Wczoraj rozmawiałem z żoną o sójkach, których ostatnio kilka widziałem na trasie. Dowiedziałem się, że do nas również przylatują. Wierzyć mi się nie chciało, ale już dzisiejszego ranka miałem dowód.
Nie było czasu jednak się nad tym dłużej zastanawiać, bo dziś w planach Wisła. Zbieram po drodze Darka i przed dziesiątą meldujemy się w Wiśle. Trasa wstępnie zaplanowana więc w drogę.
W centrum szybki obiad. Tak nijaki, że chyba bardziej się nie dało, ale to ponoć dlatego, że wybiło korki.
I powrót do samochodu. Cóż, trasa fajna, asfalt, teren, podjazdy i zjazdy. Do tego piękne widoki, ale mamy wrażenie, że za tydzień ktoś nas za nią zabije... :-)
Nie, nie zamierzam
startować w maratonie. Nie dorosłem do typowych maratonów i chyba już nigdy nie
dorosnę. Za to koledzy tak i postanowili pojechać na objazd trasy. Korzystając
z chwili czasu jadę z nimi. W sumie w Myślenicach stawia się nas siódemka. Czterech
maratończyków i trzech dla towarzystwa.
Ruszamy spokojnie.
Pod górkę, ale bez problemów. Po kilku kilometrach Arek wydaje się mieć mniej
powietrza niż powinien mieć. Chwila przerwy na łyk picia i… walkę z mleczkiem
:-)
W końcu ruszamy.
Momentami trasa nieco odbiega od śladu ściągniętego ze strony. Tak, czy owak
pod górkę. Można się zmęczyć :-) Dalej asfaltowy zjazd i hamulce idą w ruch.
Było w dół to musi
być i w górę. Niestety na kolejnym podjeździe po płytach brakuje mi siły.
Odpuszczam. Podprowadzam rower do góry.
Kilku kolegów
uciekło mi do przodu, dwóch zostało z tyłu, jadę sam. Dobrze, że mam ślad.
Krótka przerwa i
ustalenie dalszej trasy, z czegoś trzeba zrezygnować, bo zbyt szybko robi się
ciemno.
Jedziemy dalej. Znów
kawałek, gdzie podprowadzam. Chwilę później jest jeszcze gorzej bo… przed nami
zjazd. Niestety tu też odcinek, gdzie zamiast jazdy jest spacer.
Od kilku lat
niewiele się zmieniło, nie mam siły podjeżdżać i odwagi żeby zjeżdżać. Pewnie
gdybym częściej jeździł w góry byłoby trochę lepiej, choć cudów (szczególnie
jeśli chodzi o zjeżdżanie) bym się nie spodziewał.
W końcówce już
włączamy światła. Zmęczeni, ale zadowoleni. Wniosek prosty - trzeba częściej w góry jeździć. Jednak w kontekście sił (a raczej ich braku) pod znakiem zapytania stoi sens startu w KoRNO....
W ubiegłym roku był prawie sukces, w tym chcę po prostu wjechać. Pięć miesięcy przerwy w treningach, 13kg więcej i panujący od kilku dni upał nie wróżą dobrze. Gdyby nie to, że zapisałem się i zapłaciłem już w marcu, pewnie bym zrezygnował.
W przeciwieństwie do lat ubiegłych, a podobnie jak za pierwszym razem, wyjazd do Karpacza i powrót do domu w tym samym dniu. Nie jest to najmądrzejsze, szczególnie gdy trzeba wstać po trzeciej rano, po zaledwie 2,5 godzinie snu :-(
Na miejsce wraz z Amigą oraz Anetką i Igorkiem, dojeżdżamy wystarczająco wcześnie, aby zdążyć odebrać pełne pakiety startowe jeszcze rano, następni odbiorą teraz tylko numerki, a po resztę będą musieli wrócić po zawodach.
Przebieramy się, przygotowujemy rowery i wraz z Krzyśkiem, który dotarł tu chwilę wcześniej ruszamy na małą rozgrzewkę. W tym czasie Anetka z Igorkiem podążają na szczyt, aby tam nas dopingować.
Rozgrzewka w miarę spoko choć puls od razu skacze na 185. Ustawiamy się na linii startu i w oczekiwaniu na godzinę dziesiątą rozmawiamy, pstrykamy fotki i... próbujemy ostudzić emocje.
W końcu ruszamy. Na zwężonym odcinku drogi Darek z Krzyśkiem odjeżdżają mi jakieś 20-30m do przodu i... do samego Wangu nie jestem w stanie ich dogonić. Zresztą nikogo nie jestem w stanie dognić. Wszyscy mnie wyprzedzają. W zeszłym roku o ile pamiętam to ja wyprzedziłem na tym odcinku sporo osób. Dziś nikogo :-(
Podjazd pod Wang i jak co roku diabełek mi szepcze do ucha.... Zejdź... Inni też zeszli... Nie poddaję się. Jadę. Wolno, ale jadę. Widzę jak Krzysiek i Darek prowadzą rowery. Ja jadę. Dodaje mi to trochę otuchy, ale wciąż ich nie mogę dogonić. Po chwili i ja schodzę z roweru. Prowadzę dłuższy kawałek.
Znów próbuję jechać ale jest ciężko. Kolejni zawodnicy mnie wyprzedzają. Wyprzedza mnie też Grzesiek próbując dodać mi otuchy.
Znów schodzę. Do Strzechy Akademickiej głównie prowadzę. Zaczyna padać. Nie, to nie deszcz. To ze mnie się leje... ciurkiem... Jak z niedokręconego kranu... Masakra...
Na bufecie, po raz pierwszy chyba odkąd tu przyjeżdżam, biorę kubek i wypijam go jednym haustem. Po chwili biorę drugi i pół wypijam, a pół wylewam na siebie. Za mało...
Idę dalej... Powoli. Tak powoli, że licznik w rowerze pokazuje... 0,00 km/h. Widać nie rejestruje prędkości mniejszych niż 3km/h. Słońce coraz bardziej daje w kość. Powłóczę nogami czekając na kawałek wypłaszczenia. Wiem, że potem będzie zjazd do Domu Śląskiego. Długo na to czekam, ale w końcu jest.
Próbuję nadrobić stracony czas, ale szału nie ma. Maksymalna prędkość jaką tam osiągam to ok. 33km/h :( Pod Domem mnóstwo zawodników. Dziś regulamin jest nieco inny niż w latach ubiegłych. Zawsze po wjeździe na szczyt wszyscy tam właśnie czekaliśmy na resztę żeby potem wspólnie zjechać. Dziś jest wjazd, odebranie medalu i zjazd do strefy zawodniczej pod Domem Śląskim. Trochę się obawiałem tego jak zawodnicy będą się mijać na trasie ale chyba bardziej dziś dobija mnie to, że wszyscy albo już na dole, albo właśnie zjeżdżają. A ja powoli pnę się do góry. Niby wszyscy próbują dopingować, ale dziś mi to nie pomaga.
Ostatnie kilkaset metrów prowadzę rower. I nawet to sprawia mi problem. Przed samym szczytem przybiega Igorek z Krzysiem. Polewa mnie wodą i zachęca do jazdy.
Nie dziś. Dziś nie mam już siły. Z trudem przepycham rower przez linię mety. Dostaję medal, choć dziś na niego zupełnie nie zasłużyłem. Chłopcy są już dawno na miejscu.
Bufet, chwila odpoczynku, sprawdzenie SMS-a z czasem: 2:03:46. Tak źle nigdy nie było. to 24:45 min gorzej niż w roku ubiegłym, gdzie straciłem ok. 5 minut na naprawę zerwanego łańcucha. W sumie to ok. 30 min wolniej, niż w roku ubiegłym :-(
Przelicznik jest prosty ok. 2minuty starty na każdy kilogram, który przybrałem. Choć oczywiście to nie wina samej wagi...
Na zjeździe strasznie cierpną mi dłonie. Do tego strasznie się kurzy, tylko skąd ten piasek? Już podjeżdżając (podprowadzając) miałem wrażenie, że w wielu miejscach jest o wiele łatwiej niż w latach ubiegłych. wile nierówności zostało zniwelowanych przez ten dziwny piasek.
W końcu Karpacz, przebieramy się i oczekujemy na zakończenie oraz na przybycie naszych kibiców.
Powrót do domu to męczarnia, boli mnie głowa, mam mdłości... jest fatalnie. Tak zresztą będę się czuł przez kilka następnych dni. Dawno tak nie dostałem w kość...
I jeszcze jako urodzony narzekacz: - Najgorsze od lat koszulki w pakiecie :-( - Mierzony tylko jeden międzyczas :-( - Brak zegara na mecie :-( - Zjeżdżający zawodnicy, podczas gdy inni jeszcze walczyli na podjeździe... :( - Brak jedzenia na mecie (no chyba, że nie zdążyliśmy lub przegapiliśmy) :-( Ogólnie jakoś strasznie ubogo zaczyna tu być... A szkoda....
Dwa dni i dwie noce szybko minęły... Czas wracać. Część wraca samochodami, część busami, a najtwardsi... rowerami :-) Na starcie, mimo zapowiadanych opadów, stawia się 15 osób.
Niektórzy sprawdzają, czy da się jechać z walizką :-)
W Ustroniu żegnamy Jarka, który ma już blisko do domu. W Skoczowie krótka przerwa pod sklepem, bo bidony puste.
Po drodze co chwilę coś leci z nieba, ale chyba nikomu to nie przeszkadza. Humory dopisują. Dopiero przed Rudziczką zaczyna się pojawiać zmęczenie. Rozmowy cichną, każdy patrzy tylko przed siebie. Pora na przerwę. Zatrzymując się na skrzyżowaniu widzimy tablicę zapraszającą do znajdującej się nieopodal knajpki. Miejmy nadzieję, że będzie otwarta.
Przerwa trwa chyba z 1,5 godziny, ale była potrzebna. Ruszamy. W Woszczycach dopada nas ulewa. Chwilę chronimy się pod parasolami, ale po chwili, kiedy tylko deszcz jest trochę lżejszy ruszamy dalej.
Już coraz bliżej mety. Powoli grupa staje się coraz mniejsza - ludzie zaczynają odbijać w stronę domów. W bardzo okrojonym składzie docieramy do firmy. Zmęczeni, ale szczęśliwi :-) Daliśmy radę! Brawa dla wszystkich!
Byłem przekonany, że po wczorajszej trasie wszyscy zjedzą kolację i padną. Tak się nie stało. :-) Mimo to, dziś rano 9 osób stawiło się przed hotelem, aby powłóczyć się z nami chwilę po górkach. Niektórzy po raz pierwszy w życiu. Wybraliśmy trasę w miarę łatwą, co nie oznacza, że nie będzie się gdzie zmęczyć...
W centrum krótka przerwa na uzupełnienie zapasów, a przede wszystkim płynów. I ruszamy w stronę Wisły Czarne.
Chyba jeszcze nikt nam nie wierzy w to co będzie zaraz. Czeka nas odcinek gdzie wszyscy choć na chwilę będziemy musieli zejść z rowerów. Nachylenie robi swoje.
W końcu docieramy do skoczni im. Małysza. Tu chwila odpoczynku. Brakuje tchu żeby narzekać.. Tym bardziej, że za chwilę trzeba ruszać dalej. I kolejne podjazdy. W końcu docieramy do Cieńkowa.
Zatrzymując się na chwilę, aby uzupełnić płyny dowiadujemy się jak poznać, że będzie jeszcze podjazd. Stoimy, rozmawiamy, gdy w ten Piotrek obwieszcza... "Teraz będzie podjazd!". Spoglądamy przed siebie, ale widać tylko las. Skąd on to wie, przecież nigdy tu nie był? "Poznałem po dźwięku silnika!". Rzeczywiście w oddali słychać męczący się na podjeździe silnik Forestera, który przed chwilą nas minął. :-)
Jedziemy dalej. Jest świetnie. Zjazdy, podjazdy i świetna pogoda. Wczoraj deszcze nas ominął, dziś wygląda, że będzie podobnie. Po kilku kilometrach jeden z kolegów proponuje skrócenie trasy. Wydaje nam się, że lepiej będzie dociągnąć do schroniska, ale wygrywa opcja niebieskiego szlaku. Niestety to szlak pieszy, a więc nie do końca przejezdny.
Mimo to z ulgą powitaliśmy asfalt. Mijamy zaporę, Wisłę Czarne i zatrzymujemy się na obiad. Trochę to trwa, ale zasłużyliśmy. Około 17-tej docieramy do hotelu. Dzięki wszystkim za miłe towarzystwo na trasie i brawa dla tych co pierwszy raz... :-)
I nastał ten dzień. Po ubiegłorocznym wyjeździe na spotkanie integracyjne apetyty się zaostrzyły. Większy dystans nie tylko nie nikogo nie zniechęcił, ale wręcz zgłosiło się więcej osób. Kilka niestety z powodu kontuzji musiało odpuścić. Mimo to w piątek w samo południe na firmowym parkingu stawiły się 43 osoby. Przed nami ok. 90km do Wisły. Czy damy wszyscy radę? Wierzymy, że tak, choć z kilkoma osobami pojedziemy po raz pierwszy.
Wszystkie informacje były przekazywane bieżąco więc odprawa bardzo krótka. I po chwili ruszamy. Z racji tego, że jest nas sporo podzieliliśmy się na trzy grupy. Pierwsza startuje grupa Krzyśka, za nim Amiga ze swoją ekipą, a ja zamykam wycieczkę.
Sprawnie udaje się wjechać z miasta. Zaplanowaliśmy tempo w okolicach 18km/h tylko..., że gdzieś w trakcie pakowania zapodziałem licznik. No cóż, pojedziemy na czuja...
Kończy się rowerówka na Bojkowskiej i czeka nas chyba najbardziej ruchliwy odcinek do Gierałtowic. Wbrew obawom, mimo piątku ruch niewielki. Za Gierałtowicami zjeżdżamy w boczne uliczki i... tak już zostanie do samego końca. Mało uczęszczane asfalty i polne drogi...
W Dębieńsku zaplanowany pierwszy postój. Spotykamy grupę Amigi, która właśnie zbiera się do odjazdu.
Krótkie uzupełnienie płynów i kalorii. Niektórzy wykorzystują ten moment na chwilę odpoczynku :-)
Ruszamy i... przed nami największy podjazd na trasie. Kiedy o tym wspominam widać lekki niepokój, ale na szczycie jest niedowierzanie: To było to? ;-) Jak się potem dowiemy byli tacy, co nawet nie zauważyli tego podjazdu :-)
Po zjeździe do Jaśkowic, zamknięty przejazd wymusza chwilę przerwy.
W Woszczycach przekraczamy DK81 i robimy kolejną przerwę. Przez kolejne 20-25km nie będzie po drodze żadnego sklepu więc dobrze by wszyscy uzupełnili zapasy.
Okazuje się, że ekipa jest nieźle przygotowana, bo większość korzysta z tego co ma w plecakach, nieliczni tylko korzystają ze sklepu. W razie czego jest jeszcze w zanadrzu... sakwa prezesa :-)
Widać, że nie wszystkie przełożenia są tak samo często wykorzystywane :-)
Chłopcy doganiają nas dopiero w Strumieniu gdzie czeka na nas posiłek. Okazało się, miejsce posiłku zostało przeniesione jakieś 200m dalej niż planowaliśmy, ale był to dobry pomysł. Parasole, miejsce dla rowerów, jest ok.
Konsumpcja, chwila oddechu i pora ruszać dalej. W tym momencie zaczyna lać. Wygląda na przejściowe więc postanawiamy chwilę zaczekać. I słusznie, po chwili jest po deszczu. Tomek z Andrzejem zostają trochę dłużej zakładając nową linkę do przerzutki, którą dostarcza im nasz support techniczny :-)
Rozstaje się też nami Agata (pojedzie dalej wozem technicznym), ale i tak szacun dla niej za to, że mimo choroby i temperatury zdecydowała się na dołączenie do nas i pokonanie ponad połowy trasy.
Kiedy dojeżdżamy do Ustronia grupa nam się trochę rozrywa. Kilka osób chce już być w hotelu i ucieka do przodu, kilka odczuwa jest długość trasy i lekkie nachylenie na ostatnim odcinku i trochę zwalania tempo. Wszyscy jednak dzielnie napierają.
Ostatni odcinek to już wyraźny podjazd, jednak pojawiające się tablice wskazujące kierunek do hotelu dodają wszystkim siły i już po chwili jesteśmy pod hotelem. No prawie... bo jeszcze ostatnie 200m, czyli mała "ścianka" :-) Niektórzy na ten widok schodzą z rowerów, ale nie pozwalam na to i cedząc przez zęby "Nienawidzę Cię!" wjeżdżają dzielnie na metę :-)
Jest 20-ta. Tak jak zaplanowaliśmy. Jesteśmy wszyscy. Wszyscy dali radę!. Wielkie brawa. Ponad 90km za nami. Ekipa świetnie przygotowana. Nie tylko kondycyjnie, ale i organizacyjnie. Obyło się bez awarii nie licząc jednej linki, jakiejś dętki i... odkręconej korby tuż przed hotelem - na szczęście koledzy dopchali pechowca do końca :-)
Wielkie dzięki dla wszystkich, którzy zdecydowali się pojechać. Dzięki za przygotowanie i za świetne humory, które ze sobą zabraliście ;-)
Aż się boję myśleć co będziemy musieli zaplanować w przyszłym roku... A może uda się jeszcze pojechać gdzieś w tym?
Dziś kolejna krótka noc, raptem niecałe 4 godziny snu. Śniadanie, pakowanie i jedziemy z Amigą do Wisły. W piątek testowaliśmy trasę do Wisły, dziś objeżdżamy trasę wycieczki po okolicy.
Beskidy nie są najbardziej przyjaznymi górami dla rowerzystów, ale próbowaliśmy zaplanować coś w miarę lekkiego. Czasu mało więc startujemy z Wisły Czarne i ruszamy w stronę Cieńkowa. Ruszamy i... po chwili nie jesteśmy już w stanie jechać. Zbyt stromo.
Schronisko na Przysłopie pod Baranią Górą to rzeczywiście jakaś pomyłka, jak to ktoś gdzieś napisał wygląda jak dom wczasowy w Jastrzębiej Górze..., a nie schronisko w górach.
Po drodze trafiamy na zawodników martaonu, oni jednak mozlnie wspinają się w drugą stronę. My całą drogę na hamulchach, bo jadący przed nami mercedes nie pozwala nam się rozpędzić tak jak by się tu dało. Może i dobrze, bo kto wie jak by się to moglo skończyć.
Mimo upału wycieczka udana. Jednak jazda w górach to inna bajka. Mimo chwil zmęczenia na trasie, brakującego oddechu, było świetnie. Obawiam się tylko, czy koledzy podzielą nasze zdanie za dwa tygodnie... A może będzie padać... :)
Pierwsze (z czterech) w tym roku zawody w ramach Pucharu Bike Orient. Jakiś czas temu, wracając z jakiejś delegacji przyglądałem się wiatrakom na Górze Kamieńsk i żaliłem się mojemu towarzyszowi podróży, że nigdy tu jeszcze nie byłem. Tego samego dnia, po powrocie do domu przeczytałem, że to właśnie tu odbędą się pierwsze zawody BO w tym roku :-)
Jedziemy na imprezę silną ekipą z firmy: Andrzej, Krzysiek, Amiga i ja. Czyli oprócz walki z innymi zawodnikami będzie można powalczyć między sobą. :-)
Przyjeżdżamy na miejsce sporo wcześniej. Po pierwsze zapowiedziało się ponad 300 osób więc już w biurze może być tłok, po drugie umówiłem się, że pooglądam i przymierzę mapnik oferowany tam przez jednego z producentów. Niestety mapnik jest jak dla mnie zbyt nisko montowany, jadę więc ze swoją samoróbką.
Szybka rejestracja, odbiór pakietów startowych i pora przygotować rowery. W międzyczasie oczywiście pogaduchy z organizatorami i dziesiątkami znajomych.
W końcu rowery gotowe, my ubrani (na krótko, bo dziś ciepło), można więc ruszać na odprawę. Już wcześniej zdecydowaliśmy z Krzyśkiem, że jedziemy razem. Dołącza do nas Tadzik.
Start
Mapy dostajemy jakieś 10 minut przed startem. Kreślimy trasę. Krzysiek, choć pierwszy raz na takiej imprezie zachowuje się jak stary wyjadacz, kontrolując co robię i podpowiadając ew. modyfikacje trasy. Padało hasło start i jak to zwykle jedni ruszają od razu, inni kończą rysować, pozostali włączają Endomondo itp.
Podoba nam się mina jednego z operatorów telewizyjnych: To już wystartowali? Spodziewał się chyba typowego startu jak na zwykłych maratonach, że wszyscy ustawią się za bramą startową i ruszą równocześnie. Nawet niezłą miejscówkę sobie zajął tylko... tu wygląda to inaczej. Chyba trochę się zezłościł... :-)
PK 5 - skraj lasu
Spokojnym tempem w długim pociągu, wyprzedzając kolejnych zawodników docieramy do punktu.
Kolejka do podbicia kartki. Cofamy się lekko na wschód i jedną ze ścieżek na północ przebijamy się przez miejscami podmokły teren do trochę bardziej utwardzonej gruntówki. W tym momencie zostaje gdzieś z tyłu Tadzik. Chwila zawahania, czy czekać, ale stwierdzamy, że jak ma siłę i odpowiada mu nasze tempo to nas dojdzie,jeśli nie to pewnie świadomie odpuścił.
PK 20 - skrzyżowanie ścieżki z rowem
Tu również grupki zawodników (choć już mniejsze) przed nami, nie trzeba więc specjalnie wysilać się przy szukaniu punktu. Wyjeżdżając zastanawiamy się chwilę, czy nie pojechać terenem, ale chyba asfalt będzie dziś szybszy, nawet jeśli nadłożymy kilka km.
PK 17 - szczyt góry
Płasko tu nie jest. W pewnym momencie podjazdu większość schodzi i kawałek podprowadza. Jak zwykle na punkcie spotykamy kilkoro znajomych. Krzysiek sugeruje zjazd z góry nieco inną trasą i okazuje się to być niezłym pomysłem.
PK 12 - przy drodze
Świetna szutrówka od wschodu, ale jak się okaże zawodnicy docierają na punkt z różnych stron.
Po dotarciu na asfalt lekko się zagubiłem. Zmyliła mnie rzeczka przez którą przejeżdżaliśmy i zaczęło mi się wydawać, że wyjechaliśmy bardziej na północ. Szczęśliwie ratuje nas jeden z wyjeżdżających z punktu zawodników, bo pewnie stracilibyśmy tu sporo czasu.
Wracamy na południe obok cmentarza. Chwilę później Krzysiek oznajmi mi, że wybiera trasę Mega. Czyli dalej jadę sam.
PK 9 - szczyt wzniesienia
Po drodze piaski, dadzą nam dziś w kość. Na mapie mały galimatias, ścieżki mieszają się z przewodami energetycznymi, ale udaje się trafić bezbłędnie.
PK 1 - wiata (bufet)
Do punktu wiedzie piękna rowerówka.
Na miejscu jak zawsze bogato, choć znów się nie załapałem na ciasto. Mavic mówi, że było, ale albo wcześniej, albo tak się spieszyłem, że nie zauważyłem.
PK 6 - zbocze doliny
Planowałem wrócić do asfaltu, ale Marcin na swojej przełajówce sprowokował mnie do jazdy szlakiem konnym (nie cierpię ich bo są mocno piaskowe). Przebijam się do mostku i ruszam do punktu z drugiej strony Widawki. Punkt znaleziony bez problemu. Próba wyjazdu na skróty kończy się powrotem na drogę, którą tu dotarłem.
PK 11 - samotne drzewo
Jadę wzdłuż nasypu. Stąd ma odbić ścieżka w prawo. Jak zawsze ścieżek jest kilka, ale ta którą wybrałem prowadzi wprost do drzewa.
Do następnego punktu nie jest daleko, ale na przeszkodzie stoi rzeka Widawka. Jak się potem okaże niektórzy zdecydowali się przez nią przeprawić. Ponoć strasznie głęboko nie było.
Wracając dwóch zawodników odbija w prawo. Chyba popełnili błąd bo tam jest tylko jezioro. Ja wracam drogą, którą tu dotarłem. Kawałek dalej spotykam kolegów, którzy skręcili do jeziora. Okazało się, że była tam grobla. Co prawda prywatna i właściciel ponoć użył nawet straszaka, ale przejechali.
PK 19 - brzeg stawu
Dojazd wydaje się prosty, a jednak chwila dekoncentracji i gubię się w plątaninie ścieżek.
Nie do końca jestem pewien, czy to co widzę to staw, czy zaznaczone na mapie bagna.
W okolice punktu dojeżdżamy w kilka osób, koledzy jadą, ja się zatrzymuję bo coś za daleko w las wjechaliśmy. W tym samym czasie jeden z nich również wraca i woła: Jest punkt!. Faktycznie wystarczyło się odwrócić :-)
PK 10 - punkt widokowy
Kolejny przelot na świetne miejsce widokowe. Aż by się chciało tu chwilę dłużej posiedzieć i popstrykać.
PK 8 - dno wyrobiska
W namierzeniu punktu od zachodu pomaga jeden z zawodników, który akurat chwilę wcześniej zjeżdżał z jak mi się wydawało punktu. Dobrze mi się wydawało.
Zostały trzy punkty na Górze Kamieńsk i około godziny czasu. Mało, tym bardziej, że będą podjazdy.
PK 3 - domek myśliwski
Pierwszy podjazd. Udaje się minąć kilku zawodników, którym chyba kąt nachylenia się zbytnio nie podobał :-)
PK 7 - szczyt góry
Długie podjazdy asfaltem. Może jednak trzeba było wziąć te punkty na początku, a nie teraz, gdy człowiek jest zmęczony i w niedoczasie... Z rozpędu omijam skręt w prawo i... ląduję pod punktem i pod piaskową ścianką. Trzeba rzucić rower i wspiąć się do góry. Nie jest to łatwe.
Czasu zostało około 15 minut, a przede mną jeszcze jeden punkt. A spóźniać się nie warto, bo za każdą rozpoczętą minutę spóźnienia odejmuje się jeden zaliczony punkt :-(
PK 2 - skraj stoku narciarskiego
Gnam do punktu co sił. Na szczęście jest tu kilka innych osób (m.in. Zdezorientowani) i nie muszę się wysilać szukając punktu.
Punkt podbity, teraz tylko zjazd do mety. Nawet nie patrzę na zegarek. Pędzę co sił trasą z niespodziankami. Co chwilę wyskakuje mi mapnik i nie mam ja go wcisnąć, bo kierownicę trzeba trzymać mocno.
Meta
Tuż przed metą jeszcze jakieś barierki, ale omijam je i przejeżdżam linię mety. Zdążyłem. 7:55:11 (limit czasu to 8:00:00). Przywiozłem komplet punktów. Trzecie zawody - trzeci komplet - oby tak było za tydzień ;-) Na trasie MEGA/GIGA wystartowało ponad 200 uczestników i prawie 50 uczestniczek. Na GIGA zakwalifikowanych zostało 82 mężczyzn i 15 kobiet. Udało się skończyć na 16 miejscu. Reszta zaliczyła 10 lub mniej PK, czyli dystans MEGA.
Zmęczony, bardzo. Na szczęście Krzysiek oferuje się, że poprowadzi samochód w drodze powrotnej ;-) Można więc iść zaliczyć gulasz, uzupełnić płyny i pogadać ze znajomymi.
Podusmowanie
Zmęczony i zadowolony. Świetna trasa. Z jednej strony doskonałe drogi rowerowe, z drugiej piachy dające w kość. Zarówno przebieg dróg, jak i usytuowanie punktów pozwalały cieszyć oczy przeróżnymi widokami. Organizacja i atmosfera jak to ma od wielu lat miejsce na Bike Oriencie bez zarzutu. Od razu przypomina mi się wpis jaki popełniłem kilka miesięcy temu o
Idealnym Maratonie na Orientację.
Jedną rzeczą, do którą bym jeszcze zmienił, ale może to kwestia gustu to... opisy punktów. Wolałbym żeby były na osobnej kartce, bo tak musiałem po raz kolejny niszczyć mapę żeby je oderwać i mięć zawsze na widoku. Ale może to kwestia gustu.
Wielkie dzięki organizatorom za świetną imprezę, a znajomym za wspaniałe towarzystwo zarówno o w bazie, jak i na trasie. Do następnego razu (niestety chyba w czerwcu mi się nie uda dojechać)!
Przyjeżdżam wystarczająco wcześnie żeby przygotować rower, przywitać się ze znajomymi i godzinkę się przespać. Przed nami cała noc jazdy więc krótki sen powinien mi dobrze zrobić, tym bardziej, że wczorajsza noc była o wiele krótsza niż planowałem.
Inni w tym czasie jeszcze się przygotowują :-)
Budzę się, ubieram i idę na odprawę. Przed nami dwie pętle po ok. 75km w najkrótszych wariantach, jeśli ktoś jednak wybierze warianty asfaltowe to może w sumie zrobić nawet 200km, a może to mieć sens, bo budowniczemu trasy udało się ponoć zakopać nawet motocyklem...
Dostajemy sporo makulatury: 2 mapy w skali 1: 50 000, każda formatu A3 i do tego opisy z rozświetleniami punktów, czyli... 5 kartek formatu A4. I jak to wszystko zmieścić w mapniku? Niektórzy rozcinają opisy na mniejsze karteczki, ale boję się, że żonglowanie nimi w środku nocy może skończyć się ich pogubieniem.
Pętla wschodnia
Decyduję się zacząć od wschodu, mniej punktów, czyli dłuższe przeloty, do tego po częściowo znanym mi terenie. To chyba lepszy wybór na część nocną. 23:00 - ruszamy. Niektórzy od razu, niektórzy kilka minut później, bo jeszcze nie skończyli planować trasy. Jak zawsze zawodnicy rozjeżdżają się w różne strony.
PK 37 - granica kultur
Najpierw punkt przy drodze, która tak bardzo nas zmyliła w zeszłym roku. Rozpędzam się i nie zauważam strumyka. Kilkaset metrów później zawracam i już go mam. W tym momencie dojeżdżają Asia z Robertem i jeszcze dwójką zawodników. Jeszcze nie wiem, że dziś (i jutro) będziemy się często spotykali na trasie. Wspólnie znajdujemy punkt, niestety bez perforatora. Na dowód bytności tu robimy zdjęcia choć chyba niewiele na nich widać. Na wszelki wypadek informujemy o tym organizatorów.
PK 38 - na skarpie
Moi towarzysze ruszają na południe, ja pamiętając ubiegłoroczny podjazd decyduję się zjechać do Starej Kraśnicy i stamtąd asfaltem dotrzeć do Wojcieszowa, nie jest to może optymalny wariant, ale wydaje się być szybki. Byłby jeszcze szybszy gdyby nie przebudowywany wiadukt i dwa ujadające kundle broniące jedynego przejścia. Na szczęście z budki po chwili wychodzi stróż i udaje się przejechać. Mały podjazd po punkt. Karta podbita. Zjeżdżając spotykam wspomnianą wcześniej czwórkę.
PK 50 - Granica kultur
Z Wojcieszowa do Mysłowa jest skrót, ale droga jest tam chyba terenowa i do tego z podjazdami. Jadę asfaltem. Przed punktem w lesie pełno oczu. Udało mi się dojrzeć tylko chyba lisa. Reszta nie wiem co to było. Punkt podbity.
PK 54 - Skrzyżowanie drogi i strumienia
Banalny punkt. Czas na banana.
PK 57 - Wschodni narożnik ruin muru (bez lampionu tylko perforator)
Droga w terenie w Gorzanowicach pokazuje, że dziś rzeczywiście lepiej jechać asfaltami. Dojeżdżam pod zamek Świny. Jest około drugiej w nocy, a pod zamkiem w furgonetce jakaś para. Ze zdziwieniem dopytują się co ja tu robię. Chcą mi nawet pomóc, ale to chyba nie możliwe :-)
W pierwszym odruchu szukam perforatora na murach zamku. Dopiero po chwili wczytuję się jeszcze raz w opispunktu i przyglądam się rozświetleniu. To mają być ruiny muru, a ich tu nie ma. Dojeżdża Tomalos z Łukaszem, Jarek z Krzyśkiem, chwilę później Robert ze swoją grupą. Czeszemy metr po metrze, drzewo po drzewie i nic. Nie pomaga nawet telefon do organizatora. Decydujemy się zrobić zdjęcie i jechać dalej.
W międzyczasie dojeżdża Grzesiek narzekając, ze stracił prawie godzinę na jednym z punktów. Jadę dalej.
PK 58 - Skrzyżowanie ogrodzenia pastwiska ze strumieniem
Doganiam Roberta, wyprzedzam ich kiedy zastanawiają którędy pojechać, ale do punktu już docieramy wspólnie. Słychać wspomniane na odprawie byki :-)
PK 56 - Granica kultur
Odjeżdżam ekipie, a przed punktem dogania mnie Grzesiek. Podbijamy punkt i Grześ szybko odjeżdża. Przez chwilę jeszcze widzę jego światełka, ale decyduję się zatrzymać żeby założyć bluzę. Ochłodziło się.
PK 53 - ruiny
Planowałem pojechać na PK 55, ale ścieżka, która powinna być przed strumieniem nie zachęca do jazdy. Decyduję się zaliczyć ten punkt później od południa nadkładając kilka kilometrów. Jadę do ruin. Chyba zaczynam czuć zmęczenie, bo zaczynam ich szukać po prawej stronie brodząc w pokrzywach. Dopiero po chwili dociera do mnie, że to po drugiej stronie. W takich momentach przydaje się jednak obrotowy blat w mapniku. Trzeba o tym pomyśleć. Dojeżdża Grześ, nieco zdziwiony co ja tu robię, ale on zaliczył punkt, który ominąłem.
PK 55 - zakole strumienia
Od tej strony nie ma problemu ze znalezieniem właściwej ścieżki i punktu.
PK 51 - U podstawy skarpy
Mijam Muchówek i widzę przed sobą grupę rowerzystów. Dojeżdżam i to oczywiście moi znajomi :-) Ale nie ma punktu. Gdzie ta skarpa. Nie podoba mi się to, to chyba nie jest właściwe miejsce. W tym momencie słyszę głos Asi, która znalazła punkt. Oczywiście zamiast mierzyć odległość na widok światełek rowerowych pojechałem do nich...
PK 52 - Granica kultur
Dojeżdżamy wspólnie do stawów, potem znów zwlekają więc jadę do przodu. Kierunek dobrze mi znany Muchów :-) Docieram do strumyka i zaczynam poszukiwania. Nie ma. Dogania mnie ekipa i też nic. Dopiero po chwili Asia odrywa lampion po drugiej stronie strumienia. Jakoś byłem przekonany, że będzie po południowej, a nie północnej. Kiedy później na spokojnie przyglądam się rozświetleniu rzeczywiście chyba punkt był w dobrym miejscu.
Moi towarzysze odjeżdżają na północ, a ja się zastanawiam czy najpierw zaliczyć 40, czy 39. W końcu też ruszam na północ.
PK 40 - granica kultur
Po chwili mijam ich wracających, coś nie tak z drogą. Ja jednak jadę, rzeczywiście układ dróg nieco inny. Nie zauważam drogi, którą chciałem jechać, zamiast tego ląduję na równoległej docierając do stawów przy których ktoś mieszka w barakowozie. Okazuje się, że nie ma tu przejazdu. Decyduję się wyjechać na północ poza mapę. Wiem, że tam wyjadę w Pomocnem, a potem przez Kodratów dojadę do Rzeszówka. I tak się dzieje.
Przed punktem znów spotykam Wspaniałą Czwórkę :-) Tyle, że oni zaliczyli już jeden punkt więcej po drodze.
PK 39 - Połączenie strumieni
Jadę na ostatni punkt w tej pętli. Jest strumyk w Dzięciołowie. Jakoś dziwnie zinterpretowałem rozświetlenie i wbijam się w nieistniejącą ścieżkę. Podrapany i mokry w końcu docieram do drogi i strumienia, który wydaje mi się nie istnieć na mapie. Ruszam wzdłuż niego i trafiam na kolejny i... lampion. Nic mi się nie zgadza. Odległość powrotna do drogi też nie. Jest mniejsza o kilkaset metrów.
Baza - przepak
Dojeżdżając do bazy mijam Bartka, który najpierw robił pętlę zachodnią. Późno, musi być ciężka. Na liczniku mam 111km. Dużo. O wiele za dużo. Jest ósma, czyli połowa czasu. Teoretycznie drugą pętlę powinienem zrobić w całości nawet jeśli nadrobię trochę kilometrów. W dzień powinno być łatwiej.
Zjadam gorący kubek, Uzupełniam bidony, choć tak naprawdę są prawie pełne. To, źle, bo to oznacza, że przez 9 godzin wypiłem niewiele ponad 0,5 litra i zjadłem jeden batonik i jednego banana. Nie daje mi to do myślenia i na przepaku też nic nie piję. Ruszam na drugą pętlę.
Pętla zachodnia
PK 36 - Skrzyżowanie drogi i strumienia
Łatwy, bliski punkt, choć dojazd mocno błotnisty.
PK 33 - Na szczycie urwiska
Dojeżdżając do Lubiechowej czuję, że opuszczają mnie siły. Mimo, że nie minęło jeszcze pół godziny od mojej wizyty w bazie decyduję się zatrzymać w sklepie i kupić jakąś colę. Niestety sprzedawczyni ma widać w planach spędzić tu cały dzień więc nie spieszy się urządzając sobie pogawędki z klientkami. Odpuszczam.
Kamieniołom robi wrażenie. Tylko punkt ma być u góry. Porażka. Dojeżdżam do jego końca i wpycham rower nieco do góry. Skoro mam go zostawić idąc na punkt to niech nie leży przynajmniej na widoku. Wspinam się uważając na każdy krok. Ślisko, nie ma gdzie stopy postawić. Mam dość. Wspinaczka to nie moja dziedzina. Odpuszczam punkt. Klnąc idę do roweru. Rzut oka na mapę i przecież punkt ma być na wschodzie, a ja się wspinałem na szczyt kamieniołomu. Kilka kroków na wschód pagórka i... jest punkt. Jestem wściekły na siebie.
PK 31 - Przepust
Zły ruszam dalej. Nagle droga skręca mono w lewo, na południe. Coś nie tak. Patrzę jeszcze raz na mapę i na rozjeździe miałem skręcić w prawo. Tu co prawda jest jakaś dróżka na wprost, ale mocno zarośnięta. Wracam do rozjazdu. Niestety kawałek dalej odbijam za mocno w prawo, już nie pamiętam czemu, czy na wprost nie było ścieżki, czy coś pomyliłem. W efekcie jadę po śladach jakiegoś sprzętu rolniczego po polu.
Przebijam się po ściernisku byle dotrzeć do jakiejś normalnej drogi. Jest las, w końcu jest ścieżka. Już dawno straciłem rachubę kilometrów więc nie wiem gdzie wylądowałem. Próbuję tylko trzymać właściwy kierunek. Ale nie ma już siły jechać. Każda przeszkoda, czy to kałuża, czy gałęzie sprawia, że schodzę z roweru i go prowadzę. Nie mam siły na walkę. Kiedy nawet jadę to tempo jest 6-10km/h. Już mi się nawet nie chce szukać punktu. Odpuszczam go, chcę do jechać do cywilizacji.
Dojeżdżam do Rząśnika po prawie 100 minutach od poprzedniego punktu i zrobieniu 10km czyli ze średnią 6km/h.
Masakra. Kupuję litr coli, siadam przy stoliku i wypijam ją zagryzając bułką. Chwili zastanowienia się i decyzja. To nie ma sensu. W takim tempie już nie poszaleję. Wracam najkrótszą drogą do bazy.
Przez chwilę jeszcze ma wrażenie, że cola dała kopa i potrafię jechać szybciej, ale każdy nawet najmniejszy podjazd to znów spadek tempa do 10-11 km/h.
Meta
Dojazd do bazy, rozmowy z organizatorami, mycie roweru i obiadek. Na metę docierają jako pierwsi, robiąc wszystkim niespodziankę Jarek z Krzyśkiem. Brawa dla chłopaków!
Idę się chwilę przespać przed podróżą powrotną. Kolejna wyrypa, która mnie pokonała. Albo kolejna impreza, gdzie pokonałem się sam. Szkoda. Grasor niczego mnie nie nauczył...
Po wczorajszej Śnieżce dziś pora na mały rozjazd. W sumie jedyne co nam przyszło do głowy to... kolejny podjazd. Tym razem Przełęcz Karkonoska, wg bazy podjazdów to najtrudniejszy polski podjazd asfaltowy. Nie jestem pewien, czy to dobry pomysł po wczorajszym, ale spróbujemy, w zeszłym roku nie wyszło. Jedziemy Drogą Sudecką, mijamy cmentarz i zaczyna się podjazd. Od razu ścianka i... zamknięty szlaban. Trzeba zejść z rowerów, dziewczyna z pary, którą spotkaliśmy po drodze ma problem z ruszeniem na stromym podjeździe, nie wiem czy się udało, bo już ich więcej nie spotkaliśmy.
Jedziemy spokojnym tempem, puls po wczorajszym wysiłku wyjątkowo niski, około 148-155. Kolejne metry spokojnie zostają z tyłu. Końcówka bardzo stroma, ale wjeżdżam na szczyt nawet bez zadyszki.
Pp chwili dociera Amiga. Wspólna fotka i jeszcze kawałek w górę do schroniska.
W sumie jestem zaskoczony, spodziewałem się czegoś dużo trudniejszego (co nie znaczy, że było łatwo). Po powrocie jeszcze raz się upewniam, które odcinki były najcięższe wg opisów, ale okazuje się, że przejechaliśmy właśnie tę trudniejszą część. Fajnie, że tak łatwo poszło.