Wpisy archiwalne w miesiącu

Czerwiec, 2008

Dystans całkowity:454.22 km (w terenie 147.00 km; 32.36%)
Czas w ruchu:27:20
Średnia prędkość:16.62 km/h
Maksymalna prędkość:67.33 km/h
Liczba aktywności:13
Średnio na aktywność:34.94 km i 2h 06m
Więcej statystyk

Z Amandą i Brianem

Niedziela, 29 czerwca 2008 · Komentarze(19)
Z Amandą i Brianem

Myślałem, że po wczorajszym dziś sobie zupełnie odpuszczę. Nie udało się. Po siedemnastej stwierdzam, że jednak trzeba się przejechać. Dość późno więc dystans był ograniczony... godziną rozpoczęcia meczu ;-)

Górniki, Repty i... już wiem, Jadę do Tarnowskich Gór. Wczoraj góry, dzisiaj góry... ;) Dawno tu nie byłem. Rynek pełen ludzi, nie to co kiedyś widziałem przed wigilią.

Co dalej? Chechło. Ale najpierw Miasteczko Śląskie, potem przez las nad Chechło. Tłumy ludzi i... mnóstwo rowerów. Mimo tłumów jakoś udaje się objechać jezioro wokół. Powrót do Tarnowskich gór z małym błądzeniem po nowych ścieżkach, ale udaje się dojechać. Z Tarnowskich Gór już prosto - odkrytą niegdyś z moją małżonką drogą - trochę asfaltem, trochę lasem, z dala od aut. Fajna przejażdżka w towarzystwie Amandy i Briana, czyli The Dresden Dolls



Wracając do dnia wczorajszego: do duszy są pedały dwufunkcyjne, jednak trzeba będzie kiedyś pomyśleć o normalnych SPD.

Chwila prawdy na Słowacji

Sobota, 28 czerwca 2008 · Komentarze(8)
Chwila prawdy na Słowacji

Sorry za brak zdjęć, ale aparat wylądował u lekarza ;-( Może wrzucę kilka jak dostanę od któregoś z kolegów.

Po długim czasie, w końcu udaje się zorganizować wspólny wjazd z Andrzejem - kumplem z pracy i z kilkoma jego znajomymi. Co prawda grono firmowe miało być jeszcze większe, ale wyszło jak zwykle.

Budzę się wcześniej niż powinienem, włączam - nie wiem po co - TV i szok. Trafiam na koncert grupy The Dresden Dolls.



Słyszę ich pierwszy i już jestem zakochany. Klawisze + perkusja (czasem gitara) i śpiew kojarzący mi się z paryskimi klimatami. Do tego fantastyczne widowisko na scenie. W opisach określani są jako punkowy kabaret, ale to trzeba samemu zobaczyć (koniecznie zobaczyć).

Podjeżdżam do Gliwic samochodem - chciałem rowerem ale Endrju szczerze mi to odradził – mam oszczędzać siły. Nie wiem o co mu chodzi, bo to tylko 15km, ale był tak poważny kiedy to mówił (chciał nawet po mnie przyjechać, gdy się dowiedział, że chcę jechać rowerem), że mu uwierzyłem i wybrałem auto.

Przekładam rower na auto Andrzeja i ruszamy w trójkę (z Adamem), po drodze mija nas jeszcze jeden samochód, ale na miejscu startu w Ujsołach i tak jesteśmy pierwsi. Po chwili doganiają nas koledzy i jest nas szóstka. Strasznie długo się zbieramy. Nawet po starcie niektórzy wracają do samochodu, bo czegoś zapomnieli, jeszcze sklep… w końcu jedziemy.

Spokojnie równym tempem. Wjazd do lasu i pierwsze wątpliwości, którędy. W lewo. Śliwa twierdzi, że w prawo. Mamy wątpliwości, ale ruszamy za nim. Po 100m dowiadujemy się, że źle jedziemy. Wracamy. Ruszamy pod górkę, trochę kamieni na drodze, ale spokojnie można jechać. W pewnej chwili, korzystając z tego, że Andrzej zostaje z tyłu wychodzę na prowadzenie i ciągnę pod górkę. Dość stromy momentami podjazd, ale spoko ciągnę. Wszyscy zostali z tyłu, daję dalej do przodu. Bałem się, że będę odstawał od reszty, a tu nie jest źle.

Mostek, czekam na nich i… to był błąd. Skończyło się rumakowanie, jak to ktoś kiedyś powiedział. Wjeżdżamy na znienawidzoną przeze mnie trawę i zostaję z tyłu. Potem znów lasek i zadyszka. Oj, coś nie tak z kondycją. Po kilku postojach docieram w końcu na górę. Wszyscy już na mnie czekają. Przełęcz Przysłup – AFAIR 940 m npm. Do tej pory Przysłup kojarzył mi się tylko z Bieszczadami.

Spoko, Dało się podjechać, ruszamy dalej. O jakiej ściance oni mówią?
Andrzej z Piotrkiem ruszyli na przełaj i tylko dobiegające z krzaków okrzyki: „Aaaa…” pozwalają się domyśleć, że należy wybrać inną drogę. Po chwili już wiem co znaczy ścianka. Powiem tak, pieszo bym się dwa razy zastanowił zanim bym tam podszedł. Teraz jednak nie mam wyboru. Ruszam za chłopakami i… jest przewalone. Momentami trudno nawet rower pchać/ciągnąć. Trzeba go przenosić nad leżącymi drzewami.

Gdzie są moje płuca? W aucie zostawiłem? Do tego boję się o moje niegdyś naderwane mięśnie… w trakcie jazdy ich nie czuję, teraz jednak mam wrażenie, że zaraz znów puszczą.

Po długiej chwili docieram na górę. To chyba Świtkowa – 1082 m. npm. –podeszliśmy nieźle w górę. Padnięty. Chwila na podziwianie widoków i mkniemy ścieżką szeroką na 30cm, zarośniętą paprociami. Da się jechać choć nie widać niespodzianek, jakie kryją się pod liśćmi. A jest ich sporo. Do tego co jakiś czas drzewa leżące w poprzek. W końcu szaleńczy zjazd w dół. Nie wiem czy to kwestia tarcz (ja w przeciwieństwie do pozostałych mam V-brejki), czy też kwestia psyche, w każdym razie czuję się mocno niepewnie na zjeździe, gdy inni mkną co sił w dół. W pewnym momencie czuję, że hamulce już nie pomagają, co najwyżej blokują koło i zaczynam się ślizgać – nie wiem co gorsze. Po chwili pędzę na złamanie karku i myślę tylko jak najbezpieczniej upaść. Udaje mi się wpaść w jakąś koleinę i szczęśliwie zatrzymać bez upadku. Niestety po chwili muszę kontynuować zjazd. Jakoś udaję się dotrzeć na jakąś polankę, gdzie ekipa przygotowuje chyba jakiś festyn.

Na nic zdaje się oczekiwanie na zaproszenie na gotowaną właśnie zupę, widać jeszcze nie jest gotowa. Ruszamy dalej. Kawałek asfaltem i docieramy do jakiejś mieściny (Oravska Lesna?) z jedynym ponoć barem przy hotelu. Wbrew zwyczajom i zdrowemu rozsądkowi chwila odpoczynku przy piwku. Oj potrzeba nam tego było.

Ruszamy dalej jakąś doliną, to już kolejny raz kiedy trwają debaty nad mapami i kolejny raz gdy ruszamy nie będąc przekonani czy to właściwa trasa. Dziś ja się do map nie mieszam, są inni, którzy ponoć znają te tereny lepiej – będzie na kogo zwalić (biedny Śliwa). Po chwili kolejna wspinaczka. Jeździć mogę. Wspinać się z rowerem – nie. Pozytyw tej wspinaczki – zapomnę chyba o Chryszczatej.

Na czworaka prawie docieram do… drogi, gdzie Śliwa dyskutuje z napotkanym Słowakiem. Dyskusja wygląda mniej więcej tak:

Śliwa: Którędy dojedziemy do…?
Słowak: W lewo… fajna droga…
Śliwa: A w prawo i….?
Słowak: Trudno, nawet pieszo…
Śliwa: To pojedziemy w prawo..
Słowak: Ale łatwiej będzie w lewo, bo w prawo nie ma drogi, paprocie ponad metr…
Śliwa: Ok., dzięki, jedziemy prawo.

Krótka dyskusja w grupie i wszyscy chcą jechać w lewo więc… jedziemy w prawo… znów się powspinać.

Koszmarnie. Jestem zmęczony. Przedzieramy się przez jakieś paprocie, gałęzie, drzewa. W końcu znów można jechać. Co chwilę konsultacje, gdzie dalej, postój co kilka minut. Droga nierówna, pełno kałuż. Na którymś zjeździe tracę równowagę i leżę. Jak się potem okaże nie ja jeden dziś leżałem. Nie ja jeden dziś kąpałem rower w kałużach Na szczęście nie ma już takich kałuż, jak ta, w którą wjechali wcześniej koledzy. Błotko, o konsystencji, kolorze i zapachu kojarzącym się jednoznacznie…

Znów chwile strachu na zjazdach. Kolejna przerwa, Michał łapie gumę. Wymiana dętki i jedziemy dalej. Późno i chmurzy się. Sporo jazdy po trawie, o dziwo już mi nawet nie przeszkadza tak bardzo. W pewnym momencie Śliwa rozwala przerzutkę. Nie, na szczęście chyba tylko wykrzywia hak. Kolejne przerwy. Przy okazji okazuje się, że u Michała schodzi powietrze w drugim kole. Jakoś jedziemy dalej.

Nie. Śliwa ma dziś pecha, czyżby to kara za błądzenie i wspinaczki? Rozwala jednocześnie trzy szprychy. Mamy problem z ich wykręceniem. Endrju zaplata je fantazyjnie… i na ich widok ogarnia nas histeryczny śmiech.

Ruszamy przez pola w dół. Docieramy do asfaltu. Po 45km jestem padnięty . Tak naprawdę to już po 25-30 byłem padnięty bardziej niż po setce na asfalcie. Jesteśmy chyba w Mrzacce, stąd już tylko będzie asfalt. Chyba czuję jakąś ulgę. W Zakamennem przerwa na pizze. O jaka pyszna!

Dowiaduję się, że teraz czaka nas zabójczy półgodzinny podjazd. Trudno, damy radę. Ruszamy razem, ale to jakieś cyborgi, po chwili znikają mi z oczu. Jadę swoim tempem przyglądając się okolicy. Mijam Novot i z lekkim strachem oczekuję tego podjazdu. Nagle widzę budkę przypominającą przejście graniczne i dwóch rowerzystów, to Adam i Andrzej. Okazało się, że podjazd już za mną :-). Teraz ponoć zjazd gdzie można bić rekordy. Nie nastawiam się na to, moja psyche nie jest na to gotowa. Andrzej mknie ile sił w nogach, ja za nim, spokojnie bez pedałowania, za mną Adam, który wyprzedzając mnie mało nie całuje się na zakręcie z jadącym z przeciwka autem. Andrzej przekracza 80-tkę, a ja, mimo jazdy bez pedałowania i tak pobijam swój rekord z Arłamowa – jechałem 67,33km/h.

Ujsoły. Koniec wycieczki. Zmęczony, ale mimo wszystko zadowolony. Wiem gdzie moje miejsce w szeregu, choć z drugiej strony czego mogłem się spodziewać po 6 miesiącach jeżdżenia na rowerze, gdy koledzy jeżdżą od wielu lat.

Dzięki kolegom za wyrozumiałość i cierpliwość. Dzięki Andrzej za "holowanie" w najtrudniejszych momentach.

BTW: Mogłem coś z kolejnością pomieszać, ale byłem momentami ledwie żyw...

Straty - parę odrapań, zgubiona lampka, a reszta się okaże jak odważę się spojrzeć na rower...

A na koniec jeszcze jeden kawałek The Dresden Dolls...

Głęboka penetracja

Środa, 25 czerwca 2008 · Komentarze(18)
Głęboka penetracja
Poniedziałek i wtorek odsypiałem Bike Orient.

Dziś z okazji urodzin miałem ambitne poranne plany, niestety skończyło się jak w poprzednich dniach.. w łóżku. Za to po pracy, prosto na rower. To nic, że mam urodziny i powinienem świętować. Ale jak to kiedyś śpiewał Sted (kto dziś go jeszcze pamięta): "Dzisiaj są moje urodziny, które obchodzę bez rodziny..."

Rodzina wyjechała, ja odebrałem mnóstwo życzeń przez telefon i... zamiast zrobić imprezę... pojechałem do lasu. Pojechałem, bo... tak. Bo chciałem, bo potrzebowałem. Pewnie ktoś się na mnie obrazi teraz, że wybrałem rower, ale co tam... Chciałem jechać... I nie przeszkodził mi deszcz, który przez prawie godzinę lał mi za kołnierz, nie przeszkodziło błoto w lesie, nie przeszkodziły w końcu szlabany, które jakiś idiota postawił przy wjeździe do rezerwatu (a jeszcze niedawno z Katane, Młynarzem i WRK97 jeździliśmy tamtędy bez przeszkód).



Rozumiem, że jest zakaz wjazdu dla samochodów, ale żeby nie zostawić choć małego przejazdu dla rowerów? Bezsens. Skończy się tak, jak powiedział spotkany przeze mnie inny rowerzysta: "Niech się Pan nie martwi, znajdę chwilę i zrobię tu siekerką przecinkę, przecież jakoś trzeba jeździć".

Spenetrowałem miechowickie (i nie tylko) ścieżki i pewnie jeździłbym dłużej, ale trzeba było wrócić na mecz.

Złe wieści: aparat chyba chce zejść z tego świata :-(

Wypadek

Niedziela, 22 czerwca 2008 · Komentarze(16)
Wypadek
Po wczorajszej imprezie czułem lekki niedosyt, brakło mi trochę jazdy, na szczęście dziś rano Damian proponuje małą przejażdżkę.

Żegnamy się z częścią ekipy i wraz z Wiktorem ruszamy nad wodę. Raz jeszcze Zalew (Jezioro) Sulejowski.

Po drodze rzut oka na Wolbórz



i ruszamy w stronę wczorajszego pkt 2. W stronę, bo nie zamierzamy walczyć z piachami, a jedynie znaleźć się w jego pobliżu.

W pewnym momencie decydujemy się jechać rowerówką i... witamy na piachach, znów momentami trzeba pchać rowery.

Chwila przerwy nad wodą Wiku odpoczywa wśród czerwonych mrówek...
Jak się okaże to nie one były najgorsze.



Czas wracać, bo jest jeszcze kilka osób, z którymi trzeba się pożegnać.
Docieramy tuż przed odjazdem Jahoo81, Kosmy100 i Kobry...

Przed odjazdem odkrywamy jeszcze jednego BS-owicza. Niestety jego tu nie zapraszaliśmy. Obok ucha Wiktora jest... wbity kleszcz :-(

Prosto do szpitala w Piotrkowie. Na szczęście udaje się go bezawaryjnie usunąć. Lekarz zapewnia, że nie będzie problemów. Wierzymy, że ma rację.

Odwożę rodzinę do Skrzynna i wraz z Anetką, Wiktorem i kuzynką Agnieszką... ruszamy naprzeciw Kosmie , która jedzie tu rowerem. :-)

Po drodze Aga ucieka do przodu, a my... jesteśmy świadkami koszmaru... Kierowca jadącego z przeciwka BMW traci panowanie nad kierownicą i po wykonaniu kilku koziołków ląduje na słupie w przydrożnym rowie.
Szok, do tej pory takie sceny widziałem tylko na amerykańskich filmach.. samochód leciał w powietrzu, odbijając się raz od boku, raz od przodu...

Dzieje się to wszystko jakieś 100m przed nami. Ruszamy w stronę, auta, gdy tymczasem kierowca i pasażer uciekają z niego. Nie udaje się nam ich zatrzymać, bo ważniejszy jest drugi pasażer, który zakrwawiony wychodzi z auta i pada.
Dodzwonienie się na 112 graniczy z cudem. W końcu udaje się i odpowiednie służby zostają powiadomione. Wygrzebuje drżącymi rękoma bandaż z sakwy (dobrze, że je założyłem) i Anetka opatruje pacjenta. Krwawi okropnie, głowa rozwalona... Dobrze, że trafiło na nią bo ekipa gapiów potrafi jedynie stać i komentować. Nie wspomnę o kierowcy, który jechał za nimi i... po prostu pojechał dalej. Oby on nie musiał kiedyś czekać na czyjąś pomoc.






Jak się okazuje, cała ekipa była pijana, stąd ucieczka dwóch pozostałych "kolegów"...

Po chwili dociera do nas Aga z Kosmą. Okazuje się, że chwilę wcześniej goście omal nie zabili Moniki.... ciarki nas przechodzą...

Oczekiwanie na policję, zeznania sprawiają, że do naszej cioci docieramy bardzo późno. Szybka kolacja, pożegnanie z rodziną (moja żona z dziećmi tam zostaje się wczasować) i ruszamy z Kosmą do domu. O drugiej jestem w domu. Długi był ten dzień i powrót z Bike Orientu…

Całą powrotną drogą mam przed oczami tego chłopaka i to koziołkujące auto... nie chcę tego więcej oglądać...

Bike Orient

Sobota, 21 czerwca 2008 · Komentarze(9)
Bike Orient
Wczoraj dotarliśmy do Wolborza mocno spóźnieni, jednak towarzystwo tak mocno się integrowało, że mimo późnej pory, większość osób zdążyliśmy poznać od razu w piątek. Fantastyczna atmosfera nam również się udzieliła i do jeszcze późniejszych godzin integrowaliśmy się już wspólnie.

Sobotni poranek. Towarzystwo na mocno zwolnionych obrotach, powoli konsumuje śniadanie, ubiera się, z coraz większymi obawami spoglądając na chmury za oknem. Mnie również udziela się ten spokój i... nagle spostrzegam, że nikogo już nie ma na kwaterze. Szybko na dół, a ekipa już robi sobie pamiątkowe zdjęcie. Udaje mi się też załapać.



Zdjęcie pożyczone od brata, ale w tym pośpiechu nie zdążyłem wziąć swojego aparatu. Niestety, bo na trasie będzie co focić.

Ruszamy wspólnie na punkt startowy. Prawie wspólnie, bo ja jeszcze w pośpiechu zapinam torbę z narzędziami i gonię ekipę. Wygląda na to, że mamy silną ekipę:
kosma, jahoo81, agenciara, dmk77, wrk97, kobra, flash, tomalos, hose, pyszard, pixon, kitaxc, silenoz,... pewnie kogoś pominąłem (sorry wielkie, wybaczcie mi )...
EDIT: Pominąłem: demvari
Do tego jeszcze trójka obecnych, ale nie startujących: cykorek, anetka i igor03. Dużo nas :-)

Pobieramy numerki startowe, mapy dostaniemy za chwilę na linii startu. Wiktora rower budzi respekt wśród tych, którzy próbowali go podnieść. Ciężki, jak dla 11-latka bardzo ciężki.

Ruszamy. Pod eskortą policji mijamy krajową "ósemkę" i... w drogę. Ekipa rozdziela się przyjmując różne warianty jazdy, w różnej kolejności, pojedynczo, grupkami... Do Wiktora i do mnie dołącza Kosma i Kobra. Decydujemy się jechać spokojnym tempem i zaliczyć choć kilka punktów (przed wyjazdem z domu w założeniu było: chociaż JEDEN). Ruszamy w stronę pkt 8 i już po chwili jedziemy prawie sami. Reszta peletonu się już rozjechała.

Ósemka okazuje się być na tyle blisko, że żałuję, że Anetka z Igorkiem nie pojechali, myślę, że daliby radę, a Igor jako niespełna 5-latek zebrałby nagrodę dla najmłodszego uczestnika.

Od ósemki do naszej małej grupy dołącza Maciek z Łodzi i w takim 5-osobowym teamie spędzimy cały dzisiejszy dzień.

Kolejnym punktem jest "dwójka", ukryta tuż nad brzegiem Zalewu (Jeziora) Sulejowskiego. Dotarcie do tego punktu kosztuje nas trochę wysiłku, bo... piasku tu ni brakuje, nie wszędzie da się jechać.

Docieramy tu z innej strony niż wszyscy, ale jak się okazuje dość szybko. Chwila przerwy na posiłek i ruszamy dalej.

Tym razem pkt 10. Mocno oddalony. Na tamie nad zalewem Monika decyduje się nas opuścić i odpocząć więc dalej ruszamy już w czwórkę, odbierzemy ją wracając. Tuż po tym jak zostawiliśmy naszą przewodniczkę lekko gubimy drogę, ale po chwili już jesteśmy na pięknej leśnej rowerówce.

Odnajdujemy pkt 10 i... szok. Punkt jest obok schronu... kolejowego. Schronu o długości ponad 350m. Niestety nie mamy sprzętu pozwalającego na zwiedzenie go. Jak się potem dowiadujemy koleżanki próbowały go spenetrować z użyciem rowerowych lampek ale szybko odpuściły. Niemniej jednak widzieliśmy śmiałka (idiotę), który wjechał tam bodaj Kangoorem.

Spożywamy słodko-owocowy poczęstunek. Mamy za sobą dobrze ponad 50km. Debatujemy co robić dalej. Kobra bardzo chce zaliczyć kolejne punkty, już nawet obmyślamy kolejność, ale w pewnym momencie rozsądek zwycięża i decyduję się wracać z Wiktorem. Muszę mieć jednak na względzie jego wiek. On oczywiście chciałby pojechać dalej, ale oznaczałoby to, że oddalimy się jeszcze bardziej od Wolborza. Wracamy. Reszta drużyny decyduje się wracać z nami, choć mówiłem żeby jechali sami. Ale okazało się, że drużyna to drużyna :-)

W drodze powrotnej mamy z Wiktorem małą przytulankę, czego efektem jest zdarte kolano mojego syna. Odbieramy Kosmę, po drodze mija nas pędzący jeleń, znaczy się Damian... tak jak myślałem, zdecydował się powalczyć...

Zaliczamy jeszcze mocno ukrytą w lesie piątkę i spokojny powrót na metę, gdzie czeka nas już pyszna kiełbaska, a potem zwiedzanie Muzeum Pożarnictwa.
Organizacja imprezy fantastyczna. Wszystko jest dopięte na ostatni guzik.

Gawędzimy w oczekiwaniu na wyniki. Mimo, że nie jesteśmy na podium to nastroje wyśmienite. Na pocieszenie zdobywamy nagrodę dla najliczniejszej drużyny.

Igor losuje nagrody pocieszenia i... wygrywamy z Wiktorem bidony.



Dość oryginalne bidony…



Wracamy. Ostatnie 4km do kwatery jedziemy z Igorkiem, więc średnia drastycznie nam spada, co 200-300m postój… Oj było tych postojów.

Wieczorem ciąg dalszy integracji, jednak dziś już krócej… widać zmęczenie…
Ogólnie… fantastyczny dzień, fantastyczni ludzie… Po prostu fantastycznie…


Podsumowanie, wyniki, wywiady i inne relacje na stronie imprezy

I nawet na wywiad się załapałem.... :-)

Drożdżówki

Środa, 18 czerwca 2008 · Komentarze(4)
Drożdżówki

Coś ciężko z jazdą w tym miesiącu, więc gdy syn wieczorem poprosił żebym rano pojechał po drożdżówki do Kwapisza (piekarnia w Miechowicach) - bez wahania się zgodziłem.

5:30 na rower i do Miechowic przez Rokitnicę. Zakupy i powrót przez las. Wjazd do lasu jeszcze inną alejką niż już ćwiczyłem. Przy drodze sarenki, długo stały zanim zdecydowały się uciec, kilka rozwidleń i... znów mnie miechowicki las wywiódł nie tam gdzie myślałem, że wyjadę. Nie pierwszy i nie ostatni raz, ale kiedyś poznam te wszystkie ścieżki.

Jako, że wylądowałem w Rokitnicy, powrót już asfaltem.
Szybko i krótko. Krótko, ale wystarczająco długo żebym zdążył się ubłocić... nawet nie wiem kiedy to się stało...

Spotkanie integracyjne

Piątek, 13 czerwca 2008 · Komentarze(6)
Spotkanie integracyjne

Jak co roku wyjazd integracyjny dla pracowników firmy. Inaczej niż co roku... bo ja dojeżdżam rowerem. Do pracy rano rower na bagażniku. W ciągu dniówki, rower przy biurku... ależ sympatyczne sąsiedztwo... niestety nie do pomyślenia na codzień. Musimy pomyśleć o parkingu rowerowym i może wtedy zacznę jeździć rowerem do pracy.

Po pracy ruszam kwadrans przed innymi. Mijam zatłoczone Gliwice i ruszam w stronę Świętoszowic. Tuż przed miasteczkiem zauważa mnie nasza poznańska ekipa więc chwila przerwy na krótką pogawędkę.

W Świętoszowicach odbijam na Rudy i parę kilometrów dalej słyszę melodię klaksonów - to kilka samochodów naszej ekipy mnie dostrzegło.

Później prawie do samych Szymocic (Nędzy) mija mnie ktoś ze znajomych. Fajna droga przez las i wioski, tylko ruch mógłby być trochę mniejszy.

W trakcie tzw. team buildingu... zawody na bmx-ach :-) Proste i szybkie, ale to kolejny akcent rowerowy.

Niestety powrót samochodem - rozpadało się straszliwie i odpuściłem.

Wrócę tu jeszcze... ;-)

Rodzinnie...

Sobota, 7 czerwca 2008 · Komentarze(17)
Rodzinnie...

Dziś pierwszy "dłuższy" wyjazd całą rodzinką. Nie tylko z Anetką i Wiktorem, ale również z Igorkiem.

Ruszamy lasem do Miechowic. Początek koszmarny, ciężka przeprawa przez ogromne pokrzywy, które najbardziej dają w kość Igorkowi.





Jakoś dajemy radę i spokojnie przez las dojeżdżamy do dziadków - "ani jednej glebki" u Igora... inaczej niż u Wiktorka... :-)

Wcześniej chwila przerwy w lesie w towarzystwie sympatycznego nauczyciela (również na rowerze).



Powrót trochę trudniejszy, widać zmęczenie u Igorka i glebki zdarzają się coraz częściej, tym bardziej, że sporo podjazdów. Ale daje radę.

Mimo zmęczenia pod pod blokiem zostaje z Wiktorem żeby... zrobić jeszcze parę kółek. Dzieci jednak mają niesamowitą energię...

Wycieczka wyjątkowo długa... czasowo... ale było fajnie... :-)

Na wariata...

Piątek, 6 czerwca 2008 · Komentarze(11)
Na wariata...

Obudziłem się dość wcześnie. dodałem wczorajszy krótki wpis i o 5:25 na rowerek. Szybko, krótko, przed pracą. Wczorajszą trasą i wbrew zaleceniom jakie dawałem wczoraj Wiktorkowi.

Mówiłem, że trzeba jeść żeby jeździć - pojechałem bez śniadania.
Mówiłem, że ślisko może być nie tylko po deszczu, ale również np. z powodu rosy - i było - za późno zauważyłem zakręt i zapomniałem, że trawa jest mokra - na szczęście tylko wybrudzony i lekkie otarcie kolana.

Ale i tak było fajnie, żałowałem tylko, że aparat został w domu. Przydałby się, wczoraj bażant na drodze, dziś sarny... Tylko gdzie ja go mam wozić... fajnie się jeździ, gdy plecak i sakwy zostają w domu...

Z innej beczki, chyba łańcuch już się za długi zrobił... czyżby pora na wymianę?

=========================================================

Pod wieczór odwiozłem żonę z dziećmi do znajomych, a ja na rowerek.

Przy okazji okazało się, że rano zgubiłem pompkę... :-(

Start z Ptakowic i znów na początku porażka. Zobaczyłem, że ktoś na rowerze skręcił z głównej drogi w pola więc za nim. Jak się po chwili okazało... za nią...
Ona się zatrzymała... nie wnikałem po co, a mnie po chwili droga się zwęziła, zarosła i po następnych kilkudziesięciu metrach zdałem sobie sprawę, że jestem w środku pola... nie wiem czego....

W każdym razie strasznie ciężko się po tym jechało. Kiedy stanąłem żeby zawrócić, bo z każdym metrem było coraz ciężej... przeraziłem się jak głęboko w to wjechałem... poplątane jakieś pnącza... ledwie rower odwróciłem.

Po powrocie na szosę... kryzys... rower przestał jechać... stwierdziłem, że dojadę do kościoła św. Mikołaja w Reptach i wracam. Przy kościele nie wyhamowałem, rozwaliłem mur więc... przy okazji przez dziurę zrobiłem zdjęcie...



Jako, że rower znów zaczął jechać to kontynuowałem przejażdżkę... na oślep, bez planu, nie zawsze do końca wiedząc gdzie jestem...
Mniej więcej trasa była następująca (mogłem coś pominąć):

Ptakowice - Repty - Stare Tarnowice - Opatowice - Rybna - Miedary - Wilkowice - Księży Las, Kamieniec - Zbrosławice - Ptakowice

W Zbrosławicach zacząłem mieć jednak wątpliwości gdzie jestem i dokąd mam jechać...



Stwierdziłem, że się ściemnia i pora do domu.

Krótko

Czwartek, 5 czerwca 2008 · Komentarze(10)
Krótko

Dziś pod wieczór krótki wyjazd z Wiktorkiem moją nowo odkrytą trasą w terenie.
Oj, coś Wiku miał dziś słabszy dzień, jakoś go strasznie teren zmęczył, marzył o asfalcie. Tak jak myślałem, po deszczu tam będzie ciekawie. Po ostatnich opadach już dziś mozna się było ubrudzić, szczególnie jak jeździ się tak jak mój syn... (co tam kałuże...)