Wpisy archiwalne w miesiącu

Marzec, 2008

Dystans całkowity:751.00 km (w terenie 47.00 km; 6.26%)
Czas w ruchu:39:41
Średnia prędkość:18.92 km/h
Maksymalna prędkość:53.97 km/h
Liczba aktywności:13
Średnio na aktywność:57.77 km i 3h 03m
Więcej statystyk

Ciąg dalszy szkolenia w Szczyrku

Niedziela, 30 marca 2008 · Komentarze(14)
Ciąg dalszy szkolenia w Szczyrku

W planach był poranny wyjazd w stronę Salmopolu, jednak życie, jak to zwykle bywa, zweryfikowało plany. Szkoda. Wczorajszy wczesny wyjazd, później długie wieczorne Polaków rozmowy i zmiana czasu sprawiły, że, mimo fantastycznej pogody nie udało się wyjść na rower przed śniadaniem.



Szkolenie, choć ciekawe, trwa dziś strasznie długo, to chyba wina świadomości pięknej pogody za oknem. Końcówka szkolenia i porażka w trakcie jednego z ćwiczeń – chyba myślami jestem już w drodze - trzeba się zbierać, już dziś niczego więcej się nie nauczę, poza tym fajnie by było jak najdłużej wracać w słońcu. Od wczoraj wszyscy proponują mi powrót samochodem, mam wrażenie, że traktują moją jazdę jako jakiś przykry obowiązek… :-)


Ruszam w stronę Bielska. W centrum na skrzyżowaniu spotkanie z wracającymi samochodem znajomymi z Krakowa i jazda dalej. Dopiero teraz, na paru zjazdach zauważam, że jednak wczoraj jechało się trochę pod górkę. Dziś koszmarny ruch, koniec weekendu. Nie podoba mi się. Żałuję, że od razu z Bielska nie pojechałem inną drogą, tak to jest jak się jeździ bez planów miast. Przed Czechowicami mam dość blachosmrodów. Zjeżdżam w stronę Ligoty. I szybko okazuje się, że to dobra decyzja.



Po dotarciu nad jeziorko skręcam w prawo i liczba rowerzystów nie pozwala mi mieć wątpliwości - jestem na trasie rowerowej. Jest lepiej, dużo lepiej. Na raz szok - widzę tablicę Zabrze, tak szybko? Nie, to prawie Zabrze, ale jak wiadomo prawie robi wielką różnicę. Miejscowość nazywa się Zabrzeg. Droga rowerowa skręca w prawo, tylko… w którą dróżkę? Widzę, że nie tylko ja mam wątpliwości. Za radą sympatycznej rowerzystki, ruszam wałem i docieram na tamę.



Wdrapuję się po schodach i ląduję w tłumie spacerowiczów. Trudno, przeciskając się miedzy nimi zjeżdżam z tamy i wciąż trasą rowerową (niestety momentami biegnącą zwykłymi ulicami) docieram do parku w Pszczynie. Początkowo przyjemnie, lecz po chwili znów muszę lawirować w tłumie. Docieram pod Zamek. Dawno tu nie byłem. Muszę tu kiedyś przyjechać… ale nie w weekend.



Niestety mimo licznych oznaczeń ścieżek rowerowych, gubię właściwą drogę i decyduję się na azymut jechać w stronę Piasku. Tam odbijam w las, nie wiem, czy to do końca odpowiedzialne, w nowym terenie ale słońce jeszcze wysoko więc może się uda. Szczęśliwie po kilku minutach chwili trafiam na zgubioną rowerówkę i bez przeszkód docieram do Kobióra.



Następnym razem jadąc w stronę Pszczyny, czy Bielska będę wiedział – w Kobiórze, przed wiaduktem nad torami należy skręcić w prawo, gdzie zaczyna się trasa rowerowa.

Tu też ruch większy niż wczoraj, więc zamiast jechać na Mikołów, odbijam w Gostyniu na Orzesze. Nie wiem, czy to dobre rozwiązanie, ruch niby mniejszy ale trasa dłuższa. Trudno, już zdecydowałem. Już po zmroku, przez Rudę Śląską i Biskupice docieram do domu.

Moje dobre serce poznały:
- zając (wyhamowałem),
- sarenka (tak naprawdę to ona była szybsza),
- dziki („Niech Pan uważa – dziki tu biegają” – na szczęście – chyba dla mnie – przebiegły chwilę przede mną),
- imbecyl z busa w Bielsku, który testował klakson za każdym razem kiedy na dojeździe do skrzyżowania go wyprzedzałem, by w końcu za następnym skrzyżowaniem zajechać mi drogę i wlec się przede mną w tempie 20km/, nie pozwalając się wyprzedzić. Ja się tylko uśmiechnąłem ale inni kierowcy nie byli szczęśliwi widząc jak bus robi sztuczny korek…

W sumie cieszę, się z tego wyjazdu, szkoda tylko, że nie udało się spróbować pojeździć po górkach… może następnym razem.

Szkolenie w Szczyrku

Sobota, 29 marca 2008 · Komentarze(11)
Szkolenie w Szczyrku

Mało czasu. Wciąż za mało, a tak by się pojeździło.

Do tego w weekend dwudniowe szkolenie w Szczyrku. Hmmm, a może by tak wziąć rower ze sobą? Bez sensu, i tak nie będzie czasu na jeżdżenie. Więc może… pojechać na rowerze? Jest to jakiś pomysł. W firmie patrzą trochę z niedowierzaniem, kiedy rezygnuję z wyjazdu samochodem (choć na wypadek załamania pogody miałem zarezerwowane miejsce).

Przegląd roweru, montaż sakw, trzeba wziąć jakieś cywilne ciuchy, kosmetyki itp… sporo tego, ale spokojnie się zmieściło w bocznych torbach. Nie biorę górnej części. Mogłem wprawdzie wrzucić komuś torbę z rzeczami, ale… trzeba ćwiczyć…

5:30 wyjazd z domu. Miało być trochę wcześniej ale nie wyszło. Niewiele pomogło wertowanie map, atlasy internetowe i konsultacje z Ralfem. Nie znalazłem dobrej drogi (czytaj: niezbyt ruchliwej). Jako, że szkolenie o 10, a przede mną około 90 km to nie ma czasu na eksperymenty. Przejeżdżając przez całe Zabrze docieram do DK 44 i ruszam stronę Mikołowa. Mimo, że trasa dość ruchliwa da się jechać szerokim chodnikiem lub poboczem, często nawet za barierką. W Mikołowie zaczyna coś - na szczęście delikatnie - siąpić z nieba. Nie jest dobrze - nie wziąłem niczego przeciwdeszczowego. Na szczęście tylko postraszyło i po 5 minutach jest spokój, nawet jezdnia nie zdążyła się zrobić mokra. Przez Wyry, Gostyń jadę w stronę Kobióra. Ruch dość niewielki. Przez kilka kilometrów próbuje mnie wyprzedzić ciągnik, ale jestem dzielny… ;-)

W Kobiórze chwila przerwy i… wjazd na "jedynkę". Nie było to moim marzeniem ale co? Ja nie dam rady? Dałem, ale jazda mało ciekawa. Duży ruch, mnóstwo tirów, pobocze o szerokości około 80 cm często okazuje się być zbyt wąskie żeby komfortowo jechać (z sakwami). Przed Piaskiem: Zakaz wjazdu rowerów, odbijam w prawo i przez miasto docieram do Pszczyny. Trochę po omacku wracam na "jedynkę" – po drodze kilka znaków o trasach rowerowych, jednak bez wyjaśniania dokąd wiodą. Lecę dalej główną drogą. Goczałkowice, Czechowice-Dziedzice…

W oddali widać dokąd dążę…



Mimo południowego wiatru i sporego bagażu nawet niezłe tempo. Niestety w Bielsku wiatr się wzmaga i zaczyna znów kropić, do tego ogromny ruch. Z trudem przedzieram się przez centrum miasta. Mam dość. Nie cierpię wmordewindu. Do tego za chwilę zacznie się szkolenie – nie cierpię się spóźniać. Chyba mam kryzys, dzwonię, że się spóźnię. Gdyby ktoś mi zaproponował, że przyjedzie i zabierze mnie, żebym się nie spóźnił… kto wie czy bym nie wymiękł. Na szczęście nikt mnie aż tak nie lubi… :-) Na szczęście, bo po minięciu Bielska wracają siły i dość szybko, szybciej niż się spodziewałem widzę tablicę: Szczyrk. Jestem na miejscu.



Zastanawiam się jak w hotelu zareagują kiedy zechcę z rowerem wejść do pokoju, ale jako, że jest to Ośrodek Przygotowań Olimpijskich to nie robi to na nikim żadnego wrażenia… w końcu kolarstwo to też sport.

Całe zmęczenie rekompensuje wejście na salę, a właściwe reakcja kolegów i trenerów. Jako, że po klucz od pokoju wchodzę na salę w rowerowym wdzianku… jestem witany gromkimi brawami, wyraz twarzy niektórych kolegów i trenerów bezcenny ;-) Rower jest tematem wracającym jak bumerang przez cały dzień (i noc).

Myślałem, że uda mi się jeszcze pokręcić chwilę wieczorem, ale tak szkolenie, jak i późniejszy program artystyczny skutecznie mi to uniemożliwiły.

Ach te podjazdy...

Niedziela, 23 marca 2008 · Komentarze(42)
Ach te podjazdy...

W ramach zbijania kilogramów po śniadaniu wielkanocnym ruszamy w trasę wraz z Wiktorkiem i Damianem. Wiktor został uszczęśliwiony przez Zajączka - nowy kask i rękawiczki :-)

Cel - Park w Świerklańcu, okazuje się, że Damian tam jeszcze nigdy nie był. Spokojnym tempem, najpierw szosą do Stolarzowic, potem przez las do Stroszka. Wiktor pędzi jak szalony przez leśne ścieżki. Dalej niestety znów szosą, przez Cidry, czyli Radzionków.
Krótki postój obok dworca kolejowego - zastanawiam się kiedy i jakie pociągi osobowe tędy kursowały.





Dalej przez Piekary i kilka fajnych podjazdów docieramy do Świerklańca. Wiku chyba trochę zmęczony, bo nawet nie zauważa kiedy wjeżdżamy do parku, okazuje się również, że nie widział licznych bunkrów, które pokazywałem mu w trakcie jazdy.

Pytam strażnika o kwestię jeżdżenia po parku rowerami, bo jest informacja o zakazie jazdy w centrum parku, ale ten wyjaśnia, że to dla zdrowego rozsądku, żeby w lecie, gdy są tłumy nie szaleć i zaprasza nas do wjazdu.

Krótki postój na regenerację sił i podziwianie pozostałości po czasach dawnej świetności parku.



Następna kandydatka/-ki do tytułu Miss Bikestats.



I wałami nad jeziorem ruszamy w drogę powrotną.



Wiktor dzielnie walczy z kolejnymi podjazdami choć widać, że dostaje nieźle w kość.
Docieramy do Stroszka. Tu kolejny postój, chwila odpoczynku, telefon do żony i coś do kolekcji tramwajowej Kosmy.



Po 40km wracamy do domu. Wiktor zmęczony ale szczęśliwy. Jego rekord dystansu.
Ja szczęśliwy, że dałem radę po wczorajszej eskapadzie. Muszę przyznać, że przed wyjściem wahałem się chwilę, czy aby nie powinienem odpocząć. Dobrze, że pojechałem, że pojechaliśmy.

Pozdrowienia dla idioty, który wymusił na nas pierwszeństwo na skrzyżowaniu. Była okazja przypomnieć Wiktorowi zasadę ograniczonego zaufania na drodze.

BTW:
Dostałem nową koszulkę od Zajączka :-)
Ciekawe czy ktoś ze zdjęcia tej wielkości odczyta co tam jest napisane ;)

Wielka Sobota

Sobota, 22 marca 2008 · Komentarze(23)
Wielka Sobota

Wielka nie tylko w Kościele.

Po wczorajszej wyprawie na wschód, dziś kolej na zachód. Celem jest Anaberg. Bez deszczu, powyżej zera, tylko paskudny wiatr południowo zachodni - żeby nie było zbyt łatwo.

Korzystając z okazji zahaczamy o kościółek w Księżym Lesie.



Tym razem udaje nam się wejść do środka. Niestety wnętrze jest dużo mniej ciekawe niż sama budowla. Jakoś mi nie pasuje do reszty.



Ruszamy w stronę Toszka, spokojna, malownicza droga, aż się chce jechać.
Krótki postój na rynku, ładny choć niektóre okoliczne kamieniczki trochę straszą.
I na zamek. Zawsze oglądałem go z drogi i nie robił specjalnego wrażenia. W rzeczywistości okazuje się być fajnym miejscem, gdzie zapewne w okresie letnim odbywa się masa imprez.



Nie mogłem nie uwiecznić tej tablicy, która wyjaśnia wszystko, tym którzy dziwią się, że na Śląsku można tyle zobaczyć.



Przez Pawłowice, Ligotę Toszecką, Niekarmię ruszamy docieramy do Poniszowic, gdzie robimy kolejny krótki postój przy następnym XV-wiecznym kościółku stojącym na śląskim Szlaku Architektury Drewnianej.



Przez Widów i Chechło dojeżdżamy do drogi 40, mijamy Ujazd i skręcamy w 426. W Zalesiu Śląskim odbijamy w lewo i przez Lichynię i Leśnicę dojeżdżamy prawie pod Górę Św. Anny.

Prawie, bo... został jeszcze ponad 4-km podjazd. Znając moje tempo, brat rusza do przodu, a ja samotnie walczę z górą, a właściwie z sobą. Zastanawiam się czy wjadę, czy będę musiał iść pieszo, czy... takich pytań nasuwa mi się wiele. Okazuje się, że jakaś magiczna atmosfera panująca wokół sprawia, że... da się jechać. Spokojnie, spotykając po drodze kilku bikerów, wjeżdżam na szczyt. Nawet nie jestem bardzo zmęczony. Krótka wizyta w świątyni.





I postój przy Pomniku Czynu Powstańczego. Pomnik (dzieło Xawerego Dunikowskiego) wykonany z 260 metrów sześciennych granitu o wadze 782 ton robi wrażenie.



Poniżej pomnika - jeden z największych w Europie Środkowej amfiteatrów, mogący pomieścić 7 tys. osób siedzących i 23 tys. stojących.
Fajne miejsce, wiele innych, ciekawych punktów wokół, chciałoby się tu spędzić więcej czasu, ale niestety... pora wracać.

Przygotowany na wielominutowy zjazd (skoro był taki podjazd) doznaję zawodu - zjazd jest dużo krótszy, szybszy... to nie tak miało być...

Wracamy nieco inną trasą. Przez Wysoką i Kadłubiec trafiamy do wsi Dolna, gdzie stojący przy drodze kościółek zatrzymuje nas na kolejną chwilę.



Nie dane nam jest szybko wrócić do domu. Kościół pod wezwaniem Matki Boskiej Śnieżnej w Olszowej również sprawił, że na chwilę zeszliśmy z rowerów.



Kolejny postój na wódkę, tzn. w Zimnej Wódce (przypomniał nam się Nikoś) :-)



Po drodze zaskoczeni jesteśmy liczbą szlaków rowerowych, co rusz znaki, skrzyżowania, szok...

Dojeżdżamy do Ujazdu i jako, że pora już późna decydujemy się zjechać z fantastycznej trasy rowerowej (żółtej). Wpadamy na 40-tkę i szybko do domu.

Stojący przy drodze drogowskaz: Pławniowice sprawia, że jednak zbaczamy z drogi i przejeżdzając obok jeziorka, lądujemy przy Pałacu Ballestremów, śliczne miejsce, pewnie tu wkrótce wrócę.



Teraz już bez "przeszkód" przez Taciszów i Bycinę docieramy do Pyskowic, by 94-ką dojechać do domu.

Świetna wycieczka, świetna pogoda, mój najdłuższy dystans... ogólnie rewelacja... i tak miał się skończyć ten dzień... Niestety życie płata figle... ale to już nie temat na blog.

Dzięki brat za wycieczkę, za towarzystwo i... za kilka zdjęć, którymi się posiliłem, kiedy mój aparat odmawiał posłuszeństwa.

Pod znakiem misia :-)

Piątek, 21 marca 2008 · Komentarze(21)
Pod znakiem misia :-)

Koszmarny jest ten miesiąc. Nie dość, że w tygodniu nie ma kiedy jeździć to nawet jak mam dzień wolnego to wszystkie plany od rana diabli biorą.

Mniejsza o to. W końcu, o wiele później niż planowałem, udaje się wyjechać w towarzystwie Damiana i Sabinki. Przez Stolarzowice i Radzionków docieramy do Piekar. Wielki Piątek więc trafiamy na końcówkę drogi krzyżowej w Kalwarii Piekarskiej. Nieco się odróżniamy od reszty wiernych ale nikomu to chyba bardzo nie przeszkadza.



Krótki objazd wokół bazyliki i ruszamy do Dobieszowic, gdzie tylko dzięki szybkiej reakcji, Damianowi udaje się uciec przed jakimś idiotą, który pewnie prawo jazdy kupił na okolicznym targowisku.

Krótka wizyta (niestety tylko z zewnątrz) w Polskim Schronie Bojowym Nr 52 "Wesoła" wchodzącym w skład Obszaru Warownego Śląsk. Musimy się tu kiedyś wybrać w "godzinach urzędowania".



Ruszamy w stronę Rogoźnika, niestety nie mamy na tyle dużo czasu, aby zaliczyć park i zbiornik wodny. Jak się wkrótce okaże wody i tak jeszcze dzisiaj się naoglądamy... ;)

Zaskakują nas drogi i widoki na drodze między Rogoźnikiem i Strzyżowicami... przed oczami stają nam Bieszczady... ech... może już niedługo...

Dojeżdżamy do Gródkowa by... spotkać Kosmę. Daję popis kolejno:
- Nie zauważając jej na przystanku
- Padając przed nią na ziemię (a właściwie na Sabinkę) - znów niewypięty SPD-ek.
- Odkrywając w sakwie... misia (oj brat...).



Teraz już może być tylko lepiej. :)

Udajemy zaskoczenie, kiedy Kosma mówi, że zabierze nas nad Pogorię :-)
Z braku czasu nie uda nam się zaliczyć Dorotki.
Przez Psary, Sarnów i Preczów docieramy do Pogorii IV, największego i najmłodszego z czterech tutejszych zbiorników. Kosma wyjaśnia, że zbiornik ma zaledwie kilka lat co tłumaczy brak jego śladów na wielu mapach.



Po raz kolejny zastanawia mnie znak "Zakaz ruchu" przy wjeździe na ścieżkę rowerową.. nie rozumiem.

Podziwiamy "trójkę", która, choć mniejsza, to wydaje się być głównym celem pielgrzymek okolicznych mieszkańców w ciepłe dni.

I na koniec krótka wizyta nad "dwójką", gdzie Kosma z Damianem toczą zażarte dyskusje, czy to jest nr I, czy II nie dostrzegając drobnych wskazówek obok.



Dłuższa niż planowaliśmy wizyta w sympatycznej knajpce na żurek, herbatę (a co niektórzy grzane piwo) i pora wracać. Nie ma czasu żeby dłużej poszaleć. Szkoda.

Kosma odprowadza nas do Łagiszy. Żegnamy się mając nadzieję, że to nie ostatni nasz wspólny wyjazd.

W szybkim tempie wracamy przez Grodziec, Wojkowice, Bobrowniki, Piekary, Radzionków i Stolarzowice.

Przez cały dzień wiał koszmarny, najczęściej boczny wjazd. Mimo to było fajnie. Potrzeba mi tego było.

Jako, że tuż przed wyjazdem okazało się, że akumulatorki ktoś rozładował i zapomniał naładować to aparat został w domu. Stąd tylko zdjęcia z aparatu Damiana. Więcej zdjęć z wycieczki (i alternatywne opisy ;) ) na blogach DMK77 i Kosmy.

Przed nikim nie uciekam, po prostu gnam...

Poniedziałek, 17 marca 2008 · Komentarze(23)
"Przed nikim nie uciekam, po prostu gnam..."

Wczoraj nie udało się pojeździć więc dziś wieczorem, korzystając z bezdeszczowej pogody szybka rundka do Bytomia. Bez celu, żeby się przejechać kawałek. Ciemno i zimno. Zimniej niż myślałem. Mimo to decyduję się dojechać do centrum Bytomia. Chwila przerwy pod Operą Śląską (wstyd się przyznać, ale nigdy tu nie byłem) i powrót. Potrzebowałem tego. Mam nadzieję, że ochłodzenie jest tylko chwilowe i w święta będzie ok.

Nowe odkrycie muzyczne na rowerze. Dziś towarzyszył mi zespół, którego nie słuchałem już chyba z rok, od czasu ich ostatniego koncertu w Wiatraku. Dają fantastycznego kopa w trakcie jazdy. Młodsi pewnie nie znają, ale starsi mogą skojarzyć wokalistę, który oprócz śpiewania w swojej kapeli, wsławił się rolą Jezusa w... właśnie w czym i kto ;-)

Niesamowita muzyka na rower... jak dla mnie... Zmieniające się klimaty pozwalają tak odpocząć, jak i ruszyć z kopyta w momentach kiedy wydaje nam się, że już nie możemy więcej z siebie dać.

Porąbany tydzień

Sobota, 15 marca 2008 · Komentarze(29)
Porąbany tydzień
Porąbany tydzień, porąbany weekend. Nie dane jest mi pojeździć.

Chciałem pojechać rano, nie wyszło. Kiedy już mogłem to zachciało mi się poprawiać przerzutki… i no comments. Kiedy już udało mi się wyjechać to okazało się, że nie dość, że nie jest lepiej to jeszcze przód wcale nie działa. Kolejne pół godziny spędzone na regulacji. Dużo czasu jeszcze upłynie zanim to opanuję…

Przy okazji zdjęcie Flasha bez flasha dla Flasha :-)



W końcu ruszam. Stolarzowice – Ptakowice – Wikowice – Księży Las. Asfaltem ale fajnie bo prawie bez samochodów, po drodze pozdrawiamy się z kilkoma bikerami.

W Księżym Lesie krótki postój przy niepozornym drewnianym kościółku z... 1494 roku! Całą drogę zastanawiam się co znaczy, że kościół jest z sobotami. Żona szybko mnie uświadomiła. Skąd o tym wiedziała…?



Kilka fotek i dalej w drogę. Przez Łubki do Kamieńca.
Od razu mi się przypomniało, że pora opony zmienić.



Dalej przez Polną, Karchowice do Pyskowic. Przed wjazdem rzut oka na zachodzące słońce.



Pyskowice. Nie znam tego miasta, nigdy nie miałem potrzeby odwiedzania go. Pokręciłem się chwilę po uliczkach ale nic mi się nie rzuciło ciekawego w oczy poza dwoma Szkotami na ulicy. Niestety zanim zdecydowałem się wrócić i zrobić zdjęcie zniknęli w jakiejś bramie.

Powrót przez Przezchlebie, Ziemięcice, Świętoszowice, Grzybowice i Rokitnicę. Niestety znów po ciemku. Na dodatek okazuje się, że z jutrzejszych planów też nic nie wyjdzie… ;(

Chciałbym wsiąść na rower i pojechać przed siebie… bez celu, bez ograniczeń czasowych… bez żadnych ograniczeń…

W domu szok. Jestem suchy. Zupełnie suchy. Zwykle wracałem spocony, w co najmniej wilgotnym ubraniu, a dziś nic. Czyżby dlatego, że dziś pierwszy raz w obcisłym? ;)

Błądzenie

Wtorek, 11 marca 2008 · Komentarze(36)
Błądzenie

Dziś potrzebuję jakiejś odmiany. Szybka rundka ale w inną stronę. Trochę monotonne zaczynają być wieczorne wyjazdy po tych samych trasach.
Dziś cel - Piekary. Przez Stolarzowice ruszam w stronę M1 w Radzionkowie, na drodze znak "ograniczenie prędkości do 40kmh dla rowerów" - tak go chyba należy rozumieć, bo samochody śmigały średnio 2 razy szybciej. Jak dziś przypadkiem doczytałem las otaczający moje osiedle i ciągnący się aż tutaj to Dawny Beuthener Kreiswald. Jestem w szoku. Ciekawe czy Janek o tym wiedział...


Wpadam na krajową 11-tkę i pragnę jak najszybciej uciec, jakiś wariacki ruch, nie skręcam jednak na Piekary, bo tam podobnie, tylko jadę dalej w stronę Bytomia i skręcam dopiero w kolejną drogę w lewo. Cisza spokój, przez kilkaset metrów, niestety po chwili droga skręca i... trafiam na drogę, której chciałem uniknąć. Trudno, jadę, przecinam 911-tkę i... dość szybko ląduję w Piekarach.

Tak blisko, a byłem tu chyba raz w życiu. To chyba główna droga, mijam urząd miasta, Radio Piekary (ech znam takich co lubią te klimaty) i... klub Schron - fantastyczne koncerty i klimaty. Klub pod sklepem Żabka... ale to dłuższa historia... :-) i nie dla dzieci.

Ląduję przy Sanktuarium Matki Boskiej Piekarskiej. Krótka pogawędka z księdzem, chwila zadumy. Ech ile to rzeczy jest jeszcze w życiu do zmienienia, do zrobienia...

Niestety bez statywu zdjęcia nie wychodzą o tej porze... :(






Ruszam dalej. Nie chce mi się wracać. Zobaczymy gdzie mnie zaprowadzi droga. Dużo autobusów - to musi być os. Wieczorka - wszystkie autobusy jakie widzę jadące w stronę Piekar, mają dopisek - os. Wieczorka.

Mijam Brynicę, jakieś palące się pole (jest już straż) i ląduję w Rogoźniku. Chyba to nie był mój plan. Raz w życiu tu byłem na koncercie KSU w jakimś amfiteatrze, ale teraz z uwagi na godzinę nie będę go szukał.

Jadę dalej i... Wojkowice. No, tu jestem po raz pierwszy. Ciekawe ile stąd do domu. ;) Mimo tego, że nie wiem gdzie jestem całkiem przyjemnie się jedzie. Już nie straszą mnie odległości, podjazdy, nie wiem czy to kwestia kondycji, czy spożywanych przekąsek oraz napitków... ale jest fajnie.

W końcu dojeżdżam znów do Piekar. Zaczyna padać. Postój na stacji benzynowej, przekąska, przeprosiny z czapeczką, którą wciskam pod kask i ruszam. Tylko gdzie: kierunek Wrocław/Bytom, Czy Piekary Centrum? Gdyby nie deszcz i późna pora wybrałbym Bytom, a tak... zagaduję do patrolu policyjnego, który właśnie podjechał i sympatyczny policjant mówi: "W prawo na centrum i pierwsza w lewo". Okazuje się, że ma rację, trafiam na drogę, którą wjechałem do Piekar, choć pewnie gdybym sam jechał to bym nie zauważył tego wjazdu.

Wracam drogą, którą już jechałem i... jest 50km. Dziwnie szybko, dziwnie łatwo.

I co z tego, że błądziłem? Właściwie to nie błądziłem, tylko jechałem nie wiedząc gdzie... i co z tego... było... fajnie...

BTW, new Vmax=53,97

Rodzinne rekordy

Niedziela, 9 marca 2008 · Komentarze(20)
Rodzinne rekordy

Wczorajsza prognoza pogody mówiła jasno... długi dystans. Jednak perspektywa wyjazdu z rodzinką zwyciężyła - trzeba korzystać kiedy jest opieka dla naszej najmłodszej pociechy.

Rano wyciągam i przeglądam po długiej przerwie rower Wiktora (wczoraj jeździł na rowerze mamy) i o 14 ruszamy wraz z Anetką i Wiktorem w drogę. Przez Stolarzowice do Ptakowic. Po drodze pobijam swój rekord prędkości – 50,37 km/h

W Ptakowicach przerwa na życzenia urodzinowe dla młodego solenizanta i pogaduchy ze znajomymi - wciąż wierzę, że w końcu ich naciągniemy na zakup rowerów i wspólne wypady ;-) Jest szansa, bo już się nawet przymierzali do naszych ;-)

Dalej wskazaną przez Grześka drogą w stronę Rept. Skręcamy w las mijając kolorową pasiekę.



I wjeżdżamy do Zespołu Przyrodniczo - Krajobrazowego „Park w Reptach i Dolina Dramy”. Kolejne miejsce o bogatej historii (istnieją zapiski dotyczącego tego terenu już z XVI wieku). Przez ponad sto lat właścicielami parku byli Donnersmarckowie. Co krok pełno tu śladów ich imperium. Niestety ich pałac został zniszczony pod koniec wojny, a 20 lat później jego pozostałości zostały wysadzone w powietrze. Historia podobna do Małego Wersalu w niedalekim Świerklańcu. Niestety.





Jedziemy, fantastyczny klimat, szkoda tylko, że droga pełna jest kamyków, ale dajemy radę.



Krótkie postoje obok Sztolni Czarnego Pstrąga.

Szyb Sylwester



I bliźniaczy szyb Ewa



Jest tu prawdopodobnie najdłuższa w Polsce podziemna wycieczkowa trasa wodna – 600-metrowa przejażdżka łodziami.

Kluczymy z przyjemnością po parkowych ścieżkach, dziś wszystkie przejezdne, nie to co ostatnim razem.

Z żalem wyjeżdżamy z parku, by wyjątkowo dziś ruchliwą szosą dojechać do Rept. Przecinamy trasę gliwicką i tyłami wracamy do domku. Trochę bocznymi drogami, trochę lasem. W Stolarzowicach natrafiamy na zachód słońca.



W sumie z niewinnego wyjazdu zrobiło się prawie 30 km. Bałem się, że Wiktor po wczorajszej trasie dziś nie będzie miał sił, a on po dojeździe na osiedla rzuca, że trzeba jeszcze 2km zrobić, żeby mu wyszło 30 – jego rekord. Jest niesamowity. Jest szczęśliwy. My też. Tylko skąd on wziął tyle siły?

Świetna pogoda, fajne klimaty i najważniejsze, że razem. Ciekawe kiedy znów nam się uda wspólnie wyjechać.

Po wiosenne kwiatki

Sobota, 8 marca 2008 · Komentarze(13)
Po wiosenne kwiatki

Budzę się po piątej i skoro słońce wstaje już po szóstej to… w drogę. Tyle się wczoraj naoglądałem na BS-ie wiosennych kwiatów, że postanawiam je odnaleźć i nazbierać dla żony, w końcu dziś Dzień Kobiet.
Ruszam w stronę Biskupic. Rzut oka na śląskie klimaty



Trochę zawiedziony, bo myślałem, że zobaczę je w świetle wschodzącego słońca, a tu wschód okazał się być trochę bardziej… na wschód. Nic to, jadę dalej przez Biskupice i odkrytą niedawno przypadkiem drogą docieram nad kolejny nieznany mi staw. I tu niespodzianka. Coś mi zagłusza brzmiących w słuchawkach Hosenów. Szok, to… kaczki, choć nie jestem pewien czy te niesamowite dźwięki pochodzą jedynie z ich gardeł. Czy kaczki mają gardła?

Wyłączam muzykę i pogrążam się w podziwianiu widowiska: światło i dźwięk. Jest fantastycznie. Mógłbym tu zostać. Magiczny klimat.





Niestety obowiązki zmuszają mnie do powrotu, pytanie którędy…



Wybieram polną drogę, która wraz z każdym kolejnym metrem zwęża się, zanika. Po chwili jadę skrajem pola, polem i… stop… mokro, bardzo mokro. Musiałem wrócić.

Przy okazji jadąc stwierdziłem, że fajnie się jedzie w SPD po szosie, ale prawdziwe wyzwanie to teren, błotko, nierówności. I cały czas adrenalina, wypiąć się już, czy jeszcze chwilę dam radę…

Powrót do domu. Pozytywnie doładowany. Czuję, że tam jeszcze wrócę. Rano. Szybko. Sam.



Po południu wycieczka z synem. Niestety nie udało nam się wyjechać zbyt wcześnie (ale za to były małe zakupy w Decathlonie :-) ). Jako, że Wiktora rower jeszcze się nie przebudził z zimowego snu - jedzie na rowerze Anetki. Najpierw szybka rundka po kwiatka dla babci, a potem już w drogę.

Przez starą Helenkę, nad stawem, dalej Przyjemną do Stolarzowic. Wiku twierdzi, że nie jest zmęczony więc ruszamy szosą do Sportowej Doliny. Niestety, nawet tam nie udaje się nam odnaleźć żadnych kwiatuszków. Krążymy chwilę po Suchej Górze i mimo iż Wiktor chętnie by tam poszalał, decydujemy się wracać. Słońce chyli się ku zachodowi. Wracamy inną drogą - przez las. Krótkie postoje w celu uzupełnienia płynów i posilenia się.







Podoba nam się leśny klimat, leśna cisza… Nie wiem komu bardziej - Wiktor jest zachwycony. Przypominają mu się Bieszczady…



Trzeba ruszać. Jedziemy przez Miechowice i dalej lasem do Roktnicy. Stamtąd powrót szosą – już zbyt ciemno na leśne gęstwiny. Dzielnie daje radę na podjeździe w stronę Helenki.

Był dzielny, było fajnie, może jutro uda się powtórzyć.

Przy okazji w oczekiwaniu na nową wlepkę, fotka starej. :-)