Dziś siłownia... niby z synem ale jednak sam. Igor zajął się ciężarami z kolegą, a ja postanowiłem zmęczyć się sam. Nawet się udało. Uczciwy trening zakończony kilkoma "marriotami" ;-) Pod koniec coś pulsometr w zegarku wziął sobie wolne... Nijak puls ze schodów miał się do rzeczywistości.
Kiedyś czytałem gdzieś, że żeby trenować trzeba mieć czystą głowę. Czystą, uporządkowaną, pozbawioną problemów... I chyba coś w tym jest. O ile czasem wychodzę pobiegać, pokręcić żeby właśnie oczyścić myśli, przestać choć na chwilę myśleć to nie sprawdza się to w trakcie treningów.
Na treningu, przy pierwszej cięższej chwili, złe myśli powracają ze zdwojoną prędkością oraz siłą i skutecznie potrafią przerwać ćwiczenia. Tak było dziś przy próbie powrotu do interwałów. Nogi były na bieżni, a głowa gdzieś daleko. Spotkały się przy pierwszym zmęczeniu i powiedziały dość. A ja po raz kolejny dałem się przekonać do przerwania treningu.
Ledwo zdążyłem się wykąpać, a kolejna informacja dorzuciła swój kamyczek do nastroju.
Dobrze, że wieczorem udało się popracować chwilę przy tablicy wyników i poobserwować syna na boisku. Jest dobry :-)
Choć cały mecz wygrywali to spotkanie skończyło się remisem. Tak bywa. Na boisku, w biznesie, w życiu... Ten remis w starciu ze starszymi i bardziej doświadczonymi kolegami można uznać za sukces... Czasem remis to po prostu kompromis... A czasem nawet przegrana...
Weekend mało aktywny (w sensie sportowym). Waga w górę 1,5kg. Po powrocie z komunii najpierw spełnienie obowiązku obywatelskiego, a potem siłownia. Znów udaje się wygrać w tenisa stołowego z synem, chyba 7:2, ale pewien nie jestem. Potem trochę wyciskania, a na koniec dobicie na schodach. Ponad 100 pięter poszło w szybkim tempie.
Po powrocie na siłownię graliśmy z synem trzykrotnie w ping ponga. I trzy raz mnie ograł (4:5, 6:7 i ostatnio 10:12 w setach). Wcześniej zdarzało się to sporadycznie, a teraz... Czyli albo On jest coraz lepszy, albo ja coraz słabszy... :)
Dziś się odkułem - 14:2 :-) No chyba, że to był prezent na Dzień Ojca... :-) Chociaż w sumie chyba nie, bo prezent dostałem oddzielnie ;-)
Na więcej dziś nie starczyło czasu... Trzeba było wrócić do domu na transmisję meczu.
Dziś pogoda mnie w konia zrobiła. Zgodnie z planem padało. Padało, ale tylko do momentu kiedy wszedłem na siłownię. Potem przestało, ale ja już byłem przebrany. W efekcie zamiast biegania na powietrzu dusiłem się pod dachem.
I to dusiłem prawie dosłownie... Nie dość, że klima była wyłączona, to jeszcze bieżnia bez nawiewu. I choć biegło mi się całkiem fajnie to z każdym kolejnym kilometrem byłem coraz bardziej mokry.
W pewnym momencie koszulka była tak mokra i ciężka, że miałem wrażenie, że biegnę z plecakiem.
Biegłem wolno, ale i tak się zmęczyłem... W sumie skończyłem wcześniej niż planowałem. Trochę źle, ale ogólnie czułem, że było uczciwie.
Po ping pongu bieżnia w rockowych klimatach. Klima jest chyba wyłączona, bo pociłem się jak diabli. Ale biegało się przyjemnie :-) Udało się zrobić to co chciałem.
Ciężki i mało aktywny tydzień za mną. Dziś wyjście z synem na siłownię. Na początek rozgrzewka przy stole tenisowym. Dobrze szło, ale Młody gra coraz lepiej. Ostatecznie przegrałem 6:7. Kosztowało mnie to 70 pompek... :-)
Wciąż nie potrafię odpocząć po powrocie do domu. Nie wiem, czy trzyma mnie jeszcze zmęczenie po Rzeźniczku, czy to zmiana klimatu... Mógłbym spać non stop.
Wczoraj spanie wygrało z siłownią. Dziś udało się pójść, ale raz, że późno, dwa sił zero. Trochę zabawy na airbike, trochę na schcodach... Słabo.