No i czas wracać z Zakopanego. W sumie to jadąc tu nie do końca byłem pewien, czy będę miał na to ochotę i czy nie wrócę jak większość samochodem lub busem, ale biorąc pod uwagę, e koledzy nie pytali [b]czy[/b] jadę, tylko [b]o której[/b[] to jakby wyjścia nie miałem :-)
Liczba wracających do samego rana zmienia się, ostatecznie o 8:30 przed hotelem stawia się 9 osób, dwie kolejne wyruszą trochę później.
Kilka krótkich odpoczynków i już mamy podjazd na Przełęcz Glinne. Dziś wracamy inną drogą. Na górze krótki postój na uzupełnienie płynów :-)
Potem długi zjazd prawie do Żywca. 100 km z podjazdami robimy ze średnią ponad 25 km/h. Jak na nas to sporo. W Żywcu stajemy coś zjeść. Niestety cofająca z parkingu kobieta zahacza nasze rowery. Na szczęście tylko się przewracają ale... No właśnie... Brak słów.
Chwilę potem okaże się, że w trakcie upadku w jednym z rowerów zrywa się linka z przerzutki... Na szczęście koledzy z serwisu mają zapasową ;-)
Dwóch kolegów jedzie dalej, dwóch, którzy wyjechali później jadą inną trasą (tam też mieli awarię, ale też problem został rozwiązany). Reszta kończy trasę tutaj. Dość na dziś. I tak w weekend wyszło ponad 300 km. Super spędzony czas. Oby tak się udawało częściej.
Rano śniadanko, przygotowanie suchego prowiantu i oczekiwanie na kilkadziesiąt kolejnych osób, które postanowiły dołączyć do nas drugiego dnia. Niestety przyjeżdżają nieco spóźnieni, więc teraz ich ponaglamy. My już od dawna gotowi, gotujemy się w porannym słońcu.
... inni jak się dowiadujemy walczą z kapciem. Na szczęście Emilka ma znakomite wsparcie więc my ruszamy dalej spokojni o to, że pozostała ekipa ma GPS-y i wkrótce nas dogoni.
W Węgierskiej Górce fundujemy wszystkim grupom przejazd przez mostek...
To dobry pomysł bo... czeka nas długi bardzo długi stromy podjazd. Jeszcze krótki postój pod sklepem gdzie niektórzy na wzmocnienie kupują... śledzie... Cała ekipa zastanawia się jak na to zareaguje organizm, ale... jak potem się okaże... rewolucji nie było...
Za to podjazd na Przełęcz Glinka sprawia, że organizmy szaleją... Nie będę pytał kto nie przeklął na tym odcinku... ;) Było ciężko, naprawdę ciężko... Chyba po tym podjeździe w końcu koledzy zaczną nam wierzyć... bo przecież mówiliśmy, że na objazdach trasy było bardzo trudno :-)
Na szczęście na górze czeka na nas nasze wsparcie. Samochody z wodą, bananami... Były potrzebne. Bardzo. Kiedy docierają już wszyscy ruszamy w dół.
Paweł zastanawia się jak szybko można tu jechać... Sprawdzamy. Rozpędzam się i... kiedy na liczniku jest już chyba 60 km/h czuję, że nie panuję nad rowerem! O ile przednie koło trzyma się się drogi to tylne robi co chce, lata w każdą stronę. Paweł, widząc co się dzieje ucieka na bok, ja patrzę kątem oka, czy nie jedzie jakieś auto i próbuję jakoś się zatrzymać. Po chwili stoję na poboczu. Dawno się tak nie bałem. Tylko co się stało? Sprawdzam koło, jest ok. Po chwili wiem. Zapomniałem, że mam bagażnik i założoną na niego torbę. Kiedy ją rano zapinałem zrobiłem to delikatnie mówiąc niezbyt dokładnie. O ile w trakcie zwykłej jazdy nie miało to znaczenia, to kiedy rozkołysałem rower - torba też zaczynała się ruszać. W efekcie przy tej prędkości i dość mocnym kołysaniu roweru - nie nadążała i kiedy rower i koło było pochylone w jedną stronę to torba próbowała je gonić, ale rower już wtedy był pochylony w drugą.... Masakra. Naprawdę się bałem.
Jedziemy dalej. Na Słowacji zaczyna padać. Na szczęście jesteśmy ostatnią grupą i deszcz najbardziej zmoczył wcześniejsze grupy. Nam głównie mokro od wody tryskającej spod kół. Testujemy nowe kurteczki ;-)
Nad tzw. Morzem Orawskim czekają na nas po raz kolejny samochody wsparcia. Potrzebujemy tego. Uzupełniamy płyny, posilamy się, niektórzy łatają dętki, inni podziwiają widoki.
Po chwili ruszamy dalej. Przed nami stromy podjazd w Trzcianie. Za nami już trochę podjazdów i 85 km więc niektórym daje w kość. Prowadzą rowery. Rok temu rowery w tym miejscu kleiły się do czegoś co było w miejscu asfaltu...
W tym roku na szczęście jest już asfalt. Za chwilę za to piękny zjazd i wjazd na super rowerówkę. Dziś jest pochmurnie więc widoki na Tatry nie są tak piękne jak rok temu, ale i tak jest cudownie...
100 km za nami, jeszcze około 25. Głownie pod górę, ale damy radę :-) Mamy dość już słodkiego więc kiedy na trasie pojawia się bacówka... chyba nikt nie odmawia oscypków :-)
... i super zjazd do Zakopanego. Kilka minut później jesteśmy w Nosalowym Dworze :-)
Zameldowanie, prysznic i kolacja... a po niej jeszcze krótkie podsumowanie wyjazdu, drobne upominki i.... tort z okazji 5-tego wspólnego dużego wyjazdu.
Gdyby ktoś mi powiedział pięć lat temu, że prawie dziewięćdziesiąt osób z firmy wybierze się na trasę ponad 222 km to... bym go wyśmiał... I chyba nie tylko ja.
Wielkie brawa dla wszystkich, którzy się wkręcili i kręcą nie tylko z nami ale też sami lub w mniejszych grupkach. Wielkie dzięki dla tych, którzy nas wspierają... dla Zarządu, działu HR, Serwisu, Marketingu i wszystkich innych, którzy pomagają nam zarówno w organizacji takich wyjazdów, jak i potem na trasie, na mecie. Bez Was nie byłoby to takie proste. DZIĘKUJEMY!
W końcu udało się znaleźć dzień żeby zerknąć jak wygląda część trasy naszego czerwcowego wyjazdu. Od początku wszystko nie tak, trzy godziny snu, dwugodzinne opóźnienie startu, problem ze źle zamontowanym GPS-em i do tego prognozy sugerujące, że mogą nas spotkać deszcze lub burze. Trudno, zobaczymy w trakcie ile będziemy mieć sił i jaka będzie pogoda.
Zostawiamy z Darkiem auto pod hotelem w Łodygowicach i ruszamy w trasę.
Nie czekamy aż wszyscy przejadą i dołączamy do grupy. Dzięki temu co kawałek dostajemy brawa :-)
Zaczynają mnie boleć uda. Dziwne, tego uczucia zwykle nie znam. Bolą i to coraz bardziej. Zmieniam wysokość siodełka, ale pomaga tylko chwilowo. Za nami jakieś 70 km, czyli dopiero połowa drogi. A jeszcze trzeba wrócić do Polski :-(
W Namestovie postój. Trzeba coś wyciągnąć z plecaka.
Zaczyna się chmurzyć. Niedobrze. Trzeba ruszać. Niezbyt szybko, ale jedziemy.
Przy jednym ze sklepów postój - potrzebuję Coli. Na szczęście jest i jakieś Euro w kieszeni również :-)
Podjazd na przełęcz w Korbielowie nie jest trudny, ale jest długi. Licznik pokazuje mi równo 100 km na granicy.
Zjazd sporo szybszy niż podjazd ;-) W Jeleśni postój na obiad. Wybieramy pizzę i to jest wybór super. Tylko albo była tak wielka, albo byliśmy tak zmęczeni, że chyba po raz pierwszy nie jesteśmy w stanie zjeść całej...
Jak zwykle kilka osób decyduje się na powrót z wyjazdu integracyjnego rowerem. Mieliśmy cichą nadzieję na deszcze i burze i że wszyscy zrezygnują i my też wrócimy do domu samochodami, ale nie... Już od wczoraj kilka osób pyta o której startujemy. Co robić trzeba jechać. O dziewiątej staje przed hotelem 10 osób (na zdjęciu dwóch spóźnialskich mniej) :-)
Mimo, że w większości z górki to wiatr daje nam nieźle w kość. Próbujemy dawać zmiany, ale w efekcie każda zmiana to +2 km/h na prędkości... i po kilku minutach zostajemy z przodu w trójkę. No to pomogliśmy kolegom... Trzeba zaczekać...
Teraz przed nami ostry zjazd od Korbielowa, gdzie kilka osób odbiera swoje samochody. A reszta zjeżdża do Żywca. Prędkość nie spada poniżej 30 km/h. Dopiero teraz widać jak długi podjazd pokonaliśmy w czwartek.
Mamy na licznikach ponad 100 km/h ze średnią 24 km/h. Czujemy zmęczenie, w końcu to czwarty z rzędu aktywny dzień, ale jesteśmy szczęśliwi. Na dziś to koniec, obiad i ostatni odcinek zaliczamy Kolejami Śląskimi. Poza Sławkiem i Witkiem, którzy mimo fatalnych prognoz pogodowych decydują się na dalszą jazdę rowerami. Wieczorem najpierw melduje się Sławek, a potem Witek pisze, że 203 km zaliczone i jest w domu. Brawo!
Wczoraj pierwsza część ekipy firmowej (32 osoby) przejechała ponad 120km, aby dotrzeć do punktu pośredniego, czyli hotelu w Korbielowie. Dziś śniadanko i oczekiwanie na resztę grupy - kolejne 30 osób - która dotarła tu trochę "na skróty', czyli busem i autami, aby ruszyć na drugi etap naszej wycieczki już rowerowo.
Tym razem jesteśmy podzielni na cztery, nieco większe niż wczoraj, grupy. Ruszamy w krótkich odstępach, ale na podjeździe na Przełęcz Glinne i tak ekipy się mieszają. Każdy jedzie swoim tempem, a jest co podjeżdżać ;-)
W Namestowie krótka przerwa, czekają tu na nas wozy wsparcia z zapasem wody.
Chwilę później mamy kolejny postój, tym razem przymusowy. Adam, który dziś dołączył do naszej ekipy, pomny naszych wczorajszych awarii chciał się chyba mocniej zintegrować i też łapie kapcia. Typowy snejk, więc pewnie zbyt słabo napompowane koło.
Usuwamy awarię i ruszamy, by po chwili znów się zatrzymać. Jest gorąco, bardzo gorąco i okazuje się, że Alicja niefortunnie na postoju zostawiła rower i opona zdążyła się okleić mazią smoły, asfaltu, czy czegoś w tym stylu. Szybkie czyszczenie i możemy jechać dalej.
Trasa zrobiona na nasypie dawnej kolejki jest zupełnie oddalona od drogi, jedzie się więc fantastycznie, a widoki są tak piękne, że nikt nie zauważa, że pokonujemy kolejne kilometry jadąc wciąż w górę.
W końcu docieramy na obiad do Chochołowa. Zasłużyliśmy. Spotykamy tu pozostałe grupy. Posiłek bez pośpiechu, bo do mety mam już tylko ok. 22 km, a czas mamy bardzo dobry.
Z pełnymi brzuchami ruszamy dalej. Baliśmy się, że tuż po obiedzie nie będzie się chciało, ale po raz kolejny widoki sprawiają, że nikt nie myśli o zmęczeniu, czy podjazdach.
Przejazd do hotelu przez Zakopane znów pod górkę, ale teraz już chyba nikt tego nawet nie zauważył.
Jesteśmy w hotelu. Dwie grupy już na miejscu, jedna dojeżdża po chwili. Trochę później dojeżdża jeszcze dwójka naszych kolegów, którzy postanowili wystartować dziś o świcie z Gliwic, a wieczorem wprost na kolację dociera samotnie Andrzej.
Wieczór upływa pod znakiem wspomnień z trasy, opowieści i zastanawiania się gdzie i ile osób pojedzie w przyszłym roku. W tym roku trasa była 200 km (podzielona na dwa dni) i wystartowało ponad 60 osób. Aż się boimy myśleć, co będzie za rok ;)
Wielkie dzięki i brawa dla wszystkich, którzy z nami pojechali, którzy wspierali nas na trasie, i którzy sprawili, że ten wyjazd był możliwy. Do zobaczenia na trasie (może wcześniej niż za rok) :-)
Sorry za brak zdjęć, ale aparat wylądował u lekarza ;-( Może wrzucę kilka jak dostanę od któregoś z kolegów.
Po długim czasie, w końcu udaje się zorganizować wspólny wjazd z Andrzejem - kumplem z pracy i z kilkoma jego znajomymi. Co prawda grono firmowe miało być jeszcze większe, ale wyszło jak zwykle.
Budzę się wcześniej niż powinienem, włączam - nie wiem po co - TV i szok. Trafiam na koncert grupy The Dresden Dolls.
Słyszę ich pierwszy i już jestem zakochany. Klawisze + perkusja (czasem gitara) i śpiew kojarzący mi się z paryskimi klimatami. Do tego fantastyczne widowisko na scenie. W opisach określani są jako punkowy kabaret, ale to trzeba samemu zobaczyć (koniecznie zobaczyć).
Podjeżdżam do Gliwic samochodem - chciałem rowerem ale Endrju szczerze mi to odradził – mam oszczędzać siły. Nie wiem o co mu chodzi, bo to tylko 15km, ale był tak poważny kiedy to mówił (chciał nawet po mnie przyjechać, gdy się dowiedział, że chcę jechać rowerem), że mu uwierzyłem i wybrałem auto.
Przekładam rower na auto Andrzeja i ruszamy w trójkę (z Adamem), po drodze mija nas jeszcze jeden samochód, ale na miejscu startu w Ujsołach i tak jesteśmy pierwsi. Po chwili doganiają nas koledzy i jest nas szóstka. Strasznie długo się zbieramy. Nawet po starcie niektórzy wracają do samochodu, bo czegoś zapomnieli, jeszcze sklep… w końcu jedziemy.
Spokojnie równym tempem. Wjazd do lasu i pierwsze wątpliwości, którędy. W lewo. Śliwa twierdzi, że w prawo. Mamy wątpliwości, ale ruszamy za nim. Po 100m dowiadujemy się, że źle jedziemy. Wracamy. Ruszamy pod górkę, trochę kamieni na drodze, ale spokojnie można jechać. W pewnej chwili, korzystając z tego, że Andrzej zostaje z tyłu wychodzę na prowadzenie i ciągnę pod górkę. Dość stromy momentami podjazd, ale spoko ciągnę. Wszyscy zostali z tyłu, daję dalej do przodu. Bałem się, że będę odstawał od reszty, a tu nie jest źle.
Mostek, czekam na nich i… to był błąd. Skończyło się rumakowanie, jak to ktoś kiedyś powiedział. Wjeżdżamy na znienawidzoną przeze mnie trawę i zostaję z tyłu. Potem znów lasek i zadyszka. Oj, coś nie tak z kondycją. Po kilku postojach docieram w końcu na górę. Wszyscy już na mnie czekają. Przełęcz Przysłup – AFAIR 940 m npm. Do tej pory Przysłup kojarzył mi się tylko z Bieszczadami.
Spoko, Dało się podjechać, ruszamy dalej. O jakiej ściance oni mówią? Andrzej z Piotrkiem ruszyli na przełaj i tylko dobiegające z krzaków okrzyki: „Aaaa…” pozwalają się domyśleć, że należy wybrać inną drogę. Po chwili już wiem co znaczy ścianka. Powiem tak, pieszo bym się dwa razy zastanowił zanim bym tam podszedł. Teraz jednak nie mam wyboru. Ruszam za chłopakami i… jest przewalone. Momentami trudno nawet rower pchać/ciągnąć. Trzeba go przenosić nad leżącymi drzewami.
Gdzie są moje płuca? W aucie zostawiłem? Do tego boję się o moje niegdyś naderwane mięśnie… w trakcie jazdy ich nie czuję, teraz jednak mam wrażenie, że zaraz znów puszczą.
Po długiej chwili docieram na górę. To chyba Świtkowa – 1082 m. npm. –podeszliśmy nieźle w górę. Padnięty. Chwila na podziwianie widoków i mkniemy ścieżką szeroką na 30cm, zarośniętą paprociami. Da się jechać choć nie widać niespodzianek, jakie kryją się pod liśćmi. A jest ich sporo. Do tego co jakiś czas drzewa leżące w poprzek. W końcu szaleńczy zjazd w dół. Nie wiem czy to kwestia tarcz (ja w przeciwieństwie do pozostałych mam V-brejki), czy też kwestia psyche, w każdym razie czuję się mocno niepewnie na zjeździe, gdy inni mkną co sił w dół. W pewnym momencie czuję, że hamulce już nie pomagają, co najwyżej blokują koło i zaczynam się ślizgać – nie wiem co gorsze. Po chwili pędzę na złamanie karku i myślę tylko jak najbezpieczniej upaść. Udaje mi się wpaść w jakąś koleinę i szczęśliwie zatrzymać bez upadku. Niestety po chwili muszę kontynuować zjazd. Jakoś udaję się dotrzeć na jakąś polankę, gdzie ekipa przygotowuje chyba jakiś festyn.
Na nic zdaje się oczekiwanie na zaproszenie na gotowaną właśnie zupę, widać jeszcze nie jest gotowa. Ruszamy dalej. Kawałek asfaltem i docieramy do jakiejś mieściny (Oravska Lesna?) z jedynym ponoć barem przy hotelu. Wbrew zwyczajom i zdrowemu rozsądkowi chwila odpoczynku przy piwku. Oj potrzeba nam tego było.
Ruszamy dalej jakąś doliną, to już kolejny raz kiedy trwają debaty nad mapami i kolejny raz gdy ruszamy nie będąc przekonani czy to właściwa trasa. Dziś ja się do map nie mieszam, są inni, którzy ponoć znają te tereny lepiej – będzie na kogo zwalić (biedny Śliwa). Po chwili kolejna wspinaczka. Jeździć mogę. Wspinać się z rowerem – nie. Pozytyw tej wspinaczki – zapomnę chyba o Chryszczatej.
Na czworaka prawie docieram do… drogi, gdzie Śliwa dyskutuje z napotkanym Słowakiem. Dyskusja wygląda mniej więcej tak:
Śliwa: Którędy dojedziemy do…? Słowak: W lewo… fajna droga… Śliwa: A w prawo i….? Słowak: Trudno, nawet pieszo… Śliwa: To pojedziemy w prawo.. Słowak: Ale łatwiej będzie w lewo, bo w prawo nie ma drogi, paprocie ponad metr… Śliwa: Ok., dzięki, jedziemy prawo.
Krótka dyskusja w grupie i wszyscy chcą jechać w lewo więc… jedziemy w prawo… znów się powspinać.
Koszmarnie. Jestem zmęczony. Przedzieramy się przez jakieś paprocie, gałęzie, drzewa. W końcu znów można jechać. Co chwilę konsultacje, gdzie dalej, postój co kilka minut. Droga nierówna, pełno kałuż. Na którymś zjeździe tracę równowagę i leżę. Jak się potem okaże nie ja jeden dziś leżałem. Nie ja jeden dziś kąpałem rower w kałużach Na szczęście nie ma już takich kałuż, jak ta, w którą wjechali wcześniej koledzy. Błotko, o konsystencji, kolorze i zapachu kojarzącym się jednoznacznie…
Znów chwile strachu na zjazdach. Kolejna przerwa, Michał łapie gumę. Wymiana dętki i jedziemy dalej. Późno i chmurzy się. Sporo jazdy po trawie, o dziwo już mi nawet nie przeszkadza tak bardzo. W pewnym momencie Śliwa rozwala przerzutkę. Nie, na szczęście chyba tylko wykrzywia hak. Kolejne przerwy. Przy okazji okazuje się, że u Michała schodzi powietrze w drugim kole. Jakoś jedziemy dalej.
Nie. Śliwa ma dziś pecha, czyżby to kara za błądzenie i wspinaczki? Rozwala jednocześnie trzy szprychy. Mamy problem z ich wykręceniem. Endrju zaplata je fantazyjnie… i na ich widok ogarnia nas histeryczny śmiech.
Ruszamy przez pola w dół. Docieramy do asfaltu. Po 45km jestem padnięty . Tak naprawdę to już po 25-30 byłem padnięty bardziej niż po setce na asfalcie. Jesteśmy chyba w Mrzacce, stąd już tylko będzie asfalt. Chyba czuję jakąś ulgę. W Zakamennem przerwa na pizze. O jaka pyszna!
Dowiaduję się, że teraz czaka nas zabójczy półgodzinny podjazd. Trudno, damy radę. Ruszamy razem, ale to jakieś cyborgi, po chwili znikają mi z oczu. Jadę swoim tempem przyglądając się okolicy. Mijam Novot i z lekkim strachem oczekuję tego podjazdu. Nagle widzę budkę przypominającą przejście graniczne i dwóch rowerzystów, to Adam i Andrzej. Okazało się, że podjazd już za mną :-). Teraz ponoć zjazd gdzie można bić rekordy. Nie nastawiam się na to, moja psyche nie jest na to gotowa. Andrzej mknie ile sił w nogach, ja za nim, spokojnie bez pedałowania, za mną Adam, który wyprzedzając mnie mało nie całuje się na zakręcie z jadącym z przeciwka autem. Andrzej przekracza 80-tkę, a ja, mimo jazdy bez pedałowania i tak pobijam swój rekord z Arłamowa – jechałem 67,33km/h.
Ujsoły. Koniec wycieczki. Zmęczony, ale mimo wszystko zadowolony. Wiem gdzie moje miejsce w szeregu, choć z drugiej strony czego mogłem się spodziewać po 6 miesiącach jeżdżenia na rowerze, gdy koledzy jeżdżą od wielu lat.
Dzięki kolegom za wyrozumiałość i cierpliwość. Dzięki Andrzej za "holowanie" w najtrudniejszych momentach.
BTW: Mogłem coś z kolejnością pomieszać, ale byłem momentami ledwie żyw...
Straty - parę odrapań, zgubiona lampka, a reszta się okaże jak odważę się spojrzeć na rower...
A na koniec jeszcze jeden kawałek The Dresden Dolls...
Bieszczady - dzień 2 – Słowackie klimaty Poranek wita nas siąpiącym deszczem. Jechać, nie jechać? Oczywiście jechać. Gospodyni próbuje nas zatrzymać na kolejną noc, my jednak decydujemy się jechać na Słowację. Zimno. To przez ten deszcz, żałuję, że nie wziąłem rękawic z całymi palcami. Krótki postój kolo cerkwi w Radoszycach.
I ruszamy do góry. Serpentynami, asfaltem mocno do góry. Po paru kilometrach docieramy do słowackiej granicy. Nasz debiut poza granicami Polski :-)
Nagrodą za męczący podjazd jest niesamowity zjazd. Wkrótce okaże się, że to stanie się standardem. Prędkość sprawia, że nic nie słychać, trzeba bardzo uważać na mogące pojawić się za plecami samochody.
Lądujemy w Vydraniu, przedmieściach Medzilaborców, gdzie jak podaje przewodnik nie trudno zauważyć, że duża część społeczeństwa jest narodowości romskiej. Rzeczywiście nie trudno to zauważyć. Już przy pierwszych zdjęciach malutki chłopczyk tej nacji nie odstępuje nas na krok wyciągając co chwilę rękę wołając „daj, daj…”
Większość tutejszych cerkwi ma nieco inny wygląd niż te spotykane po naszej stronie. „Srebrne” dachy to chyba standard tutaj.
Same Madzilaborce, nie różnią się wiele od naszych niektórych miasteczek, częściowo mocno zaniedbane, próbują powoli odżywać. Ujęły mnie tabliczki z nazwami ulic, w pierwszej chwili myślałem, że to drogowskazy do atrakcyjnych miejsc. Okazuje się, że można zwykłą rzecz zrobić inaczej.
Wizyta w Muzeum Sztuki Nowoczesnej im. Andy Warhola (ponoć jego rodzice stąd pochodzili), on sam jakoś wydaje się tu czuć obco.
Oczywiście przed muzeum nie mogło zabraknąć puszek z zupkami Campbella… ;-)
Obok fantastyczna cerkiew.
We wszystkich prawie wioskach na słupach charakterystyczne „szczekaczki”, ponoć do dziś niektóre działają, choć nie mieliśmy okazji tego usłyszeć.
Jedziemy dalej. Niesamowity spokój, cisza i spokój. Inaczej niż po naszej stronie. Czas tutaj jakby płynął wolniej. Życie jakby stanęło w miejscu. Łykamy kolejne kilometry podziwiając piękno tej strony gór. Czasem wydają się być nawet piękniejsze niż nasze, choć nie widać tu połonin.
Intrygują mnie krzyże. Inne niż u nas. Tu nie ma rzeźbionych figur, tu nie ma samych krzyży, na wszystkich jest postać Jezusa… malowana ( i przyklejana). Czemu tak?
Padający wcześniej co chwilę deszczyk chyba w końcu dał nam spokój. Chce nam się coraz bardziej pić, a zapasy się kończą. Wjeżdżamy do Sniny. Tu również trafiamy na duże skupisko Romów. Właściwie cała dzielnica z tej strony miasta jest chyba tylko przez nich zamieszkana. Stacja benzynowa, chwila przerwy na coś do zjedzenia i uzupełnienie zapasu płynów. Następny postój planujemy nad jeziorkiem. Żeby tam dotrzeć trzeba udać się w stronę Stakcina, a następnie odbić na Jalovą i ostrym podjazdem piąć się w stronę Ruskego Sedla. Po krótkiej, ale intensywnej wspinaczce… szlaban, warczące psy i „zakaz vstupu”. Na szczęście okazuje się, że nie dotyczy to rowerzystów. Zbiornik wodny okazuje się być prawdopodobnie ujęciem wody pitnej i mimo, że cały czas jedziemy wzdłuż jego brzegów, zasłonięty jest pasmem drzew i tabliczkami nie pozwalającymi się do niego zbliżać. Dopiero na dole udaje się zrobić kilka zdjęć.
Przy końcu zbiornika okazuje się, że do granicy mamy już tylko kilkanaście km… ostrego podjazdu. Oj, nie jest dobrze. Damian mi już dawno uciekł (jak zresztą na wszystkich podjazdach), a ja walczę z podjazdem po leśnej dróżce, z sakwami, z prawie setką kilometrów a sobą, z przerzutkami, które nie chcą do końca pracować tak jak powinny, z… całym światem.
W końcu dojeżdżam do brata i… mogę tam zostać… mam dość. Jakiś koszmar. Niestety zbliża się zmierzch i trzeba jechać dalej. Po drodze w szczerym lesie mijamy pomnik (bodaj wdzięczności dla Armii Radzieckiej) – kto go tu wymyślił? Nie mam siły na zdjęcia.
Nagle w środku lasu, gór pojawia się kapliczka. Skąd i po co tu? Nie mam pojęcia.
Co jakiś czas pojawiają się dziwne baraki, budki… czyżby tam ktoś mieszkał?
W końcu docieramy do granicy i szaleńczy zjazd w dół. Niestety po kilku km droga się psuje i trzeba zwolnić. Zmęczeni docieramy do Cisnej. Tym razem nasze rowery lądują… w salonie – też pięknie. Decydujemy się tu pozostać 2-3 noce żeby móc jeździć z mniejszym obciążeniem.