Wpisy archiwalne w miesiącu

Luty, 2008

Dystans całkowity:563.80 km (w terenie 101.00 km; 17.91%)
Czas w ruchu:33:00
Średnia prędkość:17.08 km/h
Liczba aktywności:15
Średnio na aktywność:37.59 km i 2h 12m
Więcej statystyk

Jazda z sakwami

Czwartek, 28 lutego 2008 · Komentarze(13)
Jazda z sakwami

Przedwczoraj przerwa.

Wczoraj basen (pierwszy raz po paru latach). Zmęczony. Mimo tego i mimo późnej pory, rower mi chodzi (a może raczej jeździ) po głowie. Najpierw jednak wymiana klocków - oj pora już była najwyższa. Zakładam jeszcze bagażnik starając się upchać pod nim błotnik. Jakoś się udaje. Zakładam jeszcze pożyczone na próbę sakwy i przykręcam koszyki na bidony (tak, do tej pory jeździłem bez). Poprawa mocowania lampki przy użyciu czarnej taśmy - wygląda i trzyma lepiej ;) i... to wszystko. Wszystko jeśli chodzi o wczorajszy rower. Północ i zmęczenie pobasenowe sprawiło, że odpuściłem jazdę.

Dziś próba jazdy z sakwami. Wbrew zachętom brata ładuję tam tylko około 8-9kg (zamiast 15) i... ciężko. Ciężko i niewygodnie znosi się rower z czwartego piętra.

Siadam i... spokojnie. Oczywiście czuć ciężar, jednak jedzie się spokojnie. Nie czuję dużej różnicy nawet na podjazdach. Dopiero przy większej prędkości trochę inaczej się manewruje, ale jest ok. Przez Stolarzowice, Górniki, Ptakowice, do Zbrosławic.

Wizyta u znajomych i powrót tą samą trasą. Tym razem czuję trochę mięśnie (czyżby to efekt wczorajszego pływania?), mimo to pedałuje się lekko.

Krótko, ale już późno. Fajny czas jazdy pokazał licznik: 01:00:00 :-)

Jazda z sakwami - luz (z takim ciężarem i na takim dystansie).
Wnoszenie roweru z pełnymi sakwami na czwarte piętro - to trzeba przeżyć :-)

Krótko, po chleb

Poniedziałek, 25 lutego 2008 · Komentarze(12)
Krótko, po chleb

Dziś brak czasu więc tylko krótki wieczorny wypad z Łukaszem po chleb. Tym razem w odwrotnym kierunku, przez Rokitnicę do Miechowic i powrót przez Stolarzowice.

Fantastyczna jazda na podjazdach, nie wierzyłem, że jest taka różnica między zwykłymi pedałami, a SPD. Wiem, że już trzeci dzień o tym wspominam ale dla mnie to nowość. Pracują zupełnie inne mięśnie i mam wrażenia jakbym wkładał w pedałowanie o połowę mniej energii niż zwykle na tej trasie.

Krótko, ale przy okazji zaliczam pierwszy tysiąc w tym roku (ostatnio świętowałem pierwszy tysiąc w życiu - ale to było licząc od grudnia). Ależ to leci.

Wciąż jestem dumny z wczorajszego wyczynu mojej małżonki :-)

Rodzinny wypad

Niedziela, 24 lutego 2008 · Komentarze(30)
Rodzinny wypad

Wiosna. Ciepło. Dzieci z dziadkiem więc ruszamy w drogę. Dziś w czwórkę – Sabinka, Anetka, Damian i ja. Najpierw przez Stolarzowice do Sportowej Doliny. Na stoku niewiele osób, śnieg wydaje się topnieć. Nic dziwnego, jest naprawdę ciepło, co po chwili potwierdza przelatujący motylek. Nie chcąc taplać się w błocie ocieramy się tylko o DSD i jadąc dalej przez pola trafiamy na dość sporą kapliczkę.



O dziwo nie jest usytuowana obok drogi, a obok torów. Torów, po których przed chwilą przejechała kolejka. Byłem przekonany, że jeździ tylko w lecie.



Ruszamy dalej jadąc ścieżką, która z każdym metrem coraz bardziej przypomina były nasyp kolejowy. Po chwili jesteśmy pewnie, to nasyp, i wiemy gdzie się kończy… :)



Dostrzegamy nawet kolejkę, która nam uciekła.



Sprowadzamy rowery w dół i przejeżdżamy obok kopalni srebra. Jak już pisałem kiedyś, fantastyczne miejsce, warto zobaczyć i popływać łódką pod ziemią :-)

Kawałek asfaltem i jesteśmy na tarnogórskim rynku. Sympatyczne miejsce i ludzi więcej niż ostatnim razem.








Chwila odpoczynku i ruszamy… na azymut – kierunek północny zachód. Mijając kolejne uliczki wjeżdżamy w las. Niezbyt nas interesuje gdzie wyjedziemy, jest tak fajnie, że nie ma to żadnego znaczenia. Kończy się las i wjeżdżamy na uliczkę Chemików, nic nam to wciąż nie mówi ale po chwili już wiemy – to Pniowiec. Zaskakujemy swoją 5-minutową wizytą mieszkającą tu i dawno niewidzianą koleżankę i jedziemy nad zalew. Damian szaleje z aparatem.



Dalej znów na azymut w stronę Rybnej. Anetka zaczyna odczuwać zmęczenie, nic dziwnego już ponad 30km, to jej rekord, a do domu jeszcze kawałek. Trafiamy bezbłędnie do Rybnej, gdzie pałac tak bardzo nie zaskakuje jak jego otoczenie, jakieś magiczne jajka i schron, czy tez piwnica.





Jedziemy dalej w stronę domu. Wspierając zmęczoną już bardzo Anetkę, mijamy spokojnym tempem Miedary, Ptakowice, Górniki i Stolarzowice i dojeżdżamy do domu. Patrzę jak zmęczona - ale szczęśliwa, że dała radę - dojeżdża pod klatkę i zapominam się… o mały włos nie wywróciłem się. W ostatniej chwili udało mi się wypiąć z pedałów. Dziś cały dzień przejeździłem w SPD i wciąż bez upadku :).

Dziś też testowałem pulsometr. Szkoda, że nie miałem go wczoraj i przedwczoraj – oj, pewnie by cuda pokazał.

hi: 0:17
low: 1:00
in: 2:43
max: 180
avg: 132

W sumie bardzo fajny dzień, gdyby nie wynik meczu, na który wybraliśmy się po rowerku.
Mimo braku rekordowych dystansów (Damian pewnie był trochę zawiedziony) to podobało mi się, rodzinnie, krajoznawczo i… wiosennie.

Czapka Młynarza

Sobota, 23 lutego 2008 · Komentarze(20)
Czapka Młynarza

Po bardzo krótkiej nocy (dziecka nie interesowała nasza nocna wyprawa i późniejsza nasiadówka) rano czekamy na przywóz mebli. Od tego zależy godzina naszego dzisiejszego wyjazdu. Meble przywożą w... innym kolorze. Niepotrzebnie czekaliśmy :-(

Po 10:00 wyjeżdżamy w okrojonym składzie - Sabinka przestraszona szalejącą za oknami wichurą decyduje się zostać (a może ma dość mojego tempa i marudzenia?).

Dzięki bratu, próba SPD.
Zmieniam pedały na SPD i zakładam buty. Pierwszy raz w życiu na nogach - ciekawe jaki będzie efekt. Oczywiście jak większość rzeczy rowerowych u mnie - po wariacku. Zamiast poćwiczyć na sucho, ja je zakładam i od razu w drogę.

Ruszamy w stronę Biskupic. Na razie buty nie wpięte (pedały są dwufunkcyjne). Jedziemy często ostatnio przeze mnie uczęszczaną trasą nad stawem, koło kopalni. Tam oczywiście sesja zdjęciowa. Damian szaleje z kieszonkowym aparatem, mnie się nie chce nawet mojego z plecaka wyciągać, bo zanim się do niego dogrzebię to brat jest gotowy do dalszej drogi. Kiedyś trzeba będzie zainwestować w coś małego... bardzo kiedyś niestety...

Dalej na stadion Górnika po bilety na jutrzejszy mecz, szalik i... lepsze towarzystwo dla Młynarza. Załatwione wszystko oprócz kasków rowerowych we właściwych kolorach ;-).

Patrzymy na zegarek i okazuje się, że może zdążymy na spotkanie gliwickich bikerów z forum rowerowego. Ruszamy. Potwornie wieje. Brat-cwaniak siadł mi na kole i to ja muszę walczyć z wiatrem. Lekko spóźnieni docieramy na miejsce. Jest kilku młodych wilków. Po krótkiej prezentacji ruszamy w stronę Łabęd. Niestety bardzo szybko tracimy ich z oczu, szkoda, ale trudno, fajnie, że choć chwilkę mieliśmy okazję się spotkać.

Jedziemy obok naszej lokalnej wieży Eiffla. Jednego z bardziej charakterystycznych obiektów w Gliwicach, miejsca prowokacji hitlerowskiej 31.08.1939 roku.
Niewiele osób wie, że wieża jest... drewniana i jest jednym z najwyższych (110,7m) obiektów drewnianych na świecie.





Kilka zdjęć i dalej do Szałszy. Wiatr koszmarny. Mam dość, zmęczony, zastanawiam się po co to robię. Za Świętoszowicami jest jeszcze gorzej. Pedałuję co sił, a licznik uparcie wskazuje 15km/h, a po chwili nie chce przekroczyć nawet 9km/h. Mam wrażenie, że sprzedali mi zepsuty rower. Po chwili wiem! Po raz pierwszy wiozę w plecaku czapkę Młynarza. To ona musi tak ciążyć!!!

Boniowice, Kamieniec i postój obok sklepu. Wafelek i cola sprawiają cuda. Potrajam prędkość, tak naprawdę to chyba wiatr trochę osłabł lub raczej wieje w plecy. Mijamy Zbrosławice i Ptakowice. Dopiero tu próbuję wpinać się w SPD. Działa. Wpinam się i wypinam. Do domu wracam już w ten sposób. Trochę dziwne uczucie, szczęśliwie udaje mi się nie przewrócić.

Zmęczony. Bardzo. Jutro ponoć ma nie być wiatru i ma być cieplej.

Zdjęcia z drogi w relacji Damiana.

Wariaci!

Piątek, 22 lutego 2008 · Komentarze(21)
Wariaci!

Przyjechał brat z bratową . Oczywiście z rowerami :). Mimo później pory ruszamy na krótką przejażdżkę. To nic, że po 22-giej, to nic, że lutowa noc, jedziemy - wariaci.

Przez Rokitnicę do Mikulczyc (Sabinka po tych kilku km mówi, że nie jedzie z nami w maju), krótka sesja zdjęciowa koło kościoła św Wawrzyńca, Damian chce sprawdzić nowego kieszonkowca i ruszamy dalej.



Przez Hagera, krótki postój obok Domu Kawalera, którego remont, jak doniosły media, ma zostać dofinansowany z miejskiej kasy. I bardzo dobrze. Bez zdjęć, bo nieoświetlony, a szkoda, bo naprawdę ładny gmach.

Obok huty i ostatnio fotografowanej wieży, na Plac Wolności. Kolejna sesja zdjęciowa.



I za chwilę kolejna przerwa obok świeżo odnowionego kościoła św. Andrzeja. Mimo późnej pory spotykamy innego poszukiwacza wrażeń z aparatem (dla odmiany pieszego).






Mało nam kościołów więc ruszamy pod kościół św. Józefa obok stadionu Górnika Zabrza. Jeden z ciekawszych Kościołów jakie widziałem.



Zaczyna padać. Nie jesteśmy z cukru… jedziemy dalej. Do Gliwic przez Sośnicę i inne zakazane tereny.
Dyskusje o majowym wyjeździe. Pokazuję siedzibę naszej firmy i trafiamy na Rynek. Mimo tego, że luty, że już po północy, tłoczno. Oczywiście nie tak jak w lecie, ale całkiem, całkiem…

Sabinka zmęczona chce do domu. Porozumiewawcze spojrzenia z bratem, chwila zastanawiania się, którą z dłuższych dróg wracamy i jedziemy. Przez Wieczorka, Kozielską, na Portową. Stamtąd dalej w stronę Łabęd :-) Jest tak ciepło, że aż chce się jeździć. Trudno uwierzyć, że to zima. Wyjeżdżamy na Toszecką i zamiast najkrótszą drogą, decydujemy się jechać przez Pyskowice. Po chwili wyjeżdżamy na "drogę Młynarza". :)
I tu szok. Sabince coś się stało i… rusza do przodu (czuje dom?). Przez chwilę jeszcze się jej trzymam ale szybko ginie mi z oczu jej światełko (chyba ma za słabe). Po chwili spotykamy się (czekają z Damianem na mnie) i… znów to samo… znów mi ucieka. Wariatka. Zapomniała o moich kołach, oponach, wadze, wieku… Teraz zaczynam rozumieć, czemu mówiła, że nie chce z nami jechać – za wolno jej było. Podobny schemat powtarza się jeszcze kilka razy. Na podjeździe w stronę Helenki dobija mnie Damian wyprzedzając mnie, wracając i znów wyprzedzając. Mam dość. Odpuszczam i z miną obrażonego dzieciaka powoli wtaczam się do góry. Nigdzie więcej nie jadę z wariatami!
Zero szacunku dla dziadka. Wariaci! Minęła 2 w nocy. Więcej z nimi nie jadę – co najmniej przez najbliższe 8 godzin… :-)

Snukraina

Wtorek, 19 lutego 2008 · Komentarze(4)
Snukraina

Wzorem koleżanki dziś zakładam słuchawki, a właściwie słuchawkę na ucho i samotnie po 21 wyprowadzam rower. Trochę mży ale po wczorajszej przerwie chce mi się jechać. Trochę odreagować dzisiejszy dzień, trochę po to żeby posłuchać nowych płyt w samotności.

Na początek Farben Lehre "Snukraina" i kierunek Stolarzowice. Jedzie się świetnie, muzyka taka sobie. Dalej, Górniki, Wieszowa, muzyka wciąż przeciętna, a ściślej mówiąc strasznie przypominająca stare utwory, do tego teksty coraz bardziej mnie dobijają. Cytaty, slogany... wszystko jakieś takie oklepane. Nie wracam do domu. Jeszcze. Kierunek Grzybowice i dalej do Mikulczyc. Płyta coraz bardziej mnie nudzi. Jeszcze kółko po Mikulczycach i... ruszam w kierunku Biskupic zamiast do domu. Dobrze, że płyta się powoli kończy. Niestety do końca nic mnie nie ujęło, nie zaskoczyło. W przeciwieństwie do drogi, po jeździe w całkowitej ciemności - nie tu chciałem wyjechać. Zamiast przed os. Młodego Górnika w Biskupicach wylatuję z tyłu szpitala na początku Biskupic. Zawsze uważałem, że nie jest to pora na zwiedzanie tej dzielnicy i po chwili znajduje to potwierdzenie przed jednym z barów. Nie wnikam kto się z kim leje, grunt, że skończyli się Farbeni i zaczyna Totentanz.

Zaczynają bardzo Comowato, a ja dość szybkim tempem mijam Biskupice i jadę - po raz kolejny w ciemnościach przez las - w kierunku Rokitnicy. Z przeciwka nadjeżdża samochód, zwalnia, wjeżdża na mój pas, wraca na swój... dziwnie się czuję, ale spoko... to panowie władza patrzyli co za wariat po nocy, w lesie na rowerze jedzie. Widać uznali mnie za niegroźnego i nie kazali się zatrzymywać. Totentanz (dla niewtajemniczonych to byłe pół składu KSU i jako menadżer Prezo - również KSU) w tym momencie przypomina mi stare Turbo (kto jeszcze pamięta "Dorosłe Dzieci"?).

Mijam Rokitnicę i po tradycyjnym podjeździe jestem w domu.
Totentanz: Farben Lehre 1:0
Zobaczymy co będzie po kolejnym odsłuchu.

Z muzyką się całkiem przyjemnie jeździ. Nawet jeśli nie zawsze jest ona tym czego oczekiwaliśmy,

Krótko ale rodzinnie

Niedziela, 17 lutego 2008 · Komentarze(18)
Krótko ale rodzinnie

Weekendy to tylko z pozoru więcej czasu. A może raczej z powodu jego większej ilości niż zwykle, ma się wrażenie, że jest nieskończony i w efekcie zamiast go wykorzystać do maksimum powtarzamy sobie, że jeszcze zdążę, jeszcze chwilę lenistwa... Dziś też zamiast pojeździć przy porannym słoneczku ociągam się i dopiero przed zachodem słońca, po odwiezieniu dzieci do babci, udaje nam się wyjść na rowery. Nam, bo żona postanawia mi towarzyszyć.

Trochę późno więc cel bliski - Repty. Niestety moja małżonka nie przepada za ruchem drogowym i proponuje przejazd koło stawu na Helence, przez las i przez ulicę Przyjemną, która jednak szybko kończy się na ruchliwej trasie Gliwice - Tarnowskie Góry. Żeby nie stresować małżonki, przecinamy drogę i wpadamy do lasu. OK, jedziemy w kierunku Zbrosławic i najwyżej tam odbijemy na Repty. Droga mocno zmarznięta, koleiny ale żona dzielnie daje radę.



Kilka leśnych skrzyżowań, jedziemy na azymut, niestety po jakimś czasie droga robi zwrot prawie o 180 stopni i wracamy. Trudno, Repty będą innym razem. Jedziemy dalej, kilka zjazdów i podjazdów. Uciekam na chwilę żonie i kątem oka widzę dwie sarenki, niestety dostrzegły/usłyszały mnie i uciekają.
W tym czasie moja żona zatrzymuje się by podziwiać... głuszca. Wydaje się to być niemożliwe, ale przegląd zdjęć dostępnych w sieci każe wierzyć, że to był faktycznie głuszec, tylko skąd tutaj? Chyba, że to coś o podobnym wyglądzie, ogonie...

Jedziemy dalej w stronę Rokitnicy i... dobrze, że Anetka jedzie pierwsza, bo gdybym jechał swoim tempem wpadłbym na przecinające nam drogę kolejne sarenki. Tym razem jest ich 1, 2, 3, ... 7, 8. Wow! I kto mówił, że Śląsk jest brudny?

Dalej przedzierając się przez gałęzie i ścięte drzewa ruszamy w stronę domu. Nie wszędzie da się przejechać.



Krótki postój na łyk czegoś ciepłego.



Usunięcie przeszkód z drogi i powrót do domu.



Krótko, powoli, ale fajnie... bo razem.
Trzeba jednak te wolne dni lepiej organizować, żeby można było pojeździć bez patrzenia na zegarek...

Pierwszy tysiąc !!!

Sobota, 16 lutego 2008 · Komentarze(14)
Pierwszy tysiąc !!!

16 grudnia ubiegłego roku zacząłem jeździć, dziś, po dwóch miesiącach, przekroczyłem barierę 1000km.

Poranek - zimny, -10C ale zagggaduję do Łukasza - odzew pozytywny :-).
Ruszamy przez Rokitnicę do Biskupic, tam rzut oka na ostatnio odkryty staw.



Dalej szyby kopalniane na os. Młodego Górnika. Kiedyś Śląsk był kojarzony tylko z takimi widokami. Dziś część ich zniknęła, część stoi nie używana.





Dalej przez Biskupice, fascynujący jest klimat tej starej robotniczej części dzielnicy zwanej Bozywerk (Borsigwerk, czy też os. Borsiga).



Szybka decyzja i ruszamy w stronę Rudy. "Jaka fajna górka" woła Łukasz zjeżdżając. Rozumiem, że ma na myśli podjazd, który za chwilę się wyłoni zza zakrętu :-) Nie pierwszy dziś i nie ostatni.

Ruda, mimo, że blisko zawsze była dla mnie tajemnicą jeśli chodzi o topografię miasta. Jak widać ostatnio mam coraz łatwiej.



Rzut oka na DTŚ-kę (Drogową Trasę Średnicową) - jest coraz bliżej Zabrza.



Jedziemy sprawdzić nawierzchnię nie udostępnionego jeszcze do ruchu odcinka. Cudownie i... za krótko. No tak, tu już zaczyna się Zabrze. Jedziemy dalej przez hałdę, gdzie Łukasz zachowuje się jak lodołamacz przedzierając się przez kolejne kałuże.



Dalej tyłem Zaborza i jakiś park. Całkiem przyjemny, jedziemy, ciekawe gdzie wyjedziemy. Tak jak podejrzewałem - Zabrze 3 Maja. Odbijamy w stronę Makoszów i przez os. Janek wpadamy do następnego parku. Jeszcze fajniejszy i jeszcze większy. Zapraszam tych którym Zabrze kojarzy się tylko z węglem i stalą.

Zimno daje się we znaki Łukaszowi, to nie są buty na zimę. Do tego zawartość bidonu mu zamarzła.
Potrzebna chwila przerwy. Niestety sympatycznie zapowiadająca się knajpka na tyłach Ogrodu Botanicznego jest zamknięta. Na stacji benzynowej nie da się zjeść nic ciepłego. Dojeżdżamy przez do szybu „Maciej”. Kolejny przystanek na Szlaku Zabytków Techniki Województwa Śląskiego.





Chciałem zwiedzić ale mimo, że dzwoniliśmy to nic z tego. Zamknięte, można zwiedzać tylko w czwartki od 10:00 do 13:00 lub w innym terminie po uprzednim uzgodnieniu.


Ruszamy. Pokazuję Łukaszowi Świat Wodny w Zabrzu , a właściwie plac i reklamę, gdzie miał powstać i… niestety nie powstanie. Miejsce jest po prostu pechowe, obok od lat WIELU straszy szpital, który nigdy nie doczekał się otwarcia. Tuż obok niego skracamy (tylko dystans – nie czas :-) bo nawierzchnia jest delikatnie mówiąc inna. Łukasz nabrał rumieńców po tym odcinku. Ja ich nabieram chwilę później po odcinku Mikulczyce – Helenka. Niby szosą, ale zimno i wiatr zrobiły swoje. Wracam zmęczony, przyjemnie zmęczony – przecież zrobiłem mój pierwszy tysiączek ;-)

Jak na wsi

Czwartek, 14 lutego 2008 · Komentarze(16)
Jak na wsi

Dwa dni przerwy od jazdy, ale nie od rowerka. Wtorek poświęcony na szorowanie i smarowanie rowerka żeby nikt się już nie czepiał ;)

Dziś niestety też brak czasu, ale wieczorkiem, żona przypomina sobie, że nie ma pieczywa. Oczywiście chętnie wyskoczę... na rowerze. GG do Łukasza i jedzie ze mną. Ma ubaw, nie dość, że po chleb na rowerze to jeszcze do piekarni dwa osiedla dalej - prawie jak na wsi (nie obrażając nikogo) :-)

Bez przygód, szybko (jak dla mnie trochę nawet za szybko) przez Stolarzowice do Miechowic. Zakupy i drugą stroną przez Rokitnicę (i bankomat) do domu.

Potem jeszcze chwilę samotnie po osiedlu testując przerzutki, bo coś nie chodzą tak jak bym chciał. Niestety ani godzina, ani temperatura nie nastrajają do regulacji na dworze. Nie dziś.

Fajnie ale za krótko. Nic to, idzie weekend (niestety krótki bo jutro wieczór już zajęty) :-)

Śpiewająco

Poniedziałek, 11 lutego 2008 · Komentarze(24)
Śpiewająco

Obawiałem się, że po wczorajszych ekscesach dziś nie będę wiedział co mnie bardziej boli. Rano szok. Czuję trochę kolana i nic więcej. Schodzę po schodach i o dziwo wcale nie jest tak źle. Wracając z pracy już po głowie chodzi mi, choć krótka przejażdżka.

Po późnym obiadku dylemat: czyścić rower czy chwilę pojeździć. Rozwiązanie przychodzi samo, kolega po lekturze moich wpisów zawziął się i zaggaduje: "mała rundka?” i... życie stało się prostsze. On rozpoczyna sezon, a ja nie mam wątpliwości. Zrzucam z roweru szufelkę błota, na więcej nie ma czasu. Niestety nie wiele to pomaga. Łukasz spoglądając na rower i pompkę rzuca tylko: "Przyspawana?"

Ruszamy do Gliwic. Po ciemku, szosą, jedynie na krótko skracamy sobie drogę w terenie. Rokitnica, Grzybowice, Czekanów, Szałsza, Żerniki. Tu przez las i lądujemy na Toszeckiej w Gliwicach. Dość szybko, ale Łukasz narzucił przyzwoite tempo (jak na moje możliwości i kilogramy). Krótkie spotkanie na stacji z kolegą Łukasza i w drogę. Dla odmiany w stronę Łabęd i Czechowic, bo... bliżej (jak się potem okazuje nie jest to prawda). Kilka podjazdów i zjeżdżamy na Przezchlebie, Ziemięcice, krótki postój w Świętoszowicach i przez Grzybowice, Rokitnicę powrót do domu.

Bez przygód poza... śpiewem. Przerażający śpiew łańcucha. Już wczoraj miałem wrażenie, że coś piszczy ale to co dziś wyprawiał to był prawdziwy recital. Pora na porządne czyszczenie i smarowanie, bo się obrazi na mnie.

Cieszę, że nie padłem po wczorajszym dniu i że wciąż mogę (i chcę) patrzeć na rower :-)