Pierwsza godzinka w drugiej strefie, musiałem co chwilę zwalniać, bo jak tylko się pojawiały podbiegi to tętno skakało. A jak się okazało o podbiegi nie było trudno, bo Lublin podobnie jak Rzym leży na siedmiu wzgórzach.
Po obiegnięciu Starego Miasta trafiam nad Bystrzycę i teraz pół godziny w strefie trzeciej. To akurat nie było trudne :-) Dziewiąty tydzień treningów zakończony.
Zielony las…
parafrazując klasyka powinien zapytać: A jaki ma być? Czerwony?
Po wczorajszym biegu
dziś czuję uda. Umówieni byliśmy jednak na rower więc trzeba jechać. Piotr
zaplanował wizytę w Zielonym Lesie. Najpierw myślałem, że to taka potoczna
nazwa, ale na trasie widzę, że nazwa jest w powszechnym użyciu.
I kończymy
wycieczkę. Krótko, ale z mnóstwem atrakcji. I do tego w kapitalnym
towarzystwie. Śmiechu było co niemiara.
Potrzebowałem tego.
Brakuje mi takich wyjazdów. Brakuje mi takich chwil odpoczynku.
Dawno temu Młynarz
namówił mnie żebym zapisał się na Bieg Niepodległości w Żaganiu. Raz, że fajna
impreza, ponad 1000 startujących, dwa, że jak się zapiszę i zapłacę to w końcu
nie będzie wymówki żeby ich odwiedzić, trzy będę miał motywację żeby potrenować.
Pomysł wydawał się
świetny i tak zrobiłem.
Niestety z treningów
nic nie wyszło, biegi skończyły się we wrześniu, co więcej było to marszobiegi
i to dystansie o połowę krótszym. Z innych powodów
jeszcze na dwa dni przed wyjazdem nie byłem pewien, czy pojedziemy, a jeśli
nawet to byłem przekonany, że na pewno nie będę startował.
W końcu zapada
decyzja - jedziemy. Żona mimo moich deklaracji pakuje mi ciuchy do biegania.
Wieczorem przed startem podejmuję decyzję - biegnę. Choć to chyba mocne
nadużycie, postaram się pokonać trasę dowolną techniką. Tyle, że limit czasu to
90 minut.
Ruszamy do swoich
sektorów. Na minutę przed startem w z związku z dzisiejszym świętem rozbrzmiewa
z głośników hymn. Fantastyczne zachowanie zawodników - wszyscy w jednym
momencie przestają rozmawiać i się rozgrzewać. Genialna atmosfera.
Ruszamy. Biegnę z
innymi równym tempem. W głowie świta myśl, że może spróbuję choć cały czas
biec, wolno, ale biec. Pierwsze kilometry
jakoś idą, ale szybko zaczynam czuć zmęczenie. Wkrótce pierwszy podbieg i
przechodzę do marszu. I tak już będzie.
Bieg (trucht) i marsz. Na półmetku już wiem, że zmieszczę się w limicie. Ale
wiem też, że nie ma sensu nastawiać się na żaden czas. Trzeba po prostu dotrzeć
do mety.
Po drodze mijam się
z Piotrkiem. Mam nadzieję, że uda mu się osiągnąć zamierzony cel. Biegnie
uśmiechnięty. Mnie na półmetku
dopinguje Anetka z Igorem. Igorek biegnie nawet kawałek po chodniku dodając mi
otuchy. Tak samo jest na
ostatnim odcinku kiedy mam już zupełnie dosyć. Do tego wraz z moją rodzinką
stoi przy trasie Jacek, który dotarł tu rowerem :-)
Już wiem, że dotrę
do mety. Tuż przed metą dołącza do mnie Kornelia i dociąga mnie za rękę do mety
:-)
Na szyi ląduje
medal, a na twarzy uśmiech. Jestem na mecie. Cieszę się, że dałem się namówić.
Potrzebowałem tego. W głowie od razu milion myśli, o kolejnych treningach, o
kolejnych startach, o…Pewnie szybko
uciekną, ale przez chwilę krążą jeszcze miło w głowie. Lubię to uczucie ;-)
Zmęczony, ale
zadowolony. W tomboli udaje mi się jeszcze wygrać zimowy zestaw do biegania
więc kolejny sukces :-)
Na zakończenie dnia
nasi pokonują Rumunów po emocjonującym meczu. Czyli znów sukces :-) Dzień
sukcesów. Dawno takiego nie było :-)
Kolejna ostatnio delegacja. Rower w domu. Za to wrzuciłem do torby buty do biegania. Co prawda niewiele więcej (brak pulsometru, koszulkę - wziąłem syna, czyli za małą), ale była szansa na bieganie. I udało się. Prawie.
Po wizycie u klienta, kumpel zgadza się zaczekać z pójściem na obiad, aż wrócę z biegania. Nie ma wyboru, trzeba iść :-(
Ruszam i szybko tracę oddech. Niestety nie potrafię wrócić do normalnego. Znów biegnę i po niecałych dwóch minutach znów nie potrafię oddychać. Nic nie daje marsz. I tak w kółko. Nie jest dobrze. I pomyśleć, że trochę ponad rok temu potrafiłem biec non stop przez 60 minut, a dziś nie potrafię przez 2 minuty ;-( Porażka.
Pobudka 5:30. Śniadanie o szóstej, chwila odpoczynku i na rower przed wizytą u klienta.
Hotel może nie ma pięciu gwiazdek, ale sympatyczny, podobnie jak restauracja.
Ruszam w stronę Drezdeneckich Uroczysk. Początkowy fajny szuterek w lesie powoli zmienia się w polną drogę, by w końcu wyprowadzić mnie w pole... Znaleziona po chwili kolejna ścieżka wycina mi ponownie ten sam numer. I kolejna tak samo.
W końcu trafiam na taką, która wyprowadza mnie w miejsce skąd wyjechałem. Nie tak to miało wyglądać, ale przy okazji miałem okazję poćwiczyć jazdę na cienkich oponkach po trawie, lesie i piachu. Na piachu ciężko.
Dobra, trochę czasu już straciłem więc teraz już tylko asfalt. Dokądkolwiek.
Potem wybieram drogę do Krzyża Wielkopolskiego. Niestety kiedy dojeżdżam na miejsce już jest ciemno. Odpuszczam więc próbę zwiedzania i wracam do Drezdenka.
Po drodze mimo, że jadę z lampką i czołówką mało nie rozjeżdżam totalnie pijanego gościa w czarnych ciuchach na środku drogi...
Jak dobrze zrozumiałem próbował iść na pociąg do Krzyża...
Chwilę później widząc przejeżdżający radiowóz zatrzymuję go. Może gość nie będzie mi wdzięczny, ale lepiej niech go zatrzymają (a może podwiozą), niż ma go ktoś rozjechać...
Komunikat startowy mówi, że na trasie TR300
czeka nas: w optymalnym wariancie
305km + Odcinek Specjalny 12km z
tego...
6km pod ziemią!!! Mamy na to 24h. Start w sobotę w samo południe.
Dodatkowym utrudnieniem jest to, że w przeciwieństwie do "zwykłych"
maratonów na mapie mamy zaznaczonych tylko kilka punktów, a nie jak to
zwykle bywa wszystkie. O lokalizacji pozostałych dowiemy się na trasie z
takich informacji jak na zdjęciu (sorry zdjęcie sprzed 3 lat, w tym roku jakoś nie pstryknąłem).
Trzy lata temu w Szwecji ustanowiłem swój dobowy rekord jazdy na rowerze. W zeszłym roku obowiązki nie pozwoliły pojechać. W tym roku to ma być jedna z głównych imprez, w których planuję wystartować. Chciałbym pojechać jak najlepiej pokonując w końcu 300km. Czuję się na siłach.
W poniedziałek
Amiga informuje mnie, że nie jedzie na Grassora - kontuzja wciąż daje znać o sobie. Niedobrze, to jednak 24 godziny i na pewno we dwóch jechałoby się łatwiej i przyjemniej. Pewnie też efektywniej by się szukało punktów, które na imprezach organizowanych przez Daniela są dość mocno schowane. Zobaczymy, jadę sam. Tym razem celem jest Lubrza...
W końcu pora iść spać - trzeba się wyspać. Budzę się o piątej, walczę z sobą do siódmej żeby nie wstawać i żeby jeszcze chwilę przymknąć oko. W końcu wstaję. Śniadanie, przygotowanie plecaka, wybór ubrań i oczekiwanie na start. Dużo czasu. Jeszcze chwila drzemki i znów czekanie.
Kilka istotnych informacji, w tym zwrócenie uwagi na to, że prom na Odrze działa tylko między 5-tą, a 21-szą. Warto pamiętać, żeby nie spędzić nocy po tamtej stronie.
Na mapach w skali 1:100 000 zaznaczone są tylko cztery punkty, o lokalizacji pozostałych dowiemy się po zaliczeniu kolejnych punktów.
Mamy do zaliczenia 26 punktów,każdy o wartości 30 punktów przeliczeniowych i 10 punktów na OS-ie, każdy wart 5 pp.
PK 6 - Wejscie do bunkra, początek OS
Dylemat zacząć od szóstki, czy dziewiątki. Przed startem uznaję, że nie ma sensu walczyć z OS-em, bo choć to tylko 12km, to pewnie zajmie więcej niż 2 godziny, a przeliczeniowo będzie to warte niej niż dwa zwykłe punkty. A jednak nie wiedzieć czemu ruszam w stronę PK 6 gdzie jest start OS-a.
Jadę sam wyprzedzając kilka osób. Kiedy jeden z zawodników będących przede mną skręca w prawo zwalniam żeby sprawdzić jaki ma plan, bo wg mnie sporo dalej powinniśmy skręcić. W tym czasie wyprzedza mnie mały peleton. Łapię się ich i jest to czego nie cierpię. Wyłącza się myślenie logiczne, a włącza stadne. Zonk jest wtedy kiedy okazuje się, że nikt nie wie gdzie ma jechać. Rozdzielamy się i dalej bez sukcesu. W końcu decyduje się jechać sam i choć najpierw chwilę błądzę to w końcu docieram do punktu. Na błądzeniu straciliśmy około... 50 minut!!!
Podbijam punkt i wysyłam SMS-a, bo teraz wyniki są "na żywo". Szkoda tylko, że nie wszyscy zawodnicy wybrali ten sposób rejestracji czasu.
Punkt podbity o 13:20 (1:20 od startu)
OS
Dostaję mapę OS-a i osobną kartę i nic na niej nie widzę. PZ.W.714, Pz.T. 2 itp... a gdzie punkty. Dopiero po chwili będący na punkcie Daniel uświadamia mnie, że punkty muszę sobie odrysować z wzorcówki. Widać sędzia rozdający karty uznał, że jestem z grupą, która wjechała razem ze mną i tylko im wytłumaczył. Przerysowuję punkty - 5 pod ziemią i 5 na powierzchni. Mapa w skali 1: 12 500.
Wejście z rowerem nie jest proste, na szczęście Daniel ma to już opracowane: "Stawiasz pionowo na tylnym kole" "Teraz manewrujesz kierownicą i sprowadzasz do poziomu". Największy problem to przeciśnięcie 29-tki z mapnikiem przez uchylone małe drzwi, ale i to się udaje bezstratnie (chyba). Teraz jeszcze schodami kilka poziomów w dół
OS - 3D
Zaczynam jechać, choć nie wszędzie się da. Sporo piachu na początku, potem dla odmiany woda i w butach w momencie jest mokro. Spotykam Wojtka, który zatrzymuje się przy jakimś otworze i wchodzi do środka.
Mnie się wydaje, że to za blisko, ale idę za nim. Nisko, podążam chwilę mocno pochylony, ale w końcu wracam zerknąć jeszcze raz na mapę. Coś mi się nie zgadza, ale Wojtek wychodzi z podbitym punktem. Biegnę więc i ja strasznie ciężko, ciemno i trzeba być mocno pochylonym. Podbijam punkt i wracam. Zasapany.
Okazuje się, że podbiłem PK1, bo tego szukałem, a to był jednak PK3. Już wiem czemu się nie zgadzało. wydawało mi się, że wszedłem pod ziemię w innym miejscu.
OS - 1D
Trochę dalej. Dziwnie się czuję. Oprócz własnego oświetlenia nie ma nic, totalne ciemności. Do tego dziesiątki rozgałęzień. Ponoć w sumie jest tu około 60km korytarzy. Zastanawiam się, ile osób się tu zgubiło i jak wyglądają akcje poszukiwawcze. Punkt zaliczony.
OS - 5D Do punktu daleko. Dojeżdżam i nie ma punktu. Oglądam wszystkie sale obok i nic. W końcu patrzę w górę i jest zawieszony na schodach. Wspinam się, dziurkuję kartę i wracam.
Doganiają mnie biegacze. Puszczam ich przodem, łatwiej im omijać dziury, a ja przynajmniej z daleka widzę, że coś jest nie tak.
Kiedy wracam z punktu już sam, nagle tracę grunt pod kołami i składam się na ziemi nakrywając rowerem. Na szczęście to był tylko drobny uskok. Obie nogi bolą jak diabli.
Wyjście na powierzchnię Cieszę się, że był to ostatni punkt, teraz trzeba znaleźć wyjście. Pod drodze mijam ekipę TVN Turbo kręcącą jakiś materiał. Wychodzę na powierzchnię na raty - najpierw z przednim kołem, a potem z resztą roweru. Tak łatwiej. Spędziłem pod ziemią 1:40h.
OS - 7G
Ruszam szukać punktów na powierzchni. Zupełnie się nie potrafię odnaleźć na mapie, przez chwilę kręcę się w kółko, by w końcu ruszyć we właściwą stronę. Chwila trwa zanim znajduję. właściwą ścieżkę. Pierwszy dziś kontakt z pokrzywami, ale punkt jest.
OS - 8G
Krążę bezradnie nie potrafiąc odnaleźć punktu. W końcu dochodzę do wniosku, do którego powinien dojść trzy godziny temu - odpuszczam resztę i tak mało wartościowych punktów. Oddaję kartę sędziemu i jest 16:01. Prawie godzinę straciłem na jeden "mały" punkt. W sumie ok. 2:41 minut na OS. Nie warto było, chyba, że dla debiutu rowerowego pod ziemią - bo to już inna bajka :-)
Kończę OS o 16:01, 2:41 od poprzedniego punktu
PK 1 - Szczyt góry, drzewo ok. 10m na wschód Ruszam w stronę Sieniawy. Droga, która wydawała się być główną na mapie to bruk... Do tego nie da się go ominąć, żadnego pobocza.
Muszę mieć nieźle zdziwioną minę, gdy z przeciwka nadjeżdża
autobus z niemieckimi turystami.
I on i ja się zatrzymujemy, w końcu to ja się chowam w krzaki żeby go przepuścić.
Zaczyna lać. Spotykam Jacka z synem. Ubieram się i ruszam dalej. Mijam Łagówek i jadę w stronę punktu. Razem ze mną jeszcze jeden zawodnik. Po jednym z zakrętów sugeruje, że tu powinien być punkt, mnie wydaje się, że sporo dalej. Jedziemy i rzeczywiście, tzn. prawie, bo punktu nie ma. Teraz kolega zauważa jeszcze jedną ścieżkę na mapie, którą moje oczy już nie były w stanie dojrzeć na "setce" w folii. Po chwili znajduję punkt. Dowiadujemy się gdzie jest PK7. Rozstajemy się, ja wybieram PK3
Punkt zaliczam o 17:30, 1:29 od poprzedniego punktu
PK3 - Nasyp autostrady, skarpa na górze
W okolice punktu docieram bez problemu. Odmierzam odległość i zaczynam szukać. Jest nasyp, ale gdzie tu ma być autostrada? Dojeżdża Jacek i Kuba. Zwraca uwagę, że powinny być tory. Niby tak, ale odległość się chyba niezbyt zgadza. Szukam dalej i jest. Komary zaczynają szaleć. Pryskam się i jakby działało. Odrywa się PK 4 (i chyba PK11).
Punkt zaliczam o 18:21, 0:51 od poprzedniego punktu
PK 7 - Skrzyżowanie drogi z przecinką, drzewo 3m na zachód
Wyjeżdżam na DK92 i jadę do Koryt. Mam za sobą ledwie 52km, a nie mam siły kręcić. Po chwili bez problemu wyprzedają mnie Jacek z Kubą. Nie mam siły nawet żeby im siąść na ogonie. W Korytach decyduję się na terenowy i skrót i to był chyba błąd. Docieram do autostrady, przekraczam ją i zaczynam szukać tego co widać na rozświetleniu punktu. Nic w terenie mi tego nie przypomina. Krążę bezradnie po okolicy. Jedyne miejsce, które wydaje się być podobne, kończy się po kilku metrach. Próbuję się jeszcze przedzierać przez jeżyny i pokrzywy ale po 200m mam dość. Wracam. Zaczyna znów lać. Odpuszczam punkt. Przejechałem niepotrzebnie około 20 km i straciłem prawie dwie godziny :-(
Aparat wylądował w torbie i więcej go już nie wyciągnąłem, więc sorry za brak dalszych zdjęć.
PK4 - Przepust, dwa drzewa 30m na zachód, na południowym brzegu
Chyba powinienem zaliczyć jakiś sklep lub stację benzynową bo zaczyna się ściemniać. Niestety wszystko pozamykane. Mijam Drzewce i zaczynam szukać punktu. Z przeciwnej strony znów dojeżdża Jacek z synem. Po chwili znajduję punkt. Dowiaduję się gdzie jest PK 12 i PK 19. Wybieram dwunastkę, bo w razie niepowodzenia będą miał w odwodzie inne punkty, a jeśli nie znajdę dziewiętnastki to nie będę miał czego więcej tam szukać.
Punkt zaliczam o 21:05, 2:44 od poprzedniego punktu
PK12 - Szczyt góry przy przecince. Uwaga las od pola ogrodzony. Przejście przez płot po zwalonym drzewie
Długi przelot przez lad do Dobrosułowa. Niestety tu o sklepie też mogę pomarzyć.
Szukam punktu. Jest las, pole, siatka, góry... tylko punktu nie ma. Wydaje mi się, że powinien być chwilę wcześniej, ale tam dla odmiany nie ma żadnej ścieżki. Nie ma punktu. Mam dość. Zjeżdżam do wioski. Rano się dowiem od Jacka, że efekt jego poszukiwań był podobny, ale szczęśliwie trafił na Pawła i Grześka i Ci na azymut dotarli do punktu przedzierając się przez jakieś chaszcze. Co doświadczenie, to doświadczenie, poza tym w grupie siła.
Decyzja
Robię przerwę na jedzenie i picie... Tyle, że chyba trochę za późno. Zdałem sobie właśnie sprawę, że przez 10h i 100km wypiłem 1l wody. Trochę mało. Trochę bardzo mało. Do tego dwie bułki i batonik. Teraz chyba wiem skąd brak sił. Zostało mi pół litra i... żadnego sklepu w promieniu 30km :-( Jest źle, strasznie dołująco działa to na psychikę. Podobnie jak drugi nieodnaleziony punkt, a co za tym idzie brak odkrycia kolejnych punktów. Co prawda mam jeszcze PK9 i PK11 odkryte, ale czuję już zmęczenie, ból głowy i nudności. Do tego jakieś luzem puszczone burki. Wracam. Jadę w stronę mety. Jeśli jakimś cudem napotkam sklep to może zmienię zdanie.
Jadę w stronę Gryżyny. Drogowskaz pokazuje 10km polną drogą przez las. Co jakiś czas spoglądam na licznik, strasznie wolno ubywają kilometry - odwrotnie proporcjonalnie do zawartości bidonu. Po chwili wiem czemu tak się dzieje. Gdy wydaje mi się, że pedałuję tak mocno jak się da, licznik pokazuje 10-11km/h !!! Chcę sklepu!!!
W końcu jest asfalt, ale tu też maksymalna prędkość to maks 15-16km/h. Przez moment spotykając innych zawodników udaje się dociągnąć prawie do 20, ale potem znów jest "normalnie". Długo wlecze się droga Wilkowa. Tu na szczęście jest sklep 24h. Dwa łyki Coli i batonik i wracam do żywych. Nawet nie chce mi się szukać drogi do Lubrzy, bo na mapie wydaje się, że może być bruk lub polna, a tego mam dość, nadrabiam kilka kilometrów i przez Ługów docieram do mety.
Jest 1:51
Meta
Oddaję zdziwionemu sędziemu kartę "Już z 300-tki?" i idę się wykąpać i położyć. Mam dość.
Jestem wściekły. Na siebie. Za błędną decyzję o OS-ie na początek, za nieodnalezienie PK7 i PK12, a przede wszystkim za głupotę co do jedzenia i picia, która sprawiła, że po 50km mnie odcięło.
To nie tak miało być. To miały być wyjątkowe zawody, a wyszedł z tego wyjątkowy zawód :-(
Kierunek Gubin Ostatnio przejażdżki rowerowe mają miejsce tylko w weekendy. Po ubiegłotygodniowej Śnieżce dziś… kierunek Niemcy. Wczoraj wieczorem przybiliśmy odwiedzić naszych przyjaciół w Lubsku. Po długim wieczorze dziś długo zbieramy się do wyjazdu ale jechać trzeba. Cel - Gubin i odbiór podgrzewacza do butelek dla Kornelci :-) Około południa w towarzystwie naszego gospodarza - Młynarza - ruszamy wraz z Wiktorem w drogę…
Mimo weekendu ruchu wielkiego nie ma. Co jakiś czas ktoś na kolarce chce nam pokazać co potrafi, ale dziś nie ma z nami szans. Chwile odpoczynku nad rzeką…
Mimo, że jechaliśmy dość szybkim tempem, to pogaduchy na postojach sprawiają, że do domu docieramy pod wieczór. Na licznikach 101km. Pięknie było… a wieczór się dopiero zaczyna… :-)
Debiut na tej imprezie. O tyle trudny, że po tygodniowej chorobie. Szczerze mówiąc zastanawiam się czy jechać, bo wciąż nie czuję się najlepiej. Do tego Kosma do samego końca waha się czy pojedzie. Perspektywa nie wygląda więc zachęcająco… osłabiony, 15 godzin w nocy w lesie samemu przy zerowej temperaturze… Nie no, temperatura to akurat spoko, w poprzednich latach impreza odbywała się o ile pamiętam z relacji kolegów przy minus 15-20 :-)
W końcu jednak udaje się. Docieramy na start jakąś godzinę przed imprezą. Wieje, dzień wcześniej lało, tu ponoć nawet śnieg był widziany. Rejestracja, przygotowanie rowerów, ostatnie dylematy w co się ubrać, a co wziąć na drogę i idziemy na odprawę.
Start. Chwila zawahania przy wyjeździe z miasta, ale po chwili jesteśmy na właściwej drodze w… zupełnie ciemnym lesie. Do odnalezienie mamy 16 punktów. W zależności od czasu i tego co się będzie działo na trasie zakładamy odnalezienie 9-12 z nich.
PK5 - Jaz, drzewo na NE od drogi
Mimo, że w zupełnej ciemności jedzie się fajnie. Czuć wiatr ale na szczęście nie pada. Dobra, koniec asfaltu - czas na teren. Wjeżdżamy w jedną ze ścieżek i po chwili Monika zostaje w tyle. Okazuje się, że przeleciała przez kierownicę przejeżdżając przez jedną z kałuż. Na szczęście upadła na suchym i niezbyt twardym podłożu. Rozwidlenie ścieżek, to musi być gdzieś tu. Dojeżdża jeszcze jeden zawodnik. Przeczesujemy okoliczne drzewa. Nic. Wracam do mapy. Oczywiście, że nie tu. Musimy jeszcze kawałek dalej podjechać. Drugie podejście i mam. Wołam resztę ekipy. Podbijamy punkt. Jest 18:00 nieźle. W sumie nieco ponad godzina od momentu kiedy ruszyliśmy.
PK8 - Mostek na NW
Bez problemu wyjeżdżamy z lasu i jedziemy w stronę torów kolejowych. Tu spotykamy piechurów, każdy biegnie/jedzie po swojemu ale w końcu spotykamy się na punkcie. Byli pierwsi, ale nie musieli ciągnąć rowerów ;-) Łatwy punkt. 19.05 - dwie godziny dwa punkty jest dobrze.
Czas coś przekąsić. Prowadzimy rowery po torach wcinając batony. W międzyczasie gubię rękawiczkę. O nie… nie dziś… Na szczęście gubię ją na torach więc dość łatwo ją odnajduję. Chwilę później orientuję się, że jadę z otwartą kieszenią, w której mam aparat i kluczyki od auta. Bomba. Na szczęście nie wypadły.
PK3 - Szczyt górki, drzewo na E od przecinki
Nie lubię punktów typu szczyt górki. Zawsze w rzeczywistości okazuje się, że tych szczytów jest kilka. Jedziemy. Błotko, kałuże. Trafiamy na skrzyżowanie, które nie do końca widzimy na mapie. Brakuje drogi na wprost. Ruszamy w lewo, bo jest prawie na zachód. Lawirując między kałużami nie zauważam kiedy droga skręca i zamiast na zachód jedziemy na południe. Po 2km, kiedy ma być przecinka wiemy, że jesteśmy w złym miejscu. Wracamy, szukamy, błądzimy. Monika sugeruje żeby zrezygnować. Straciliśmy już sporo czasu. Nie poddaję się, proponuję objechanie lasu i dojazd do jeziora. I rzeczywiście jest woda. Niestety to chyba nie ta. Jeszcze kawałek. Nie widać wody ale w całkowitej ciemności może się okazać, że jest tuż obok. Kolejne skrzyżowanie i kolejne poszukiwania. Nic. Wracając trafiamy na zawodnika, który przyjechał z drugiej strony. Czyli to musi być gdzieś tutaj. Jeszcze jedno podejście. Nie ma. Posiłek i podejmujemy decyzję o rezygnacji. Jest 22:00 Minęły trzy godziny od znalezienie poprzedniego punktu! Jedziemy na kolejny punkt. Błoto daje się Monice we znaki.
PK7 - Gruby buk przy skrzyżowaniu drogi poż. z drogą leśną , na SE
Ten punkt wydaje się być prosty. Tak się tylko wydaje. Choć odmierzamy odległości nie potrafimy odnaleźć punktu. Jednak szukanie drzewa w lesie jest trudne. Na ziemi ślady śniegu. A punktu nie ma. Podejście z drugiej strony i też echo ;-( Odpuszczamy, choć spędziliśmy tu sporo czasu.
PK9 - Południowo-zachodni narożnik ogrodzenia, przy drodze
W drodze do punktu spotykamy Ulę i Monikę. Chyba nam nie wierzą, że mamy dopiero 2 punkty, a już minęła ponad polowa czasu. One mają już siedem :-( Na szczęście ten punkt jest banalny do odnalezienia. Jest 1:55. Prawie 7 godzin od odnalezienie poprzedniego punktu. Nasz nowy rekord. Mam nadzieję, że nigdy go nie pobijemy. Popas i analiza mapy. Monika nie chce już słyszeć o terenie. Wybieramy punkty blisko asfaltu. Jedziemy, niestety Monika nie czuje się najlepiej. Decydujemy się wracać do bazy zaliczając po drodze jeszcze tylko jeden punkt.
PK15 - Północno-wschodni brzeg jeziora na skraju lasu
W pobliże punktu dojeżdżamy asfaltami. Niby łatwiej ale nudno. Monika czuje się już lepiej ale zaczyna ziewać. Zaraz się obudzi. Do punktu musimy dojechać terenem. Co więcej na mapie… nie ma jeziora ;-) Jedziemy. Tu błoto jest bardzo śliskie. W pewnym, momencie ucieka mi spod tyłka rower i ląduje parę metrów przede mną. Na szczęście mnie udaje się ustać na nogach. Zaczynam mieć wątpliwości , czy ten punkt będzie tak prosty jak się spodziewaliśmy. Po chwili jednak udaje się odnaleźć małe jeziorko w lesie. I jest punkt. 4:50. Czwarty i… ostatni punkt. Niewiele, ale tak czasem bywa.
Wracamy do mety. Myślimy już tylko o tym żeby znaleźć się w śpiworach. Około 5:45 meldujemy się na mecie. Zostawiamy rowery. Znajdujemy kawałek miejsca żeby rzucić karimaty i kładziemy się spać.
Po trzech godzinach pobudka. Mycie, pakowanie i idziemy na zakończenie imprezy. Wcześniej zostajemy mile zaskoczeni wspaniałym makaronem. Ogłoszenie wyników. Słabiutko ale byli słabsi od nas…
Jeszcze ostatnie pogaduchy, wrażenia i jakoś tak… wszyscy wiemy, że to już koniec w tym roku i chyba nikomu nie chce się wyjeżdżać… Bo co tu teraz robić przez te kilka miesięcy…. Tak przyszło mi do głowy, że po Masakrze… powinna się jeszcze odbyć Wigilia… ;-)
Ostatnia impreza i czas na podsumowanie… Nie, nie dziś, trzeba odpocząć… Podsumowanie będzie jak będą finalne wyniki. Wg moich wyliczeń wygląda, że w klasyfikacji generalnej skończę na 20 miejscu wśród mężczyzn, a Monika na 4 wśród kobiet. Czy tak będzie? Poczekamy.
Pakujemy brudne rowery i wracamy do domu. Moniki nówka przeszła dziś prawdziwy chrzest bojowy. To znaczy chrzest był na Funexie, ale dziś chyba rower miał większe wyzwania.