Chwila prawdy na Słowacji

Sobota, 28 czerwca 2008 · Komentarze(8)
Chwila prawdy na Słowacji

Sorry za brak zdjęć, ale aparat wylądował u lekarza ;-( Może wrzucę kilka jak dostanę od któregoś z kolegów.

Po długim czasie, w końcu udaje się zorganizować wspólny wjazd z Andrzejem - kumplem z pracy i z kilkoma jego znajomymi. Co prawda grono firmowe miało być jeszcze większe, ale wyszło jak zwykle.

Budzę się wcześniej niż powinienem, włączam - nie wiem po co - TV i szok. Trafiam na koncert grupy The Dresden Dolls.



Słyszę ich pierwszy i już jestem zakochany. Klawisze + perkusja (czasem gitara) i śpiew kojarzący mi się z paryskimi klimatami. Do tego fantastyczne widowisko na scenie. W opisach określani są jako punkowy kabaret, ale to trzeba samemu zobaczyć (koniecznie zobaczyć).

Podjeżdżam do Gliwic samochodem - chciałem rowerem ale Endrju szczerze mi to odradził – mam oszczędzać siły. Nie wiem o co mu chodzi, bo to tylko 15km, ale był tak poważny kiedy to mówił (chciał nawet po mnie przyjechać, gdy się dowiedział, że chcę jechać rowerem), że mu uwierzyłem i wybrałem auto.

Przekładam rower na auto Andrzeja i ruszamy w trójkę (z Adamem), po drodze mija nas jeszcze jeden samochód, ale na miejscu startu w Ujsołach i tak jesteśmy pierwsi. Po chwili doganiają nas koledzy i jest nas szóstka. Strasznie długo się zbieramy. Nawet po starcie niektórzy wracają do samochodu, bo czegoś zapomnieli, jeszcze sklep… w końcu jedziemy.

Spokojnie równym tempem. Wjazd do lasu i pierwsze wątpliwości, którędy. W lewo. Śliwa twierdzi, że w prawo. Mamy wątpliwości, ale ruszamy za nim. Po 100m dowiadujemy się, że źle jedziemy. Wracamy. Ruszamy pod górkę, trochę kamieni na drodze, ale spokojnie można jechać. W pewnej chwili, korzystając z tego, że Andrzej zostaje z tyłu wychodzę na prowadzenie i ciągnę pod górkę. Dość stromy momentami podjazd, ale spoko ciągnę. Wszyscy zostali z tyłu, daję dalej do przodu. Bałem się, że będę odstawał od reszty, a tu nie jest źle.

Mostek, czekam na nich i… to był błąd. Skończyło się rumakowanie, jak to ktoś kiedyś powiedział. Wjeżdżamy na znienawidzoną przeze mnie trawę i zostaję z tyłu. Potem znów lasek i zadyszka. Oj, coś nie tak z kondycją. Po kilku postojach docieram w końcu na górę. Wszyscy już na mnie czekają. Przełęcz Przysłup – AFAIR 940 m npm. Do tej pory Przysłup kojarzył mi się tylko z Bieszczadami.

Spoko, Dało się podjechać, ruszamy dalej. O jakiej ściance oni mówią?
Andrzej z Piotrkiem ruszyli na przełaj i tylko dobiegające z krzaków okrzyki: „Aaaa…” pozwalają się domyśleć, że należy wybrać inną drogę. Po chwili już wiem co znaczy ścianka. Powiem tak, pieszo bym się dwa razy zastanowił zanim bym tam podszedł. Teraz jednak nie mam wyboru. Ruszam za chłopakami i… jest przewalone. Momentami trudno nawet rower pchać/ciągnąć. Trzeba go przenosić nad leżącymi drzewami.

Gdzie są moje płuca? W aucie zostawiłem? Do tego boję się o moje niegdyś naderwane mięśnie… w trakcie jazdy ich nie czuję, teraz jednak mam wrażenie, że zaraz znów puszczą.

Po długiej chwili docieram na górę. To chyba Świtkowa – 1082 m. npm. –podeszliśmy nieźle w górę. Padnięty. Chwila na podziwianie widoków i mkniemy ścieżką szeroką na 30cm, zarośniętą paprociami. Da się jechać choć nie widać niespodzianek, jakie kryją się pod liśćmi. A jest ich sporo. Do tego co jakiś czas drzewa leżące w poprzek. W końcu szaleńczy zjazd w dół. Nie wiem czy to kwestia tarcz (ja w przeciwieństwie do pozostałych mam V-brejki), czy też kwestia psyche, w każdym razie czuję się mocno niepewnie na zjeździe, gdy inni mkną co sił w dół. W pewnym momencie czuję, że hamulce już nie pomagają, co najwyżej blokują koło i zaczynam się ślizgać – nie wiem co gorsze. Po chwili pędzę na złamanie karku i myślę tylko jak najbezpieczniej upaść. Udaje mi się wpaść w jakąś koleinę i szczęśliwie zatrzymać bez upadku. Niestety po chwili muszę kontynuować zjazd. Jakoś udaję się dotrzeć na jakąś polankę, gdzie ekipa przygotowuje chyba jakiś festyn.

Na nic zdaje się oczekiwanie na zaproszenie na gotowaną właśnie zupę, widać jeszcze nie jest gotowa. Ruszamy dalej. Kawałek asfaltem i docieramy do jakiejś mieściny (Oravska Lesna?) z jedynym ponoć barem przy hotelu. Wbrew zwyczajom i zdrowemu rozsądkowi chwila odpoczynku przy piwku. Oj potrzeba nam tego było.

Ruszamy dalej jakąś doliną, to już kolejny raz kiedy trwają debaty nad mapami i kolejny raz gdy ruszamy nie będąc przekonani czy to właściwa trasa. Dziś ja się do map nie mieszam, są inni, którzy ponoć znają te tereny lepiej – będzie na kogo zwalić (biedny Śliwa). Po chwili kolejna wspinaczka. Jeździć mogę. Wspinać się z rowerem – nie. Pozytyw tej wspinaczki – zapomnę chyba o Chryszczatej.

Na czworaka prawie docieram do… drogi, gdzie Śliwa dyskutuje z napotkanym Słowakiem. Dyskusja wygląda mniej więcej tak:

Śliwa: Którędy dojedziemy do…?
Słowak: W lewo… fajna droga…
Śliwa: A w prawo i….?
Słowak: Trudno, nawet pieszo…
Śliwa: To pojedziemy w prawo..
Słowak: Ale łatwiej będzie w lewo, bo w prawo nie ma drogi, paprocie ponad metr…
Śliwa: Ok., dzięki, jedziemy prawo.

Krótka dyskusja w grupie i wszyscy chcą jechać w lewo więc… jedziemy w prawo… znów się powspinać.

Koszmarnie. Jestem zmęczony. Przedzieramy się przez jakieś paprocie, gałęzie, drzewa. W końcu znów można jechać. Co chwilę konsultacje, gdzie dalej, postój co kilka minut. Droga nierówna, pełno kałuż. Na którymś zjeździe tracę równowagę i leżę. Jak się potem okaże nie ja jeden dziś leżałem. Nie ja jeden dziś kąpałem rower w kałużach Na szczęście nie ma już takich kałuż, jak ta, w którą wjechali wcześniej koledzy. Błotko, o konsystencji, kolorze i zapachu kojarzącym się jednoznacznie…

Znów chwile strachu na zjazdach. Kolejna przerwa, Michał łapie gumę. Wymiana dętki i jedziemy dalej. Późno i chmurzy się. Sporo jazdy po trawie, o dziwo już mi nawet nie przeszkadza tak bardzo. W pewnym momencie Śliwa rozwala przerzutkę. Nie, na szczęście chyba tylko wykrzywia hak. Kolejne przerwy. Przy okazji okazuje się, że u Michała schodzi powietrze w drugim kole. Jakoś jedziemy dalej.

Nie. Śliwa ma dziś pecha, czyżby to kara za błądzenie i wspinaczki? Rozwala jednocześnie trzy szprychy. Mamy problem z ich wykręceniem. Endrju zaplata je fantazyjnie… i na ich widok ogarnia nas histeryczny śmiech.

Ruszamy przez pola w dół. Docieramy do asfaltu. Po 45km jestem padnięty . Tak naprawdę to już po 25-30 byłem padnięty bardziej niż po setce na asfalcie. Jesteśmy chyba w Mrzacce, stąd już tylko będzie asfalt. Chyba czuję jakąś ulgę. W Zakamennem przerwa na pizze. O jaka pyszna!

Dowiaduję się, że teraz czaka nas zabójczy półgodzinny podjazd. Trudno, damy radę. Ruszamy razem, ale to jakieś cyborgi, po chwili znikają mi z oczu. Jadę swoim tempem przyglądając się okolicy. Mijam Novot i z lekkim strachem oczekuję tego podjazdu. Nagle widzę budkę przypominającą przejście graniczne i dwóch rowerzystów, to Adam i Andrzej. Okazało się, że podjazd już za mną :-). Teraz ponoć zjazd gdzie można bić rekordy. Nie nastawiam się na to, moja psyche nie jest na to gotowa. Andrzej mknie ile sił w nogach, ja za nim, spokojnie bez pedałowania, za mną Adam, który wyprzedzając mnie mało nie całuje się na zakręcie z jadącym z przeciwka autem. Andrzej przekracza 80-tkę, a ja, mimo jazdy bez pedałowania i tak pobijam swój rekord z Arłamowa – jechałem 67,33km/h.

Ujsoły. Koniec wycieczki. Zmęczony, ale mimo wszystko zadowolony. Wiem gdzie moje miejsce w szeregu, choć z drugiej strony czego mogłem się spodziewać po 6 miesiącach jeżdżenia na rowerze, gdy koledzy jeżdżą od wielu lat.

Dzięki kolegom za wyrozumiałość i cierpliwość. Dzięki Andrzej za "holowanie" w najtrudniejszych momentach.

BTW: Mogłem coś z kolejnością pomieszać, ale byłem momentami ledwie żyw...

Straty - parę odrapań, zgubiona lampka, a reszta się okaże jak odważę się spojrzeć na rower...

A na koniec jeszcze jeden kawałek The Dresden Dolls...

Komentarze (8)

Mlynarz
Oj będę pamiętał ten wyjazd długo... ale najważniejsze, że kończyłem trasę z uśmiechem na ustach... :-)
Rumakowanie toż to cytat z niezapomnianego osła :-)

djk71 22:49 poniedziałek, 30 czerwca 2008

hehe, czyli jednak już dzień wcześniej miałeś rację mówiąc, że może być hardcore. :D
Ale takich wypadów się nie zapomina! Zapadają w pamięć już do końca i wspomina je się z uśmiechem na ustach.

A jaką psychikę będziesz miał teraz silniejszą! :D

p.s.
"Rumakowanie" - podoba mi się to określenie.

Pozdrowionka!

Mlynarz 22:44 poniedziałek, 30 czerwca 2008

mavic
Ładnie to ująłeś, dla mnie to był hardcore...

DMK77
Andrzej wiedział... i może to faktycznie miało wpływ na trasę...
Oj inne, choć przed trzecim podejściem różnie sobie już myślałem...

katane
Dzięki, mnie tam śmiesznie nie było, no może chwilami... Ale ogólnie skończyłem wycieczkę bardzo zadowolny.

kosma100
Dzięki. Fajnie, że Ci się grupa podoba, bo... już wiesz czego będziemy łuchali w piątek wieczorem...

Anonimowy tchórz
Dzięki, teraz będę się zastanawiał kto to napisał...
Nie trzeba mieć ani siły, ani odwagi żeby pojeździć... Ja z taką samą przyjemnością jadę 100km, 50, jak i 10. Nie ma znaczenia odległośc, prędkość, rower, strój... po prostu jeżdżę, żeby jeździć...
A co do blogów... Ogólnie też mam do nich bardzo sceptyczne podejście, ale tu jakoś się wciągnąłem, tak w pisanie, jak i w czytanie innych.

djk71 22:03 niedziela, 29 czerwca 2008

z przekory niech będzie "anonimowy tchórz" :)
dzięki wielkie za Twój blog bowiem jak (jak na tchórza przystało hehe) nie mam odwagi (bo mniemam, że nie mam siły) wybrać się na rower.... ale dzięki Twoim opisom wypraw jakoś mi lepiej...mogę pomarzyć przy czytaniu jak to się przedzieram...i mniemam, ze Endrju zostawiam w tyle heheh... no i co się człowiek ubawi! :)
sceptycznie do blogów wszelkich wszelkich podchodze ... całe szczęście, że są :))
szczególnie takie jak Twój...
powodzenia na wyprawach ! i pisz! pisz!

Anonimowy tchórz 21:24 niedziela, 29 czerwca 2008

Opis the best ;)
Na początku chciałam dać link do tego kawałka ale mnie ubiegłeś dając go na końcu - kapela faktycznie bajerancka - też już ją kocham ;)
Co do wycieczki - wiem coś o tym - mam zjeżdżone Beskidy wzdłuż i wszerz i na początku też się czułam tak jak Ty ;)
Pozdrawiam i gratuluję :)

kosma100 19:12 niedziela, 29 czerwca 2008

piekny opis :) heh momentami się uśmiałam ale chyba czułabym się podobnie a nawet i gorzej już nie wspominając o strachu przed srtomymi zjazdami :D

gratuluję wytrwałości

super wyprawa!

katane 15:38 niedziela, 29 czerwca 2008

Niezła hardcorowa wycieczka. Ale żeś się rozpisał, dobrze bo miałeś o czym ;)
Ps mój rekord 79,9km/h ale to było kilka lat temu na góralu (też bez pedałowania).

mavic 12:46 niedziela, 29 czerwca 2008
Wpisz dwa pierwsze znaki ze słowa miest

Dozwolone znaczniki [b][/b] i [url=http://adres][/url]