Po wczorajszym wyjeździe zastanawiałem się jak będzie dziś reagował organizm. Trasę wybraliśmy krótszą... ale sumarycznie z podobnymi przewyższeniami, czyli może być ciężej.
Rano zakupy, a potem ruszamy i po chwili wracamy. Skleroza nie boli, ale na szczęście daleko nie było. Najpierw wzdłuż wybrzeża, ale po kilku km odbijamy w góry. Ciepło, nawet bardzo, ściągamy rękawki i już zupełnie na krótko zaczynamy się wspinać.
W nagrodę czekało nas kilkanaście km zjazdu i wspaniałych widoków. Gdybym był odważniejszy i nie ściskał tak mocno hamulców to pewnie prędkość maksymalna byłaby sporo wyższa niż te 60 km/h.
Choć wszystkie okoliczności przyrody mówiły nie, dałem się namówić bratu na urlop w Hiszpanii. Wybór padł na Rincón de la Victoria w Andaluzji. Mój pierwszy wylot z rowerem, do tego niezbyt sprzyjający czas na pakownie przed wylotem sprawiały, że nerwówka była do samego końca. Na szczęście żona pomogła mi ogarnąć pakowanie i koniec końców udało się dotrzeć do lotnisko w Modlinie.
W Maladze lądujemy jeszcze w sobotę przed północą, ale i tak czekamy trochę na wypożyczenie auta, a potem już na miejscu na gospodarza z kluczami. Zasypiam chyba około trzeciej. Leniwie wstajemy, składamy rowery i... w drogę. Prognozy pogody na najbliższe dni nie wyglądają zbyt optymistycznie, więc trzeba korzystać z każdej chwili.
Cel na dziś to Competa. Daleko i wysoko jak na pierwszy dzień, ale jedziemy.
Mimo lekko zachmurzonego nieba, widoki robią wrażenie, szczególnie na mnie, jestem tu po raz pierwszy. Czasem trzeba się zatrzymać żeby pstryknąć fotkę (a przy okazji chwilę odpocząć).
Każdy kolejny km podjazdu daje w kość, w pewnym momencie zaczynam czuć plecy, chwilę później Piotrek decyduje się skrócić trasę. Ja się chwilę waham, ale ostatecznie decyduję się jechać z Damianem. I teraz dopiero zaczynają się podjazdy ;-) Szczęśliwie udaje się jednak dojechać do celu i wypić zasłużoną kawę.
Zjeżdżamy nad morze. Od Torre del Mar do domu zostało jakieś 18 km. Długie 18 km. czuje przejechane kilometry i mimo, że po płaskim i na szosie (prawie) to z trudem udaje mi się utrzymać prędkość 20 na godzinę.
Kończę przejażdżkę mocno zmęczony, ale zadowolony. Oby tak było dalej. :-)
Jak zwykle kilka osób decyduje się na powrót z wyjazdu integracyjnego rowerem. Mieliśmy cichą nadzieję na deszcze i burze i że wszyscy zrezygnują i my też wrócimy do domu samochodami, ale nie... Już od wczoraj kilka osób pyta o której startujemy. Co robić trzeba jechać. O dziewiątej staje przed hotelem 10 osób (na zdjęciu dwóch spóźnialskich mniej) :-)
Mimo, że w większości z górki to wiatr daje nam nieźle w kość. Próbujemy dawać zmiany, ale w efekcie każda zmiana to +2 km/h na prędkości... i po kilku minutach zostajemy z przodu w trójkę. No to pomogliśmy kolegom... Trzeba zaczekać...
Teraz przed nami ostry zjazd od Korbielowa, gdzie kilka osób odbiera swoje samochody. A reszta zjeżdża do Żywca. Prędkość nie spada poniżej 30 km/h. Dopiero teraz widać jak długi podjazd pokonaliśmy w czwartek.
Mamy na licznikach ponad 100 km/h ze średnią 24 km/h. Czujemy zmęczenie, w końcu to czwarty z rzędu aktywny dzień, ale jesteśmy szczęśliwi. Na dziś to koniec, obiad i ostatni odcinek zaliczamy Kolejami Śląskimi. Poza Sławkiem i Witkiem, którzy mimo fatalnych prognoz pogodowych decydują się na dalszą jazdę rowerami. Wieczorem najpierw melduje się Sławek, a potem Witek pisze, że 203 km zaliczone i jest w domu. Brawo!
Tatry nie są górami, które znam. Jakoś nigdy mnie tu ciągnęło, choć oczywiście parę razy tu byłem. Dziś kolejny dzień spotkania integracyjnego. Wśród propozycji kilka wersji wycieczek pieszych. Wybieram Giewont.
Podjeżdżamy pod wyciąg kolejki, stamtąd na Kasprowy Wierch i dalej już na nogach.
Do tego raz jest ciepło i sama koszulka wystarcza, a momentami (chyba głównie na postojach) trzeba założyć coś cieplejszego. Po chwili jednak człowiek się poci i znów jest rozbieranie.
Wczoraj pierwsza część ekipy firmowej (32 osoby) przejechała ponad 120km, aby dotrzeć do punktu pośredniego, czyli hotelu w Korbielowie. Dziś śniadanko i oczekiwanie na resztę grupy - kolejne 30 osób - która dotarła tu trochę "na skróty', czyli busem i autami, aby ruszyć na drugi etap naszej wycieczki już rowerowo.
Tym razem jesteśmy podzielni na cztery, nieco większe niż wczoraj, grupy. Ruszamy w krótkich odstępach, ale na podjeździe na Przełęcz Glinne i tak ekipy się mieszają. Każdy jedzie swoim tempem, a jest co podjeżdżać ;-)
W Namestowie krótka przerwa, czekają tu na nas wozy wsparcia z zapasem wody.
Chwilę później mamy kolejny postój, tym razem przymusowy. Adam, który dziś dołączył do naszej ekipy, pomny naszych wczorajszych awarii chciał się chyba mocniej zintegrować i też łapie kapcia. Typowy snejk, więc pewnie zbyt słabo napompowane koło.
Usuwamy awarię i ruszamy, by po chwili znów się zatrzymać. Jest gorąco, bardzo gorąco i okazuje się, że Alicja niefortunnie na postoju zostawiła rower i opona zdążyła się okleić mazią smoły, asfaltu, czy czegoś w tym stylu. Szybkie czyszczenie i możemy jechać dalej.
Trasa zrobiona na nasypie dawnej kolejki jest zupełnie oddalona od drogi, jedzie się więc fantastycznie, a widoki są tak piękne, że nikt nie zauważa, że pokonujemy kolejne kilometry jadąc wciąż w górę.
W końcu docieramy na obiad do Chochołowa. Zasłużyliśmy. Spotykamy tu pozostałe grupy. Posiłek bez pośpiechu, bo do mety mam już tylko ok. 22 km, a czas mamy bardzo dobry.
Z pełnymi brzuchami ruszamy dalej. Baliśmy się, że tuż po obiedzie nie będzie się chciało, ale po raz kolejny widoki sprawiają, że nikt nie myśli o zmęczeniu, czy podjazdach.
Przejazd do hotelu przez Zakopane znów pod górkę, ale teraz już chyba nikt tego nawet nie zauważył.
Jesteśmy w hotelu. Dwie grupy już na miejscu, jedna dojeżdża po chwili. Trochę później dojeżdża jeszcze dwójka naszych kolegów, którzy postanowili wystartować dziś o świcie z Gliwic, a wieczorem wprost na kolację dociera samotnie Andrzej.
Wieczór upływa pod znakiem wspomnień z trasy, opowieści i zastanawiania się gdzie i ile osób pojedzie w przyszłym roku. W tym roku trasa była 200 km (podzielona na dwa dni) i wystartowało ponad 60 osób. Aż się boimy myśleć, co będzie za rok ;)
Wielkie dzięki i brawa dla wszystkich, którzy z nami pojechali, którzy wspierali nas na trasie, i którzy sprawili, że ten wyjazd był możliwy. Do zobaczenia na trasie (może wcześniej niż za rok) :-)
Dziś długo wyczekiwany dzień, czyli kolejny wyjazd firmowy. Tym razem celem jest Zakopane. Wstępny plan był żeby to zrobić w jeden dzień, ale ponad 60 chętnych sprawiło, że wygrał rozsądek i wariant dwudniowy z noclegiem w Korbielowie.
Rano z Gliwic ruszają 3 grupy - w sumie 32 osoby. Wszyscy (prawie) w nowych strojach przygotowanych specjalnie na tę okazję.
Niektórzy tak się z tego powodu ucieszyli (a może to od upału), że woda lądowała nie tylko w naszych gardłach... Nie napiszę szczegółów kto i co miał mokre :-) Ci co byli wiedzą ;-)
Jedziemy rowerówką przez Bielsko. Słyszę strzał. Myślałem, ze to coś na drodze. Niestety to dętka w rowerze Alicji. Tylko nie mamy klucza do odkręcenia kółka...
Wczoraj był jak dotychczas najdłuższy trening biegowy więc dziś postanowiłem odpocząć. Odpocząć i posiedzieć. Na siodełku rowerowym. :)
Dawno tego nie robiłem. Jako, że firmowy wyjazd do Zakopanego zbliża się wielkim krokami to trzeba było objechać ostatni nie sprawdzony odcinek trasy. Pierwotnie w planach był wyjazd tylko z Amigą, ale udaje namówić się jeszcze Waldka, z którym wkrótce zamierzamy trochę więcej pokręcić.
Nie ma czasu żeby zrobić całość trasy rowerem więc ruszamy autem do Goczałkowic. Tam już przesiadka na rowery i ruszamy. Ruszamy i... szok. Jest pięknie. Tak dawno nie kręciłem, że jestem po prostu zachwycony samym faktem jazdy. Do tego w tak pięknych okolicznościach przyrody.
Przed samym Rynkiem upewniam się czy jadę właściwą drogą wołając do chłopaków: Tędy? Tak, tędy - odpowiadają mi nieznani ludzie. Okazuje się, że jesteśmy na trasie triathlonu i wzięto nas za zawodników :-)
Passo dello Stelvio - 2758m n.p.m. (+/- 2-3m wg różnych źródeł) - królowa przełęczy, najwyższa przejezdna przełęcz w Aplach Wschodnich, kultowy podjazd szosowy... i dziesiątki innych opisów na jakie można trafić w sieci.
Podjazd, o którym jeszcze rok temu nie wiedziałem. Podjazd, o którym jeszcze niedawno wcale nie marzyłem. Podjazd, który od kilku tygodni spędzał mi sen z powiek. To dziś.
Od wczoraj zastanawianie się w co się ubrać, co zabrać ze sobą. Damian namawia mnie żeby zostawić plecak i pojechać jak najlżej. Waham się, jak to bez bukłaka, bez ciuchów. Sam nie wiem. Do tego problem, co na siebie włożyć. U góry ma być bardzo zimno. Może padać... Rano musimy wcześnie oddać worki z ciuchami na przebranie i ustawić się w sektorach. To oznacza, że trzeba będzie przed siódmą rano spędzić godzinę w oczekiwaniu na start i być może zmarznąć. Nie jest łatwo...
Rano pobudka 5:30, śniadanie, ubieranie się i w drogę. Jadę bez plecaka i bukłaka, na dwa bidony. Ubrany na krótko, ale z rękawkami i nogawkami, plus długa koszulka termiczna, którą planuję ściągnąć po starcie.
Przyglądam się innym zawodnikom. Hmmm, ich stroje to... wartość mojego roweru. Mój rower to wartość ich jednego koła. Waga mojego roweru to 150% wagi ich rowerów... O swojej wadze nie wspomnę. Co ja tu robię?
Krótkie rozmowy z innymi zawodnikami i godzina jakoś mija. Trasa długa i średnia startowały o 7:00, my startujemy o 7:40.
Nie przywykłem do tego typu startów. Dużo nas, choć mniej niż w dłuższych kategoriach (w sumie jest 3110 startujących).
Pierwsze 40km prawie znam, bo miałem okazję już tu jeździć. Peleton szybko się rozciąga. Po 3km jednak prawie się zatrzymuje. Wypadek. Jeden z zawodników leży na środku drogi, nie potrafi się podnieść. Kilku innych pomaga mu i osłania żeby inni w niego nie wjechali. Jedziemy dalej. Kilka kilometrów dalej ktoś wraca do mety piechotą, jakaś większa awaria chyba. Przykre, ale trzeba skupić się już na sobie.
Teraz głównie z górki. Zjeżdżamy do Sondalo na jakieś 850m żeby potem zacząć wspinaczkę na 2758m
Pierwszy podjazd już w miasteczku. Choć byłem tu
3 dni temu, to nie zauważyłem, że już tu można się spocić. Krótki ale stromy podjazd daje w kość. Zaczynam się bać, bo wcale łatwo nie jest. Na szczęście po chwili doganiam tych co mi uciekli (przynajmniej niektórych). Wystartowali ostro, ale szybko musieli zweryfikować swoje możliwości. To potwierdza moje założenia. Jechać swoje. Zresztą nie przyjechałem tu się ścigać tylko podjechać. Taki jest główny cel.
Tu po raz pierwszy zauważam to o czym wcześniej czytałem. Człowiek zamiast swojego, słyszy głównie oddechy rywali.
Zawracamy do Bormio. Po drodze jeden 10% podjazd, który pokonał mnie w pierwszym dniu pobytu tutaj. Kilka dni później udało się go pokonać więc wiem, że dziś też to zrobię. Przed podjazdem jedziemy małym grupkami lub solo, na podjeździe robi się mały tłum. Chwila prawdy :-)
Słyszałem, że ma być wypas, ale jestem pod wrażeniem. Rowery wieszane na stojakach, bidony napełniane wodą lub izotonikiem (całkiem fajnym). Do tego pełne stoły: woda, cola, izo, sprite, bułki z nutellą, salami, szynką, kilka rodzajów ciasta, truskawki, morele, pomarańcze, banany i jeszcze chyba inne rzeczy, których nie ogarnąłem... Szok.
W tle muzyka... właśnie leci AC/DC - TNT!!! O dziwo nikt się nie spieszy. Siadam na rower i niepewnie ruszam. Może trzeba na jakiś sygnał? Jadę. Przejeżdżam przez uliczki starego miasta i oklaski dodają otuchy. Przede mną 21,5km ciągłej wspinaczki.
Jadę. Łatwo nie jest, ale spokojnie pnę się w górę. Ci co mieli mi uciec już uciekli, Ci z dłuższych dystansów jeszcze tu nie dojechali. Pojedyncze przetasowania, choć niestety więcej mnie wyprzedza, niż ja innych. Ale nie daję się sprowokować. Jadę swoje.
W głowie jednak tkwi inny cel. Czy uda mi się przyjechać przed Damianem? On jedzie co prawda na średniej trasie, ale przecież noga mu nieźle podaje. Na razie się go nie spodziewam, ale wiem, że z każdym kolejnym kilometrem będzie się coraz bardziej zbliżał.
Widoki piękne. Pogoda idealna, temperatura sięga nawet 16 stopni. Po drodze sporo osób walczy z awariami.
Niestety szybko okazuje się, że nie każde miejsce, które uważamy za zakręt ma swój numerek. Więc raz co 100-200m numer się zmniejsza, a potem długo, długo nic... Nie pomaga to...
Są i tunele. W niektórych mocno kapie na głowę :-)
W pewnym momencie mijam napis na asfalcie 14%. Dziwne, bo jakby tego nie czuję. Jest ostro, ale bez przesady.
Zmęczenie, tempo 5-8 km/h. Momentami jadę na stojąco, by po chwili usiąść i zapomnieć zmienić przełożenie na lżejsze. Dopiero po chwili, zupełnym przypadkiem okazuje się, że to nie jest 1/1, czyli jest rezerwa. Pomaga :-)
Nagle zaczyna się robić chłodno. Temperatura spada do 10 stopni i zaczyna padać deszcz. Zakładam wiatrówkę. trochę pomaga. Na szczęście po 1-1,5km deszcz mija.
Przede mną bufet. Oferta podobna. Teraz potrzebuję Coli i ciasta ;-)
Świetnym pomysłem są tzw. green areas, gdzie można wyrzucić śmieci. Działają. Śmieci, które widziałem poza tymi strefami to... odpadające z koszulek naklejone numerki. Cóż słaby klej był... Czyżby wyzwanie dla ETISOFT-u?
Coraz więcej śniegu. To już ostatnie 3-4km, czyli pewnie jakieś 45 minut. Pisałem, że głównym celem było dotarcie na szczyt. Teraz już wiem, że chcę to w całości zrobić pedałując (bez wprowadzania). Wierzę, że dam radę. Zakładałem, że będę chciał się zmieścić w 6 godzinach. Teraz realne (choć na styk) wydaje się być 5 godzin. Motywacji dodaje świadomość, że w każdej chwili gdzieś w dole mogę zobaczyć brata. Jeśli tak będzie to pewnie mnie dojdzie - jeszcze sporo do mety. Walczę. Nie pomaga to, że coraz więcej osób prowadzi. Diabeł w głowie mówi... Ty też byś mógł....
Do mety 1,5km. Tak blisko, a tak daleko. 1km, 900m, 800m... na drodze trwa odliczenie. Im bliżej tym bardziej mam wrażenie, że meta wcale się nie przybliża. W końcu jest 200m. Już słychać hałas u góry. Staję na pedałach i daję z sienie wszystko. 100m. Zrobię to... zrobię... Już na pewno.
"You did it!" słyszę od kibiców/organizatorów stojących tuż przed metą. I w końcu jest meta. Z głośników słyszę: DARIUSZ KAWECKI - POLAND!!! Yes, yes, yes. Czas 4:59:18, czyli poniżej 5h. Nie ma się czym chwalić, bo najlepszy potrzebował połowę tego czasu, ale dla mnie to sukces. Odbieram gratulacje, czapeczkę Finishera i... nie wiem co ze sobą zrobić....
Z jednej strony cieszę się, że to już, z drugiej... i co? to już koniec? Nie mam sił, ale chcę się bawić, walczyć jeszcze... Czuję jakiś niedosyt.
Chcę jechać dalej!!!
Pamiątkowe zdjęcie i ruszam do strefy gdzie mogę się przebrać... Zanim przypominam sobie swój numerek już ktoś woła: Darius... i daje mi worek. Obsługa jest niesamowita.
Dociera Damian, czyli "wygrałem" z nim. Oczywiście żart, on jechał jednak dłuższą trasę. Brakuje mu oddechu. Rzeczywiście na tej wysokości oddycha się trochę inaczej.
Jeszcze jedno zdjęcie i zjeżdżam. Dobrze, że jest sucho, ale i tak boję się rozpędzać, bo setki osób wciąż jeszcze podjeżdżają. Męczą się jak ja jeszcze niedawno.
Na dole oddaję chipa, i idę na pasta party. Wypas równie wielki jak na bufetach. Nawet mogę sobie wybrać jakie chcę do obiadu piwo... Szok.
Po chwili dojeżdża Damian i przy obiedzie mamy w końcu czas na pierwsze komentarze, wrażenia...
Szkoda, że to już koniec. Koniec przygody... albo początek nowej... Przecież za rok...
;)
Jestem szczęśliwy. Bardzo.
I did it!!!
P.S. 1. Sorry za przydługi wpis i liczbę zdjęć, ale chciałem opowiedzieć i pokazać wszystko co tam przeżyłem. Teraz to przeczytałem i... już wiem, że się nie da... To trzeba przeżyć samemu. To trzeba samemu zobaczyć. Tam trzeba po prostu być.
Wczorajszy dzień dał mi nieźle w kość. Od 2:30 regularnie się budziłem. Tak reaguję na zmęczenie. Dziś w planach dystans co prawda o połowę krótszy, ale za to podjazd zacny. Chcemy (?) podjechać na Passo di Gavia (2621 m n.p.m). Nie jestem pewien, czy to dobry pomysł, ale jadę. Wyjazd z miasta i decydujemy się na samotną jazdę. Wiadomo, że brat pojedzie znacznie szybciej. Ja jadę swoim tempem. W planach tylko ok. 28 km w jedną stronę i 1458m podjazdu. Zobaczymy.
Po 19km spotykam Damiana, który już wraca. mimo to postanawiam jechać dalej. Udaje się 200m. Postój. Zakładam rękawki. Jem batona. Ruszam dalej. Kolejne 100m i znów staję. To nie ma sensu. Przede mną jeszcze jakieś 8km w tym tempie i z tyloma przerwami nie dam rady. Brak kondycji, wczorajsze zmęczenie, wysokość... decyduję się zawrócić. Żal, że nie dojechałem do celu, ale i tak jest rekord wysokości -
2132m n.p.m. Dotychczas rekordowa była Śnieżka
Zakładam kurtkę i.. czas na zjazd.
Wcale nie jest łatwiej. Wąska droga, mnóstwo zakrętów, spore nachylenie. To wszystko oznacza, że mam dłonie zaciśnięte na klamkach. Mocno. Za mocno, aż mi drętwieją. Na szczęście od miasteczka jest lepiej. Droga szersza i już nie ma takich zakrętów.
Nic dziwnego, że tu tylu rowerzystów i motocyklistów. Każdy hotel reklamuje się jako "for bikers". Jeśli chodzi o rowery to tu rosną nawet na drzewach :-)
Dałem się bratu namówić na urlop. Trochę bez sensu, bo w totalnie złym okresie, bo bez przygotowania, bo aż 6 dni wolnego (pierwszy raz od dawna, a ile w pracy było zdziwienia - Ty, na tak długo?). I do tego... w górach. Nie wiem jak mu się udało to zrobić, ale namówił mnie i przyjechaliśmy wczoraj do Bormio.
Dziś poranne zakupy - supermarket nieco (mocno) droższy niż Biedronka, ale wyboru nie było. Montaż nawigacji, kamer, wszystko trwa zdecydowanie za długo, ale jutro będzie już prościej.
Wieczorem wybraliśmy wstępnie trasę - cel: Szwajcaria. Tam jeszcze nie byłem rowerem. We Włoszech też jeszcze nie jeździłem. Więc dziś dwa nowe kraje. O ile dojedziemy, a właściwie o ile ja dojadę, bo o Damiana się nie martwię.
Jedziemy, początek w dół, ale łatwo nie jest bo... wieje. Potwornie. Nawet trudno rozmawiać. Za to jest czas podziwiać widoki.
Za chwilę przekroczymy granicę szwajcarską i stąd mamy 500m podjazdu na odcinku 7km. Łatwo nie jest. W sumie podjazd jak pod Śnieżkę. Tyle, że po asfalcie i połowa dystansu.
Słońce dalej grzeje. Po kilkunastu kilometrach w bukłaku pustka. Na szczęście jest wodopój. Nie wiem, czy ta woda nadaje się do picia, ale jest mi wszystko jedno. Chwila przerwy. Bukłak pełny, Mogę jechać dalej.
Kilka kilometrów dalej robię postój na przystanku. Jest ciężko. Chodzi mi pogłowie myśl, aby zadzwonić po samochód... Jednak po przerwie próbuję walczyć dalej. Nienawidzę słońca.
Nie pamiętam gdzie, ale zatrzymuję się pod jakimś kościołem. Jest cień, jest zimna woda. Odpoczywam. Siedzę tam chyba z pół godziny. Nie mam siły. Co zmoczę buffa to po chwili wysycha. W końcu ruszam dalej. Wciąż jest ciężko. Słońce i podjazdy dają w kość.
Szukam sklepu, ale też nie jest łatwo. W końcu jest. Cola!!! Tego potrzebowałem. Znów przerwa i znów walka. Podjazd 10% i jadę. Do pewnego momentu. przerwa i jakieś 500m prowadzę rower. Zasadniczo niewielka różnica. Prędkość 4,5 km/h zamiast 5,5km/h i puls 180 zamiast 188. Potem jest łatwiej. Wciąż muszę się wspinać, ale jest łatwiej. Odliczam kilometry.
Po 100km docieram do Bormio. Damian oczywiście był tu dożo wcześniej. Za to nie ma kolejki pod prysznic i... obiad gotowy :-)
Zmęczony, ale zadowolony. Ciekawe, czy jutro będę w stanie się ruszyć ;-)