Po holenderskich szaleństwach w temperaturze niewiele powyżej zera zaczęło mnie drapać w gardle. Myślałem, że dziś też uda się przed pracą coś zrobić, ale po nocnym powrocie do domu padłem. Rano ledwo się zwlokłem z łóżka. Zdążyłem spakować jednak torbę więc po pracy udałem się na siłownię.
Nie chciało mi się nic kombinować więc wskoczyłem na bieżnię i pół godzinki potruchtałem. Była okazja przemyśleć kilka tematów.
Wczoraj po szkoleniu zaliczyliśmy spacer po Nijmegen. Fajne miejsce, ciekawy klimat, ale zdecydowanie bardziej podobało nam się kilka kilometrów dalej, w Wijchen, gdzie nocujemy. Choć i tu były ciekawe miejsca.
Noc jakaś niespokojna, czułem zmęczenie, zastanawiałem się czy rano będzie mi się chciało wstać. Chciało się :-) Dziś pobiegłem bez zaplanowanej wcześniej trasy. po prostu na azymut. I... trochę zły kąt obrałem, bo wbiegłem w ulicę równoległą do tej, o której myślałem i ta wyprowadziła mnie do lasu... Niespecjalnie się tym jednak przejmowałem, mimo, że wracałem tą samą drogę, a zwykle tego nie lubię... W Holandii jestem w stanie biegać nawet w ten sposób :-) Szkoda, że trzeba już wracać. Już, to znaczy po szkoleniu, czyli... w nocy...
Wczoraj wieczorem długi spacer, dziś przed szkoleniem bieganie. Nikt nie chce iść ze mną. Trudno. Idę sam. Jak zawsze spokojne tempo, dziś bez żadnego bólu. No nie licząc chłodu. Szczególnie w drodze powrotnej, gdzie do niskiej temperatury dochodzi silny wiatr. Mimo to jestem zadowolony. Czas do pracy.
Po ostatnim bieganiu zupełnie niespodziewanie zaczęły mnie boleć łydki. Do tego stopnia, że miałem problemy z chodzeniem po schodach. Nie wiem o co chodzi, bo w butach biegło mi się świetnie. Dziś puściło więc... postanowiłem skorzystać ze słońca i chwilę potruchtać. Udało się ledwie niewiele ponad kilometr. Do szkoły. Szkoły, dziś bez uczniów.
A propos szkoły... Trzymam kciuki za nauczycieli. Obserwuję to środowisko od wielu lat. Zresztą znam to również z własnego doświadczenia. I nie jestem bezkrytyczny - znam nauczycieli, których pierwszy bym pogonił, ale znakomita większość robi to co robi dobrze. Niektórzy doskonale. I jak widzę (lub słyszę) komentarze zaczynające się od "18 godzin" to nie czytam ani nie słucham dalej... To mi wystarczy... Niejednokrotnie widywałem żonę, która potrafiła pracować 18 godzin... dziennie (choć czasem to już nie był dzień). Z tego większość w domu angażując w to rodzinę i znajomych... Ale co ja tam wiem...
I znów nie rozumiem pewnych zachowań, pewnych ludzi... Ale za to podziwiam tych, którzy postanowili stanąć po właściwej stronie mimo iż ich (czy naprawdę ich?) macierzysty związek zawodowy olał wszystkich i dogadał się z rządem....
Trzymajcie się.
Niestety za szkołą poczułem znajomy ból piszczeli. Dawno go nie było. Próbuję przez chwilę go zignorować, ale jest coraz silniejszy. Zatrzymuję się. Przechodzę do marszu. Spotykam koleżankę, chwilę rozmawiamy o tym, o czym mówią dziś wszyscy. Odpoczywam, choć nawet się nie spociłem. Nogi odpoczywają. Dobiegam najkrótszą drogą do domu. Nie cierpię, gdy tak się dzieje...
Dziś miała być siłownia, ale, że nie wyszło to po pracy, a przed obiadem idę chwilę potruchtać. Bez planu, tak 30-60 minut w zależności od sił i chęci. Sił jakoś brakuje. Niby nic nie boli, ale jakiś taki zmęczony się czuję. Dobrze będzie krócej. Za to kilka skipów przy których pulsometr na moment wariuje. Ogólnie Fenix coś szalał, nie tylko puls ale przede wszystkim wysokościomierz. Nie ważne. Biegłem żeby pobiegać chwilę, a nie dla cyferek.
A skoro o cyferkach mowa, to może trzeba by było podsumować marzec.
-
16 aktywności, w tym:
- 13 x bieganie -
105,77 km (najdłuższy dystans 21,57 km)
- 3 x rower - 189,61 km (najdłuższy dystans 71,85 km)
- 0 x pływanie - 0,00 km
- 1 x siłownia - 0:39:11 h
Razem: 295,38 km
W sumie podobnie jak w ubiegłym miesiącu, tylko dystanse rowerowe dłuższe - niestety mało ich. Ogólnie jestem zadowolony z tego miesiąca choć mogło być lepiej.
Po wczorajszym półmaratonie ciężko mi się dziś wstawało. Potem jednak jakoś zmęczenie przeszło. Po powrocie było ok, ale pod wieczór zacząłem czuć lekko nogi. Zacząłem się zastanawiać nad krótką przebieżką, ale ostatecznie wybór padł na krótki rower.
Mimo, że dzień już dłuższy to wyszedłem na tyle późno, że nie chciało mi się pchać do lasu po ciemku. Poza tym to ma być lekka przejażdżka, a nie walka w terenie. Ruszam na strefę. Jedzie się spokojnie dopóki... nie zmieniam kierunku. Jak zawsze póki się jedzie z wiatrem człowiek tego nie zauważa, ale pod wiatr... to już inna bajka.
Mimo to kręcę dalej. Chłodno. Niby 6 stopni, ale wiatr robi swoje. Po niby lekkiej przejażdżce wracam do domu mokry. Szybka herbatka z cytryną i miodem. Niestety lawendowym. To nie jest mój smak.
Po niedzielnym rowerze przez trzy kolejne dni walczyłem z bólem łydki. Uczucie jakbym coś naciągnął, naderwał. Odpuściłem bieganie, siłownię żeby być gotowym na piątkowo-sobotni start w zawodach. Jeszcze w czwartek wieczorem łudziłem się, że Kompania KORNA to będzie fajny początek sezonu rowerowych maratonów na orientację. Niestety po raz kolejny życie wygrało. Lord SFAROC pokonał mnie jeszcze przed startem.
Dziś w takim razie postanowiłem pobiegać, w końcu za tydzień połówka. Zamiast Asicsów, w których zwykle biegam, z jakiegoś powodu wziąłem Salomony. Też już w nich przecież biegałem, choć zwykle po śniegu lub błocie.
Dziś... się nie sprawdziły. Wolne truchtanie po lesie i... czuję, że od 5 km... obcierają mnie buty... Masakra... Nie pamiętam kiedy ostatni raz mi się to zdarzyło. Co gorsza, stąd nie ma drogi na skróty, przede mną jeszcze piątka. Świetnie, chciałem się odprężyć, potruchtać, posłuchać książki, nie myśleć...
To ostatnie częściowo się udało... co prawda myślałem, ale głównie o piętach... :(
... ale jednak ląduję na siłowni. Bieżnia i interwały. Z wielką radością się męczyłem... Właściwie to chyba mógłbym dłużej i jeszcze mocniej ale... trzeba było wracać do domu. Szkoda, ale może jeszcze uda się zmęczyć w ten weekend.
Po pracy w planach siłownia. Wychodzę, patrzę na ciemne niebo, wiatr i padający ni to deszcz, ni to śnieg i... odechciewa mi się. Szukam wymówek. W sumie jestem zmęczony po weekendowym rowerze i bieganiu więc należy mi się odpoczynek. Poza tym może lepiej będzie pojechać po wieczornych zakupach... Łatwo... jest znaleźć wytłumaczenie :-)
Mimo to walczę z sobą i... wygrywam. Jadę na siłownię.
Oczywiście kiedy już jestem w szatni zniechęcenie gdzieś ucieka. Wchodzę na bieżnię. Planuję lekko i tylko pół godziny. To drugie wychodzi, a z tym lekko to już nie do końca. Bo niby puls spokojny, ale prędkość dobra (jak na mnie) - Endomondo nawet pokazuje mi rekord na 5 km, ale akurat ta aplikacja jest dość szczodra w rozdawaniu pochwał.
Po wczorajszym rowerze dziś zamiast rano, postanowiłem wpaść na siłownię po pracy. Musiałem odpocząć. Spałem jak zabity, ale chyba i tak nie do końca odzyskałem siły. Na bieżni od początku ciężko. Więc trening też postanowiłem zrobić cięższy. Znów nachylenie bieżni poszło w ruch. Ale było mi rzeczywiście ciężko. Piątka i do domu. Mam nadzieję, że do zmęczenie, a nie znużenie.
Może pora wrócić do biegania na dworze, tym bardziej, że pogoda zaczyna się poprawiać...