Miał być rano basen, ale za późno wstałem więc było bieganie. Najwyższa pora zacząć regularne treningi przed październikowym maratonem. Co więcej, przejrzałem kalendarz i okazało się, że w jakimś porywie szaleństwa już na początku roku zapisałem się na jeszcze na... 4 półmaratony... i festiwal w Krynicy. Jednak nie jestem normalny. Szczególnie, że większość tego będzie pewnie w upale..., którego nienawidzę.
Oj Kawecki... A może to nie ja się zapisałem tylko... zrobiły to za mnie... krasnoludki... W końcu jednego już w sobotę (a właściwie już w niedzielę) złapałem ;-)
Trzy godziny temu wróciłem z Nocnego Półmaratonu we Wrocławiu. Przespałem się dwie godziny, wykąpałem, zrobiłem wpis na blogu, zjadłem śniadanie i... poszedłem na rower. To nie jest normalne :-) Na szczęście dziś zupełnie rekreacyjnie. Prawie. Wyjazd na Śląskie Święto Rowerzysty 2018. Wiedziałem o tym wcześniej, ale jakoś nie planowałem, jednak wracając z Wrocka od słowa do słowa dogadaliśmy się z Adamem i trzeba było jechać.
Mogłem dołączyć w Zabrzu, ale postanowiłem pojechać na start do Gliwic. Tu niespodzianka. Jest nas kilkanaście osób z Etisoft Bike Team :-)
Po drodze udaje się spotkać trochę dawno nie widzianych znajomych. Z niektórymi udaje się zamienić kilka słów. Miło. Jest nas wszystkich naprawdę dużo.
Dojeżdżamy do Parku w Chorzowie. Tu z nieznanego mi powodu objeżdżamy Stadion Śląski. Chyba, żeby po to, aby grupa bytomska do nas dołączyła. Kończymy rundkę w skansenie.
Tu również spotykam sporo znajomych, kilka osób mi tylko mignęło, nie umiałem ich potem znaleźć. Kupuję espresso i... ekipa EBT jedzie sobie gdzieś usiąść w parku, a ja decyduję się wrócić do domu, bo w końcu płacę czynsz i trzeba choć chwilę pomieszkać :-)
Samotna podróż nieco męczy, do tego mam tylko trochę izotonika, nie bardzo jest gdzie co kupić, bo albo wszystko zamknięte, albo... strach zostawić rower przed sklepem. Za to podziwiam okolicę.
Od weekendu w Zakopanem minął już tydzień więc czas na kolejny wysiłek ;-) Tak naprawdę na ten półmaraton, podobnie jak ponad 11 tys. osób zapisałem się chyba w styczniu (może i wcześniej). Wypada jechać choć... ostatnio taki dystans przebiegłem prawie trzy miesiące temu na Półmaratonie Warszawskim. Nie liczę tu duathlonu w Czempiniu miesiąc temu, bo tam ten dystans był podzielony na dwa i przedzielony rowerem, do tego w połowie go przemaszerowałem. Innych treningów w międzyczasie dosłownie sześć i to samych piątek. Porażka. Rozsądek mówił: zostań w domu. Nikt jednak nie mówił, że jestem rozsądny... :-)
Do Wrocławia wybrało nas się pięcioro z Etisoft Running Team. My z Adamem dojeżdżamy najwcześniej. Udaje nam się zaparkować prawie tuż pod stadionem. Ogarniamy pakiety startowe i ruszamy w miasto (korzystamy z tego, że zawodnicy mają dziś darmowe przejazdy komunikacją miejską ;-), choć i tak wyjdzie nam ośmiokilometrowy spacer).
Najpierw idziemy na obiad do... Pracowni Makaronu :-) Jest super.
Pora wrócić w okolice stadionu. Odpoczynek w aucie (i obok). Obaj zaliczamy chyba krótką drzemkę. W końcu dzwonią dziewczyny, że dojechały. Przebieramy się i idziemy. Czekamy jeszcze na Karolinę, która zjawia się dopiero tuż przed startem.
Kiedy my robimy foty Tereska już pewnie startuje z szybszego sektora.
Ruszamy po dwudziestu minutach. Biegnie się świetnie. Idealna temperatura (może trochę zbyt parno). Piękne widoki, super kibice na całej trasie. Wbrew moim obawom biegnę. 5 km, 10 km, 15 km. Jest ok, pewnie duża w tym zasługa Adama, który podtrzymuje rozmowę i sprawia, że nie myślę o zmęczeniu. W międzyczasie spotykamy ekipę Night Runners Gliwice, Night Runners Zabrze i Miechowicką Grupę Biegową. Coraz więcej osób na trasie rozpoznaje logo ETISOFT :)
Niestety na 17 km mam kryzys, przechodzę do marszu, próbuję biec, ale po chwili znów idę. Kilometr dalej jest bufet trochę pomaga i już truchtam do samej mety :-)
Pierwsze od dwóch tygodni bieganie. W maju też go niewiele było. I efekt widać. Bo dwóch km łapie mnie kolka i przechodzę do marszu. Chwilę biegnę i znów marsz. Potem trochę nerwów i poszukiwanie mojego towarzysza. W końcu biegnę sam i spotkamy się na granicy osiedla. Nie tak to miało być. Słabo widzę sobotni półmaraton... I nie chodzi o wynik, a o to czy będę w stanie przebiec taki dystans.
No i czas wracać z Zakopanego. W sumie to jadąc tu nie do końca byłem pewien, czy będę miał na to ochotę i czy nie wrócę jak większość samochodem lub busem, ale biorąc pod uwagę, e koledzy nie pytali [b]czy[/b] jadę, tylko [b]o której[/b[] to jakby wyjścia nie miałem :-)
Liczba wracających do samego rana zmienia się, ostatecznie o 8:30 przed hotelem stawia się 9 osób, dwie kolejne wyruszą trochę później.
Kilka krótkich odpoczynków i już mamy podjazd na Przełęcz Glinne. Dziś wracamy inną drogą. Na górze krótki postój na uzupełnienie płynów :-)
Potem długi zjazd prawie do Żywca. 100 km z podjazdami robimy ze średnią ponad 25 km/h. Jak na nas to sporo. W Żywcu stajemy coś zjeść. Niestety cofająca z parkingu kobieta zahacza nasze rowery. Na szczęście tylko się przewracają ale... No właśnie... Brak słów.
Chwilę potem okaże się, że w trakcie upadku w jednym z rowerów zrywa się linka z przerzutki... Na szczęście koledzy z serwisu mają zapasową ;-)
Dwóch kolegów jedzie dalej, dwóch, którzy wyjechali później jadą inną trasą (tam też mieli awarię, ale też problem został rozwiązany). Reszta kończy trasę tutaj. Dość na dziś. I tak w weekend wyszło ponad 300 km. Super spędzony czas. Oby tak się udawało częściej.
Po dwóch dniach jazdy dziś w planie były góry. W zeszłym roku udało się wejść na Giewont, dziś miała być Świnica. Nie wyszło. Rano czułem się dziwnie zmęczony i stwierdziłem, że nie idę, nie będę ryzykował. Podobnie czuł się chyba Amiga, więc postanowiliśmy pospacerować po okolicy... Krupówki itp. :-)
Żartuję, ale w sumie trochę tak wyszło. Choć Zaliczyliśmy też Gubałówkę...
I z niczego zrobiło się 20 km spaceru. Ale chyba obaj potrzebowaliśmy dnia bez napięcia i pośpiechu. Ostatnie tygodnie (miesiące) były naprawdę ciężkie i szybkie.
Rano śniadanko, przygotowanie suchego prowiantu i oczekiwanie na kilkadziesiąt kolejnych osób, które postanowiły dołączyć do nas drugiego dnia. Niestety przyjeżdżają nieco spóźnieni, więc teraz ich ponaglamy. My już od dawna gotowi, gotujemy się w porannym słońcu.
... inni jak się dowiadujemy walczą z kapciem. Na szczęście Emilka ma znakomite wsparcie więc my ruszamy dalej spokojni o to, że pozostała ekipa ma GPS-y i wkrótce nas dogoni.
W Węgierskiej Górce fundujemy wszystkim grupom przejazd przez mostek...
To dobry pomysł bo... czeka nas długi bardzo długi stromy podjazd. Jeszcze krótki postój pod sklepem gdzie niektórzy na wzmocnienie kupują... śledzie... Cała ekipa zastanawia się jak na to zareaguje organizm, ale... jak potem się okaże... rewolucji nie było...
Za to podjazd na Przełęcz Glinka sprawia, że organizmy szaleją... Nie będę pytał kto nie przeklął na tym odcinku... ;) Było ciężko, naprawdę ciężko... Chyba po tym podjeździe w końcu koledzy zaczną nam wierzyć... bo przecież mówiliśmy, że na objazdach trasy było bardzo trudno :-)
Na szczęście na górze czeka na nas nasze wsparcie. Samochody z wodą, bananami... Były potrzebne. Bardzo. Kiedy docierają już wszyscy ruszamy w dół.
Paweł zastanawia się jak szybko można tu jechać... Sprawdzamy. Rozpędzam się i... kiedy na liczniku jest już chyba 60 km/h czuję, że nie panuję nad rowerem! O ile przednie koło trzyma się się drogi to tylne robi co chce, lata w każdą stronę. Paweł, widząc co się dzieje ucieka na bok, ja patrzę kątem oka, czy nie jedzie jakieś auto i próbuję jakoś się zatrzymać. Po chwili stoję na poboczu. Dawno się tak nie bałem. Tylko co się stało? Sprawdzam koło, jest ok. Po chwili wiem. Zapomniałem, że mam bagażnik i założoną na niego torbę. Kiedy ją rano zapinałem zrobiłem to delikatnie mówiąc niezbyt dokładnie. O ile w trakcie zwykłej jazdy nie miało to znaczenia, to kiedy rozkołysałem rower - torba też zaczynała się ruszać. W efekcie przy tej prędkości i dość mocnym kołysaniu roweru - nie nadążała i kiedy rower i koło było pochylone w jedną stronę to torba próbowała je gonić, ale rower już wtedy był pochylony w drugą.... Masakra. Naprawdę się bałem.
Jedziemy dalej. Na Słowacji zaczyna padać. Na szczęście jesteśmy ostatnią grupą i deszcz najbardziej zmoczył wcześniejsze grupy. Nam głównie mokro od wody tryskającej spod kół. Testujemy nowe kurteczki ;-)
Nad tzw. Morzem Orawskim czekają na nas po raz kolejny samochody wsparcia. Potrzebujemy tego. Uzupełniamy płyny, posilamy się, niektórzy łatają dętki, inni podziwiają widoki.
Po chwili ruszamy dalej. Przed nami stromy podjazd w Trzcianie. Za nami już trochę podjazdów i 85 km więc niektórym daje w kość. Prowadzą rowery. Rok temu rowery w tym miejscu kleiły się do czegoś co było w miejscu asfaltu...
W tym roku na szczęście jest już asfalt. Za chwilę za to piękny zjazd i wjazd na super rowerówkę. Dziś jest pochmurnie więc widoki na Tatry nie są tak piękne jak rok temu, ale i tak jest cudownie...
100 km za nami, jeszcze około 25. Głownie pod górę, ale damy radę :-) Mamy dość już słodkiego więc kiedy na trasie pojawia się bacówka... chyba nikt nie odmawia oscypków :-)
... i super zjazd do Zakopanego. Kilka minut później jesteśmy w Nosalowym Dworze :-)
Zameldowanie, prysznic i kolacja... a po niej jeszcze krótkie podsumowanie wyjazdu, drobne upominki i.... tort z okazji 5-tego wspólnego dużego wyjazdu.
Gdyby ktoś mi powiedział pięć lat temu, że prawie dziewięćdziesiąt osób z firmy wybierze się na trasę ponad 222 km to... bym go wyśmiał... I chyba nie tylko ja.
Wielkie brawa dla wszystkich, którzy się wkręcili i kręcą nie tylko z nami ale też sami lub w mniejszych grupkach. Wielkie dzięki dla tych, którzy nas wspierają... dla Zarządu, działu HR, Serwisu, Marketingu i wszystkich innych, którzy pomagają nam zarówno w organizacji takich wyjazdów, jak i potem na trasie, na mecie. Bez Was nie byłoby to takie proste. DZIĘKUJEMY!
Od kilku lat co roku na wyjazd firmowy coraz więcej uczestników dojeżdża rowerami. W ubiegłym roku 32 osoby w pierwszy dzień i ponad 60 w drugi na trasie do Zakopanego wydawały się być maksimum tego co uda się osiągnąć. Myliliśmy się. Ekipa ETISOFT BIKE TEAM nie daje za wygraną i dziś w pierwszym dniu na trasie do Łodygowic stanęło 61 osób, a na jutrzejszy, dłuższy i trudniejszy odcinek ma dojechać kolejne kilkadziesiąt osób. WARIACI!!!
Ruszamy później niż zwykle bo po godzinie 13-tej. To oznacza, że musimy jechać dobrym tempem, bo przed nami prawie 100 km.
Wcześniej krótka odprawa. I w końcu podzieleni na 4 grupy ruszamy.
Spokojne tempo. Mimo, że chłodniej trochę niż kilka dni temu, to jednak ciepło. Szczególnie to widać na pierwszych podjazdach przed Bujakowem. Dobrze, że tam robimy krótki postój pod sklepem, wszyscy tego potrzebujemy.
Przed nami... dalsza część podjazdu aż pod Górę św. Wawrzyńca. Dajemy radę. Teraz będzie trochę z górki i po płaskim, aż do Pszczyny. Po drodze spotykamy się kilkukrotnie z grupą Amigi. Kiedy dojeżdżamy do Pszczyny Oni siedzą sobie na lodach.
Krótki zjazd i ostatnie 15 km do hotelu w Łodygowicach, gdzie dziś nocujemy. Jakiś kilometr przed metą jednemu z naszych kolegów zajeżdża drogę chłopak na rowerze, w efekcie mamy małą kraksę. Na szczęście kończy się na drobnych ranach i chyba lekkim scentrowaniu koła.
Szlag by to trafił. Nie dość, że wszystko wokół się sypie, że na nic nie ma czasu... to kiedy w końcu znajduję chwilę żeby choć z grubsza przygotować rower do wyjazdu to.... też kicha. Nic nie działa. Za co się nie wezmę to porażka, a na deser na krótkiej przejażdżce testowej łapię gumę na rowerówce. 500 m od domu... Nawet mi się nie chce tego naprawiać.
Dzień wolny w pracy więc jest okazja pokręcić. Umawiamy się z Olkiem na siódmą rano pod firmą. Przyjeżdżam i czekając na kolegę ucinam sobie pogawędkę o starych czasach z portierem. Przy okazji lustruję okolicę.
Wieżę widuję prawie codziennie, ale mam jakąś słabość do takich budowli. W końcu jest Olo. Rowery przygotowane, każdy trochę inny, ale to nie ma znaczenia.
O 7:20 ruszamy. Znajome okolice, choć i tu trochę zmian. Mijamy zamek w Chudowie, ale dziś nie ma czasu na postoje po drodze. W drodze do Bujakowa widzę, że sposób łatania dziur w asfalcie się nie zmienił.
Jedziemy dalej, cały czas analizując, czy to na pewno najlepsza trasa na przyszłotygodniowy wyjazd. Łatwo nie jest wytyczyć trasę - najlepiej żeby była najkrótsza, z najmniejszą ilością przewyższeń, bez ruchu i widokowa.
Póki co jest ciepło, ale słońce jest często przysłonięte chmurami. Na szczęście.
Niestety wczorajsze prace konserwacyjne na Gpsies.com sprawiły, że przy tworzeniu ślady trasy musiałem skorzystać z innego serwisu. A ten, jak ostatnio coraz więcej aplikacji chciał mi pomóc i być inteligentniejszym ode mnie. W efekcie przejeżdżamy przez Bielsko chyba nieco inaczej niż chciałem. A na pewno inaczej niż pojedziemy za tydzień.
Długi podjazd, spory ruch samochodowy i słońce, który już przestało się wstydzić, sprawiają, że jedzie nam się coraz gorzej. Na szczęście dojeżdżamy do mety przy hotelu. Chwila zastanowienia się co dalej, ale wątpliwości nie ma. Na dziś to wszystko i wracamy pociągiem do domu.
Trafiamy do knajpki po kuchennych rewolucjach. Mimo braku rezerwacji udaje nam się dostać stolik bez kolejki - zresztą nazwa lokalu zobowiązuje - Twoja Kolejka ;-)
Jedzonko... pyszne. Najpierw rosół na wołowinie z prawdziwkami, a potem... pierogi. Zgadniecie z czym?
Choć w Łodygowicach też jest stacja, postanawiamy pokręcić jeszcze do Żywca. Kupujemy bilety i kiedy wchodzimy na peron zaczyna grzmieć... Kiedy wchodzimy do pociągu zaczyna padać... Mieliśmy szczęście ;-)