Wpisy archiwalne w kategorii

Z kamerą wśród...

Dystans całkowity:45694.95 km (w terenie 13501.58 km; 29.55%)
Czas w ruchu:3182:13
Średnia prędkość:14.67 km/h
Maksymalna prędkość:92.52 km/h
Suma podjazdów:108980 m
Maks. tętno maksymalne:210 (144 %)
Maks. tętno średnie:193 (100 %)
Suma kalorii:559155 kcal
Liczba aktywności:1503
Średnio na aktywność:31.69 km i 2h 07m
Więcej statystyk

Błądzenie

Wtorek, 11 marca 2008 · Komentarze(36)
Błądzenie

Dziś potrzebuję jakiejś odmiany. Szybka rundka ale w inną stronę. Trochę monotonne zaczynają być wieczorne wyjazdy po tych samych trasach.
Dziś cel - Piekary. Przez Stolarzowice ruszam w stronę M1 w Radzionkowie, na drodze znak "ograniczenie prędkości do 40kmh dla rowerów" - tak go chyba należy rozumieć, bo samochody śmigały średnio 2 razy szybciej. Jak dziś przypadkiem doczytałem las otaczający moje osiedle i ciągnący się aż tutaj to Dawny Beuthener Kreiswald. Jestem w szoku. Ciekawe czy Janek o tym wiedział...


Wpadam na krajową 11-tkę i pragnę jak najszybciej uciec, jakiś wariacki ruch, nie skręcam jednak na Piekary, bo tam podobnie, tylko jadę dalej w stronę Bytomia i skręcam dopiero w kolejną drogę w lewo. Cisza spokój, przez kilkaset metrów, niestety po chwili droga skręca i... trafiam na drogę, której chciałem uniknąć. Trudno, jadę, przecinam 911-tkę i... dość szybko ląduję w Piekarach.

Tak blisko, a byłem tu chyba raz w życiu. To chyba główna droga, mijam urząd miasta, Radio Piekary (ech znam takich co lubią te klimaty) i... klub Schron - fantastyczne koncerty i klimaty. Klub pod sklepem Żabka... ale to dłuższa historia... :-) i nie dla dzieci.

Ląduję przy Sanktuarium Matki Boskiej Piekarskiej. Krótka pogawędka z księdzem, chwila zadumy. Ech ile to rzeczy jest jeszcze w życiu do zmienienia, do zrobienia...

Niestety bez statywu zdjęcia nie wychodzą o tej porze... :(






Ruszam dalej. Nie chce mi się wracać. Zobaczymy gdzie mnie zaprowadzi droga. Dużo autobusów - to musi być os. Wieczorka - wszystkie autobusy jakie widzę jadące w stronę Piekar, mają dopisek - os. Wieczorka.

Mijam Brynicę, jakieś palące się pole (jest już straż) i ląduję w Rogoźniku. Chyba to nie był mój plan. Raz w życiu tu byłem na koncercie KSU w jakimś amfiteatrze, ale teraz z uwagi na godzinę nie będę go szukał.

Jadę dalej i... Wojkowice. No, tu jestem po raz pierwszy. Ciekawe ile stąd do domu. ;) Mimo tego, że nie wiem gdzie jestem całkiem przyjemnie się jedzie. Już nie straszą mnie odległości, podjazdy, nie wiem czy to kwestia kondycji, czy spożywanych przekąsek oraz napitków... ale jest fajnie.

W końcu dojeżdżam znów do Piekar. Zaczyna padać. Postój na stacji benzynowej, przekąska, przeprosiny z czapeczką, którą wciskam pod kask i ruszam. Tylko gdzie: kierunek Wrocław/Bytom, Czy Piekary Centrum? Gdyby nie deszcz i późna pora wybrałbym Bytom, a tak... zagaduję do patrolu policyjnego, który właśnie podjechał i sympatyczny policjant mówi: "W prawo na centrum i pierwsza w lewo". Okazuje się, że ma rację, trafiam na drogę, którą wjechałem do Piekar, choć pewnie gdybym sam jechał to bym nie zauważył tego wjazdu.

Wracam drogą, którą już jechałem i... jest 50km. Dziwnie szybko, dziwnie łatwo.

I co z tego, że błądziłem? Właściwie to nie błądziłem, tylko jechałem nie wiedząc gdzie... i co z tego... było... fajnie...

BTW, new Vmax=53,97

Rodzinne rekordy

Niedziela, 9 marca 2008 · Komentarze(20)
Rodzinne rekordy

Wczorajsza prognoza pogody mówiła jasno... długi dystans. Jednak perspektywa wyjazdu z rodzinką zwyciężyła - trzeba korzystać kiedy jest opieka dla naszej najmłodszej pociechy.

Rano wyciągam i przeglądam po długiej przerwie rower Wiktora (wczoraj jeździł na rowerze mamy) i o 14 ruszamy wraz z Anetką i Wiktorem w drogę. Przez Stolarzowice do Ptakowic. Po drodze pobijam swój rekord prędkości – 50,37 km/h

W Ptakowicach przerwa na życzenia urodzinowe dla młodego solenizanta i pogaduchy ze znajomymi - wciąż wierzę, że w końcu ich naciągniemy na zakup rowerów i wspólne wypady ;-) Jest szansa, bo już się nawet przymierzali do naszych ;-)

Dalej wskazaną przez Grześka drogą w stronę Rept. Skręcamy w las mijając kolorową pasiekę.



I wjeżdżamy do Zespołu Przyrodniczo - Krajobrazowego „Park w Reptach i Dolina Dramy”. Kolejne miejsce o bogatej historii (istnieją zapiski dotyczącego tego terenu już z XVI wieku). Przez ponad sto lat właścicielami parku byli Donnersmarckowie. Co krok pełno tu śladów ich imperium. Niestety ich pałac został zniszczony pod koniec wojny, a 20 lat później jego pozostałości zostały wysadzone w powietrze. Historia podobna do Małego Wersalu w niedalekim Świerklańcu. Niestety.





Jedziemy, fantastyczny klimat, szkoda tylko, że droga pełna jest kamyków, ale dajemy radę.



Krótkie postoje obok Sztolni Czarnego Pstrąga.

Szyb Sylwester



I bliźniaczy szyb Ewa



Jest tu prawdopodobnie najdłuższa w Polsce podziemna wycieczkowa trasa wodna – 600-metrowa przejażdżka łodziami.

Kluczymy z przyjemnością po parkowych ścieżkach, dziś wszystkie przejezdne, nie to co ostatnim razem.

Z żalem wyjeżdżamy z parku, by wyjątkowo dziś ruchliwą szosą dojechać do Rept. Przecinamy trasę gliwicką i tyłami wracamy do domku. Trochę bocznymi drogami, trochę lasem. W Stolarzowicach natrafiamy na zachód słońca.



W sumie z niewinnego wyjazdu zrobiło się prawie 30 km. Bałem się, że Wiktor po wczorajszej trasie dziś nie będzie miał sił, a on po dojeździe na osiedla rzuca, że trzeba jeszcze 2km zrobić, żeby mu wyszło 30 – jego rekord. Jest niesamowity. Jest szczęśliwy. My też. Tylko skąd on wziął tyle siły?

Świetna pogoda, fajne klimaty i najważniejsze, że razem. Ciekawe kiedy znów nam się uda wspólnie wyjechać.

Po wiosenne kwiatki

Sobota, 8 marca 2008 · Komentarze(13)
Po wiosenne kwiatki

Budzę się po piątej i skoro słońce wstaje już po szóstej to… w drogę. Tyle się wczoraj naoglądałem na BS-ie wiosennych kwiatów, że postanawiam je odnaleźć i nazbierać dla żony, w końcu dziś Dzień Kobiet.
Ruszam w stronę Biskupic. Rzut oka na śląskie klimaty



Trochę zawiedziony, bo myślałem, że zobaczę je w świetle wschodzącego słońca, a tu wschód okazał się być trochę bardziej… na wschód. Nic to, jadę dalej przez Biskupice i odkrytą niedawno przypadkiem drogą docieram nad kolejny nieznany mi staw. I tu niespodzianka. Coś mi zagłusza brzmiących w słuchawkach Hosenów. Szok, to… kaczki, choć nie jestem pewien czy te niesamowite dźwięki pochodzą jedynie z ich gardeł. Czy kaczki mają gardła?

Wyłączam muzykę i pogrążam się w podziwianiu widowiska: światło i dźwięk. Jest fantastycznie. Mógłbym tu zostać. Magiczny klimat.





Niestety obowiązki zmuszają mnie do powrotu, pytanie którędy…



Wybieram polną drogę, która wraz z każdym kolejnym metrem zwęża się, zanika. Po chwili jadę skrajem pola, polem i… stop… mokro, bardzo mokro. Musiałem wrócić.

Przy okazji jadąc stwierdziłem, że fajnie się jedzie w SPD po szosie, ale prawdziwe wyzwanie to teren, błotko, nierówności. I cały czas adrenalina, wypiąć się już, czy jeszcze chwilę dam radę…

Powrót do domu. Pozytywnie doładowany. Czuję, że tam jeszcze wrócę. Rano. Szybko. Sam.



Po południu wycieczka z synem. Niestety nie udało nam się wyjechać zbyt wcześnie (ale za to były małe zakupy w Decathlonie :-) ). Jako, że Wiktora rower jeszcze się nie przebudził z zimowego snu - jedzie na rowerze Anetki. Najpierw szybka rundka po kwiatka dla babci, a potem już w drogę.

Przez starą Helenkę, nad stawem, dalej Przyjemną do Stolarzowic. Wiku twierdzi, że nie jest zmęczony więc ruszamy szosą do Sportowej Doliny. Niestety, nawet tam nie udaje się nam odnaleźć żadnych kwiatuszków. Krążymy chwilę po Suchej Górze i mimo iż Wiktor chętnie by tam poszalał, decydujemy się wracać. Słońce chyli się ku zachodowi. Wracamy inną drogą - przez las. Krótkie postoje w celu uzupełnienia płynów i posilenia się.







Podoba nam się leśny klimat, leśna cisza… Nie wiem komu bardziej - Wiktor jest zachwycony. Przypominają mu się Bieszczady…



Trzeba ruszać. Jedziemy przez Miechowice i dalej lasem do Roktnicy. Stamtąd powrót szosą – już zbyt ciemno na leśne gęstwiny. Dzielnie daje radę na podjeździe w stronę Helenki.

Był dzielny, było fajnie, może jutro uda się powtórzyć.

Przy okazji w oczekiwaniu na nową wlepkę, fotka starej. :-)

Wielkie Derby

Niedziela, 2 marca 2008 · Komentarze(73)
Wielkie Derby

Wczesna, jak na niedzielę, pobudka, kontrola ciuchów - prawie wszystko suche po wczorajszej kąpieli i parę minut przed umówioną 7:30 telefon - Młynarz jest pod domem.
Krótkie powitanie, prezentacja reszty domowników i po chwili siedzimy już na rowerach. Jedziemy w trójkę: Młynarz, DMK77 i ja. Sabinka i Łukasz odpadają. Anetka z założenia nie jedzie - opiekuje się gośćmi. Oczywiście pada, co jak się potem okaże, Piotrek zauważa to dopiero po kilkunastu kilometrach.

Z uwagi na pogodę i ograniczony czas decydujemy się jechać w większości szosą.
Przez Stolarzowice, dojeżdżamy do DSD. Dziś zero narciarzy. Nie decydujemy się na masakrowanie w terenie, jedziemy spokojnie (choć po niezłych kałużach), polną drogą w stronę Kopalni Srebra. Przy okazji uświadamiamy Piotrka jak wiele fajnych miejsc jest w okolicy do zobaczenia.

Dalej krótki postój na Rynku w Tarnowskich Górach.



Nie wiem czemu Młynarz mijał studnię z takiej odległości - lęk wysokości (a może niskości).

I dalsza droga w stronę Parku Wodnego. Jadąc skrótem skręcamy w niewłaściwą stronę ale po chwili korygujemy kierunek i dojeżdżamy do skrzyżowania. Czerwone światło powoduje, że z daleka wypinam lewą nogę z pedałów i zatrzymuję się (opierając się oczywiście na lewej nodze). Nie wiem co mnie podkusiło, aby po chwili przechylić się w prawo zapominając, że prawa noga wciąż tkwi wpięta w SPD. Gleba, dobrze, że nie pociągnąłem za sobą Młynarza. Upadek w SPD zaliczony, na szczęście bezstratnie i bezboleśnie.

Krótki postój obok zniszczonego zamku w Starych Tarnowicach (ponoć są duże szanse, że zostanie odrestaurowany) i ruszamy dalej kierując się do parku w Reptach. Dyskutujemy czy jedziemy szosą czy w terenie - ścieżka, mimo, że asfaltowa jest usłana jest połamanymi gałęziami, co sprawia, że trzeba jechać dość ostrożnie. Z początku małe, choć liczne, gałązki po chwili przemieniają się w leżące w poprzek drogi drzewa. Nawet nie pamiętam ile musieliśmy omijać.

Docieramy do Sztolni Czarnego Pstrąga, kolejnej lokalnej atrakcji wartej zwiedzenia - niestety nie dziś. Patrząc jak zainteresowany jest szybem Młynarz, zaczynamy się zastanawiać, czy wkrótce nie zmieni ksywki na Sztygar lub coś w tym stylu ;-)



Pokonując kolejne wzniesienia i walcząc z wiatrem i nieustannie padającym deszczem docieramy do domu. Po drodze jeszcze kilka zdjęć dokumentujących sympatie piłkarskie w okolicznych miastach.



Niektóre zdjęcia wykonywane dość dziwną techniką.



Po szybkim odświeżeniu wyruszamy na Wielkie Derby. Niestety, nie rowerem, choć patrząc na organizację imprezy zastanawiam się czemu nie przewidzieli miejsc dla kibiców - bikerów ;) Poważnie mówiąc to było naprawdę wyzwanie organizacyjne. Ponad 41 tys. kibiców zwaśnionych od lat klubów udaje się bez przeszkód przetransportować na stadion (i oczywiście ze stadionu) – to nic, że kilka głównych dróg w Katowicach zostało kompletnie wyłączonych z ruchu. Wszystko wydaje się sprawnie przebiegać.

Wynik nie po naszej myśli, ale jak to mówią, piłka jest okrągła – następnym razem będzie lepiej. Gorycz porażki łagodzi smak dostarczonego wprost z Wrocławia Piasta :).

Dzięki Panowie za miłe towarzystwo zarówno w czasie dzisiejszej wycieczki, jak i po niej. Fajnie było Cię poznać Piotrek, mam nadzieję, że nie zmęczyliśmy Cię za bardzo.

Jesteśmy nieprzemakalni

Sobota, 1 marca 2008 · Komentarze(21)
Jesteśmy nieprzemakalni
Jesteśmy nieprzemakalni
Jesteśmy noooormlani !!!

Nie straszne nam wichry i burze
Niegroźne nam deszcze ulewne
Nie pochłoną nas bagna, kałuże
Nasze peleryny są pewne

Jesteśmy nieprzemakalni
Jesteśmy noooormlani !!!

Mimo tego, że przemoczeni to nieprzemakalni, mimo jazdy w deszczu, gradzie, wichurze - normalni.

Plany były inne. Niestety pogoda wszystko zepsuła, do tego stopnia, że nawet Sabinka odpuściła. Wykorzystujemy chwilę przerwy w deszczu i decydujemy się z Damianem i Łukaszem jechać. Niestety, jak tylko schodzimy na dół, przerwa się kończy więc ruszamy w deszczu.

Damian mnie strofuje, że jadąc robię fontannę, wyprzedza mnie i... ciekaw jestem czemu mówił w liczbie pojedynczej ;)

Stolarzowice, Górniki, Ptakowice i... okazało się, że to co leciało z nieba to był tylko wstęp. Wiatr i wmordegrad, tak mi się przynajmniej wydaje. Po chwili brat utwierdza mnie w przekonaniu, że to grad, w oddali grzmoty. Przemoczeni dojeżdżamy do Kamieńca. Chlup, chlup w butach, spodnie się przykleiły do nóg i w końcu mam "obcisłe" ;-)

Przestaje padać, ale jako, że na dworze tylko około 5 stopni powyżej zera, rozsądek bierze górę nad chęciami i decydujemy się wracać. Szkoda ryzykować zdrowiem. Podjazd do Boniowic i wracamy w stronę Wieszowej. Faktycznie wiało.



Takich, wyrwanych z korzeniami drzew było kilka po drodze.

Dziwnie szybko (Damian znacznie przekracza dozwoloną prędkość w terenie zabudowanym) dojeżdżamy do Rokitnicy i po chwili Helenka. Mimo dziwnych warunków wyjątkowo szybkie tempo.

Nic nie wyszło z planów ale było fajnie, nadzwyczaj fajnie.

Jesteśmy nieprzemakalni
Jesteśmy noooormlani !!!

Rodzinny wypad

Niedziela, 24 lutego 2008 · Komentarze(30)
Rodzinny wypad

Wiosna. Ciepło. Dzieci z dziadkiem więc ruszamy w drogę. Dziś w czwórkę – Sabinka, Anetka, Damian i ja. Najpierw przez Stolarzowice do Sportowej Doliny. Na stoku niewiele osób, śnieg wydaje się topnieć. Nic dziwnego, jest naprawdę ciepło, co po chwili potwierdza przelatujący motylek. Nie chcąc taplać się w błocie ocieramy się tylko o DSD i jadąc dalej przez pola trafiamy na dość sporą kapliczkę.



O dziwo nie jest usytuowana obok drogi, a obok torów. Torów, po których przed chwilą przejechała kolejka. Byłem przekonany, że jeździ tylko w lecie.



Ruszamy dalej jadąc ścieżką, która z każdym metrem coraz bardziej przypomina były nasyp kolejowy. Po chwili jesteśmy pewnie, to nasyp, i wiemy gdzie się kończy… :)



Dostrzegamy nawet kolejkę, która nam uciekła.



Sprowadzamy rowery w dół i przejeżdżamy obok kopalni srebra. Jak już pisałem kiedyś, fantastyczne miejsce, warto zobaczyć i popływać łódką pod ziemią :-)

Kawałek asfaltem i jesteśmy na tarnogórskim rynku. Sympatyczne miejsce i ludzi więcej niż ostatnim razem.








Chwila odpoczynku i ruszamy… na azymut – kierunek północny zachód. Mijając kolejne uliczki wjeżdżamy w las. Niezbyt nas interesuje gdzie wyjedziemy, jest tak fajnie, że nie ma to żadnego znaczenia. Kończy się las i wjeżdżamy na uliczkę Chemików, nic nam to wciąż nie mówi ale po chwili już wiemy – to Pniowiec. Zaskakujemy swoją 5-minutową wizytą mieszkającą tu i dawno niewidzianą koleżankę i jedziemy nad zalew. Damian szaleje z aparatem.



Dalej znów na azymut w stronę Rybnej. Anetka zaczyna odczuwać zmęczenie, nic dziwnego już ponad 30km, to jej rekord, a do domu jeszcze kawałek. Trafiamy bezbłędnie do Rybnej, gdzie pałac tak bardzo nie zaskakuje jak jego otoczenie, jakieś magiczne jajka i schron, czy tez piwnica.





Jedziemy dalej w stronę domu. Wspierając zmęczoną już bardzo Anetkę, mijamy spokojnym tempem Miedary, Ptakowice, Górniki i Stolarzowice i dojeżdżamy do domu. Patrzę jak zmęczona - ale szczęśliwa, że dała radę - dojeżdża pod klatkę i zapominam się… o mały włos nie wywróciłem się. W ostatniej chwili udało mi się wypiąć z pedałów. Dziś cały dzień przejeździłem w SPD i wciąż bez upadku :).

Dziś też testowałem pulsometr. Szkoda, że nie miałem go wczoraj i przedwczoraj – oj, pewnie by cuda pokazał.

hi: 0:17
low: 1:00
in: 2:43
max: 180
avg: 132

W sumie bardzo fajny dzień, gdyby nie wynik meczu, na który wybraliśmy się po rowerku.
Mimo braku rekordowych dystansów (Damian pewnie był trochę zawiedziony) to podobało mi się, rodzinnie, krajoznawczo i… wiosennie.

Czapka Młynarza

Sobota, 23 lutego 2008 · Komentarze(20)
Czapka Młynarza

Po bardzo krótkiej nocy (dziecka nie interesowała nasza nocna wyprawa i późniejsza nasiadówka) rano czekamy na przywóz mebli. Od tego zależy godzina naszego dzisiejszego wyjazdu. Meble przywożą w... innym kolorze. Niepotrzebnie czekaliśmy :-(

Po 10:00 wyjeżdżamy w okrojonym składzie - Sabinka przestraszona szalejącą za oknami wichurą decyduje się zostać (a może ma dość mojego tempa i marudzenia?).

Dzięki bratu, próba SPD.
Zmieniam pedały na SPD i zakładam buty. Pierwszy raz w życiu na nogach - ciekawe jaki będzie efekt. Oczywiście jak większość rzeczy rowerowych u mnie - po wariacku. Zamiast poćwiczyć na sucho, ja je zakładam i od razu w drogę.

Ruszamy w stronę Biskupic. Na razie buty nie wpięte (pedały są dwufunkcyjne). Jedziemy często ostatnio przeze mnie uczęszczaną trasą nad stawem, koło kopalni. Tam oczywiście sesja zdjęciowa. Damian szaleje z kieszonkowym aparatem, mnie się nie chce nawet mojego z plecaka wyciągać, bo zanim się do niego dogrzebię to brat jest gotowy do dalszej drogi. Kiedyś trzeba będzie zainwestować w coś małego... bardzo kiedyś niestety...

Dalej na stadion Górnika po bilety na jutrzejszy mecz, szalik i... lepsze towarzystwo dla Młynarza. Załatwione wszystko oprócz kasków rowerowych we właściwych kolorach ;-).

Patrzymy na zegarek i okazuje się, że może zdążymy na spotkanie gliwickich bikerów z forum rowerowego. Ruszamy. Potwornie wieje. Brat-cwaniak siadł mi na kole i to ja muszę walczyć z wiatrem. Lekko spóźnieni docieramy na miejsce. Jest kilku młodych wilków. Po krótkiej prezentacji ruszamy w stronę Łabęd. Niestety bardzo szybko tracimy ich z oczu, szkoda, ale trudno, fajnie, że choć chwilkę mieliśmy okazję się spotkać.

Jedziemy obok naszej lokalnej wieży Eiffla. Jednego z bardziej charakterystycznych obiektów w Gliwicach, miejsca prowokacji hitlerowskiej 31.08.1939 roku.
Niewiele osób wie, że wieża jest... drewniana i jest jednym z najwyższych (110,7m) obiektów drewnianych na świecie.





Kilka zdjęć i dalej do Szałszy. Wiatr koszmarny. Mam dość, zmęczony, zastanawiam się po co to robię. Za Świętoszowicami jest jeszcze gorzej. Pedałuję co sił, a licznik uparcie wskazuje 15km/h, a po chwili nie chce przekroczyć nawet 9km/h. Mam wrażenie, że sprzedali mi zepsuty rower. Po chwili wiem! Po raz pierwszy wiozę w plecaku czapkę Młynarza. To ona musi tak ciążyć!!!

Boniowice, Kamieniec i postój obok sklepu. Wafelek i cola sprawiają cuda. Potrajam prędkość, tak naprawdę to chyba wiatr trochę osłabł lub raczej wieje w plecy. Mijamy Zbrosławice i Ptakowice. Dopiero tu próbuję wpinać się w SPD. Działa. Wpinam się i wypinam. Do domu wracam już w ten sposób. Trochę dziwne uczucie, szczęśliwie udaje mi się nie przewrócić.

Zmęczony. Bardzo. Jutro ponoć ma nie być wiatru i ma być cieplej.

Zdjęcia z drogi w relacji Damiana.

Wariaci!

Piątek, 22 lutego 2008 · Komentarze(21)
Wariaci!

Przyjechał brat z bratową . Oczywiście z rowerami :). Mimo później pory ruszamy na krótką przejażdżkę. To nic, że po 22-giej, to nic, że lutowa noc, jedziemy - wariaci.

Przez Rokitnicę do Mikulczyc (Sabinka po tych kilku km mówi, że nie jedzie z nami w maju), krótka sesja zdjęciowa koło kościoła św Wawrzyńca, Damian chce sprawdzić nowego kieszonkowca i ruszamy dalej.



Przez Hagera, krótki postój obok Domu Kawalera, którego remont, jak doniosły media, ma zostać dofinansowany z miejskiej kasy. I bardzo dobrze. Bez zdjęć, bo nieoświetlony, a szkoda, bo naprawdę ładny gmach.

Obok huty i ostatnio fotografowanej wieży, na Plac Wolności. Kolejna sesja zdjęciowa.



I za chwilę kolejna przerwa obok świeżo odnowionego kościoła św. Andrzeja. Mimo późnej pory spotykamy innego poszukiwacza wrażeń z aparatem (dla odmiany pieszego).






Mało nam kościołów więc ruszamy pod kościół św. Józefa obok stadionu Górnika Zabrza. Jeden z ciekawszych Kościołów jakie widziałem.



Zaczyna padać. Nie jesteśmy z cukru… jedziemy dalej. Do Gliwic przez Sośnicę i inne zakazane tereny.
Dyskusje o majowym wyjeździe. Pokazuję siedzibę naszej firmy i trafiamy na Rynek. Mimo tego, że luty, że już po północy, tłoczno. Oczywiście nie tak jak w lecie, ale całkiem, całkiem…

Sabinka zmęczona chce do domu. Porozumiewawcze spojrzenia z bratem, chwila zastanawiania się, którą z dłuższych dróg wracamy i jedziemy. Przez Wieczorka, Kozielską, na Portową. Stamtąd dalej w stronę Łabęd :-) Jest tak ciepło, że aż chce się jeździć. Trudno uwierzyć, że to zima. Wyjeżdżamy na Toszecką i zamiast najkrótszą drogą, decydujemy się jechać przez Pyskowice. Po chwili wyjeżdżamy na "drogę Młynarza". :)
I tu szok. Sabince coś się stało i… rusza do przodu (czuje dom?). Przez chwilę jeszcze się jej trzymam ale szybko ginie mi z oczu jej światełko (chyba ma za słabe). Po chwili spotykamy się (czekają z Damianem na mnie) i… znów to samo… znów mi ucieka. Wariatka. Zapomniała o moich kołach, oponach, wadze, wieku… Teraz zaczynam rozumieć, czemu mówiła, że nie chce z nami jechać – za wolno jej było. Podobny schemat powtarza się jeszcze kilka razy. Na podjeździe w stronę Helenki dobija mnie Damian wyprzedzając mnie, wracając i znów wyprzedzając. Mam dość. Odpuszczam i z miną obrażonego dzieciaka powoli wtaczam się do góry. Nigdzie więcej nie jadę z wariatami!
Zero szacunku dla dziadka. Wariaci! Minęła 2 w nocy. Więcej z nimi nie jadę – co najmniej przez najbliższe 8 godzin… :-)

Krótko ale rodzinnie

Niedziela, 17 lutego 2008 · Komentarze(18)
Krótko ale rodzinnie

Weekendy to tylko z pozoru więcej czasu. A może raczej z powodu jego większej ilości niż zwykle, ma się wrażenie, że jest nieskończony i w efekcie zamiast go wykorzystać do maksimum powtarzamy sobie, że jeszcze zdążę, jeszcze chwilę lenistwa... Dziś też zamiast pojeździć przy porannym słoneczku ociągam się i dopiero przed zachodem słońca, po odwiezieniu dzieci do babci, udaje nam się wyjść na rowery. Nam, bo żona postanawia mi towarzyszyć.

Trochę późno więc cel bliski - Repty. Niestety moja małżonka nie przepada za ruchem drogowym i proponuje przejazd koło stawu na Helence, przez las i przez ulicę Przyjemną, która jednak szybko kończy się na ruchliwej trasie Gliwice - Tarnowskie Góry. Żeby nie stresować małżonki, przecinamy drogę i wpadamy do lasu. OK, jedziemy w kierunku Zbrosławic i najwyżej tam odbijemy na Repty. Droga mocno zmarznięta, koleiny ale żona dzielnie daje radę.



Kilka leśnych skrzyżowań, jedziemy na azymut, niestety po jakimś czasie droga robi zwrot prawie o 180 stopni i wracamy. Trudno, Repty będą innym razem. Jedziemy dalej, kilka zjazdów i podjazdów. Uciekam na chwilę żonie i kątem oka widzę dwie sarenki, niestety dostrzegły/usłyszały mnie i uciekają.
W tym czasie moja żona zatrzymuje się by podziwiać... głuszca. Wydaje się to być niemożliwe, ale przegląd zdjęć dostępnych w sieci każe wierzyć, że to był faktycznie głuszec, tylko skąd tutaj? Chyba, że to coś o podobnym wyglądzie, ogonie...

Jedziemy dalej w stronę Rokitnicy i... dobrze, że Anetka jedzie pierwsza, bo gdybym jechał swoim tempem wpadłbym na przecinające nam drogę kolejne sarenki. Tym razem jest ich 1, 2, 3, ... 7, 8. Wow! I kto mówił, że Śląsk jest brudny?

Dalej przedzierając się przez gałęzie i ścięte drzewa ruszamy w stronę domu. Nie wszędzie da się przejechać.



Krótki postój na łyk czegoś ciepłego.



Usunięcie przeszkód z drogi i powrót do domu.



Krótko, powoli, ale fajnie... bo razem.
Trzeba jednak te wolne dni lepiej organizować, żeby można było pojeździć bez patrzenia na zegarek...

Pierwszy tysiąc !!!

Sobota, 16 lutego 2008 · Komentarze(14)
Pierwszy tysiąc !!!

16 grudnia ubiegłego roku zacząłem jeździć, dziś, po dwóch miesiącach, przekroczyłem barierę 1000km.

Poranek - zimny, -10C ale zagggaduję do Łukasza - odzew pozytywny :-).
Ruszamy przez Rokitnicę do Biskupic, tam rzut oka na ostatnio odkryty staw.



Dalej szyby kopalniane na os. Młodego Górnika. Kiedyś Śląsk był kojarzony tylko z takimi widokami. Dziś część ich zniknęła, część stoi nie używana.





Dalej przez Biskupice, fascynujący jest klimat tej starej robotniczej części dzielnicy zwanej Bozywerk (Borsigwerk, czy też os. Borsiga).



Szybka decyzja i ruszamy w stronę Rudy. "Jaka fajna górka" woła Łukasz zjeżdżając. Rozumiem, że ma na myśli podjazd, który za chwilę się wyłoni zza zakrętu :-) Nie pierwszy dziś i nie ostatni.

Ruda, mimo, że blisko zawsze była dla mnie tajemnicą jeśli chodzi o topografię miasta. Jak widać ostatnio mam coraz łatwiej.



Rzut oka na DTŚ-kę (Drogową Trasę Średnicową) - jest coraz bliżej Zabrza.



Jedziemy sprawdzić nawierzchnię nie udostępnionego jeszcze do ruchu odcinka. Cudownie i... za krótko. No tak, tu już zaczyna się Zabrze. Jedziemy dalej przez hałdę, gdzie Łukasz zachowuje się jak lodołamacz przedzierając się przez kolejne kałuże.



Dalej tyłem Zaborza i jakiś park. Całkiem przyjemny, jedziemy, ciekawe gdzie wyjedziemy. Tak jak podejrzewałem - Zabrze 3 Maja. Odbijamy w stronę Makoszów i przez os. Janek wpadamy do następnego parku. Jeszcze fajniejszy i jeszcze większy. Zapraszam tych którym Zabrze kojarzy się tylko z węglem i stalą.

Zimno daje się we znaki Łukaszowi, to nie są buty na zimę. Do tego zawartość bidonu mu zamarzła.
Potrzebna chwila przerwy. Niestety sympatycznie zapowiadająca się knajpka na tyłach Ogrodu Botanicznego jest zamknięta. Na stacji benzynowej nie da się zjeść nic ciepłego. Dojeżdżamy przez do szybu „Maciej”. Kolejny przystanek na Szlaku Zabytków Techniki Województwa Śląskiego.





Chciałem zwiedzić ale mimo, że dzwoniliśmy to nic z tego. Zamknięte, można zwiedzać tylko w czwartki od 10:00 do 13:00 lub w innym terminie po uprzednim uzgodnieniu.


Ruszamy. Pokazuję Łukaszowi Świat Wodny w Zabrzu , a właściwie plac i reklamę, gdzie miał powstać i… niestety nie powstanie. Miejsce jest po prostu pechowe, obok od lat WIELU straszy szpital, który nigdy nie doczekał się otwarcia. Tuż obok niego skracamy (tylko dystans – nie czas :-) bo nawierzchnia jest delikatnie mówiąc inna. Łukasz nabrał rumieńców po tym odcinku. Ja ich nabieram chwilę później po odcinku Mikulczyce – Helenka. Niby szosą, ale zimno i wiatr zrobiły swoje. Wracam zmęczony, przyjemnie zmęczony – przecież zrobiłem mój pierwszy tysiączek ;-)