Wpisy archiwalne w kategorii

od 50 do 100km

Dystans całkowity:13556.31 km (w terenie 3468.95 km; 25.59%)
Czas w ruchu:770:54
Średnia prędkość:17.59 km/h
Maksymalna prędkość:67.33 km/h
Suma podjazdów:9260 m
Maks. tętno maksymalne:208 (144 %)
Maks. tętno średnie:179 (92 %)
Suma kalorii:42135 kcal
Liczba aktywności:199
Średnio na aktywność:68.12 km i 3h 52m
Więcej statystyk

Ognisko bikestatsowiczy

Sobota, 29 listopada 2008 · Komentarze(35)
Ognisko bikestatsowiczy
Z różnych przyczyn opóźniony wyjazd z domu. Leje, zimno. Nie mam mapy i do tego na pewno nie zdążę dojechać na czas. Rewelacja :( Na dłoniach krótkie rękawiczki, palce kostnieją. Na szczęście w plecaku są też rękawiczki zimowe. W Miechowicach zmiana i już lepiej. Jadę w stronę Bytomia. Nie dość, że pada to jeszcze pryska błoto z asfaltu. Chyba muszę kupić przedni błotnik. Dobrze, że nie wziąłem okularów, bo dopiero bym się denerwował.

Brudny, lekko zmęczony docieram pod Hendrixa w Dąbrowie Górniczej. Wszyscy już są, czekają tylko na mnie. Miło spotkać znajome twarze, fajnie poznać nowe osoby. Szybkie zdjęcie pod Hendrixem i ruszamy zwiedzać Pogorię. Niestety dość szybko nas opuszcza olo81 :-( Zerwany hak przerzutki uniemożliwia mu dalszą jazdę. My tymczasem robimy pierwszą przerwę obok ukrytego w lesie bunkra.



Kolejna przerwa obok… UFO!!!



Po chwili otrzymujemy wiadomość, że dołączy do nas Leon. Szybkie ustalenie współrzędnych i po chwili już jesteśmy razem. Krótkie podziwianie widoków. Krótkie bo większość jest już mocno zziębnięta i głodna. Jedziemy do sklepu kupić zapasy na ognicho. Niestety oferta sklepu nas nie zadowoliła, więc po krótkiej dyskusji decydujemy się zmienić nieco plany. Jedziemy do pobliskiej knajpki, o ile pamiętam do "13-tki". Niestety, choć lokal jest zupełnie pusty to widać, że nieco przeszkadzamy właścicielowi. Mimo to spędzamy tam trochę czasu w doskonałych nastrojach. Choć część z nas do tej pory znała się tylko z bikestats.pl wydaje się, że znamy się od lat. Humory dopisują.




Niestety trzeba wracać, jeszcze tylko krótka wojna na śnieżki przed knajpą - właściciel stojący w drzwiach miał minę jakby zaraz miał zadzwonić po policję - i czas wracać.

Po chwili większość rozjeżdża się, a my (Kosma, Asica, Mlynarz i Granicho i ja) jedziemy w stronę Helenki (wcześniej zatrzymując się na chwilę u Kosmy). Na granicy Czeladzi i Siemianowic niespodzianka. Pokaz sztucznych ogni - nie wiemy czy to na naszą cześć, ale z przyjemnością podziwiamy rozświetlone niebo :-)

Ruszamy dalej i… jest źle. Nie wiem co się stało ale nie mam siły. Po prostu nie potrafię jechać. Postój, batonik i znów jedziemy. Jedzie się koszmarnie. Najchętniej bym został i wrócił własnym tempem, ale nie pozwalają mi na to, wciąż ktoś mnie asekuruje z tyłu :-)

W Miechowicach żegnamy Leona i przez Stolarzowice wracamy do domu.
Jestem padnięty. Dawno się tak nie czułem. Poprzednio chyba w trakcie pamiętnej wycieczki z johanbikerem . Tyle, że wtedy to były początki mojej jazdy na rowerze. Co się stało teraz? Nie wiem… Po prostu umarłem.

Nie przeszkodziło to jednak temu, aby z resztą ekipy i z moją małżonką podsumować dzisiejsze "ognisko"… After party z wróżbami, jengą i bogglami trwało… prawie do rana :-)



Mimo tego, że czuję ból w nogach (uda i… niestety kolana) to był fantastyczny dzień. Dzień i noc :-) I dzień następny… :-) Oby więcej takich.

Dziękuję wszystkim za to spotkanie, mam nadzieję, że coraz częściej będziemy jeździć w większych grupach…

Udział wzięli: ewcia0706, jahoo81, kosma100, dariusz79, ggrzybek, granicho-bez-4, młynarz, olo81, rafaello z synem Krzysiem, vanhelsing.

Tam też można zobaczyć więcej zdjęć i poczytać inne relacje.

Świąteczna poziomka

Wtorek, 11 listopada 2008 · Komentarze(11)
Świąteczna poziomka
11.11 o 11:11 spotykanie w WPKiW „pod żyrafą”. Ruszam z domu i… strasznie ciężko się jedzie. Nie wiem, czy to zmęczenie, czy silny wiatr wiejący w twarz, czy niezbyt nasmarowany łańcuch... pewnie wszystko razem. Przy wyjeździe z centrum Chorzowa jakiś idiota z linii nr 6 przyciska mnie do krawężnika, jeszcze kilka centymetrów i leżałbym pod jego kołami.

Dojeżdżam na miejsce kilka minut przed czasem, po chwili dociera art75 na swojej poziomce, a zaraz potem dariusz79, który specjalnie dla nas skrócił swój weekendowy wyjazd. Jeszcze chwila i są dziewczyny: jahoo81 i kosma100. Ku naszemu zdziwieniu dołącza do nas jeszcze jeden niezapowiedziany gość - Adamuso. Oby częściej nas tak inni bikerzy zaskakiwali.

Nie możemy się z Kosmą oprzeć i przymierzamy się do poziomki. Wierzcie mi, że to nie takie proste. Największy problem dla mnie to start. W końcu udaje mi się nawet kawałek przejechać, ale po chwili znów mam problemy.



Jako, że dziś Święto Odzyskania Niepodległości jedziemy…do Siemianowic na cmentarz żołnierzy niemieckich. Po drodze mijamy pola golfowe, sporo ludzi, nie miałem pojęcia, że coś takiego tu istnieje.

Chwila zadumy na cmentarzu.





I ruszamy dalej, przez Dąbrówkę Małą, Szopienice do Katowic. Chwila postoju w Dolinie Trzech Stawów. Cały czas podziwiam Artura jak sobie świetnie daje radę na tym dziwnym wehikule (tylko jedna glebka ;-) ). Dalej jedziemy pod Urząd Wojewódzki. Ładna pogoda zwabiła tu tłum ludzi. Myślę, że nie żałowali, uroczystości nie przypominają pogrzebu jak to zwykło bywać w naszym kraju, a bardziej zbliżone są do 4 lipca w USA.









Widać uśmiechy na twarzach ludzi, jedynie przelot F16 nie był chyba tym na co wszyscy czekali. Bez żadnej zapowiedzi usłyszeliśmy huk i kątem oka zdążyliśmy zauważyć nad naszymi głowami dwie srebrne maszyny. Większość oczekiwała, że po chwili pojawią się tu przynajmniej jeszcze raz, ale to nie nastąpiło. Całość trwała krócej niż walka Gołoty…

Jako, że czas nas nieco gonił postanowiliśmy wracać, pierwszy uciekł Dariusz79, szkoda, że tak szybko, bo nawet nie było kiedy porozmawiać, może następnym razem… Następnie w Chorzowie Batorym pożegnał nas Adamuso, a w Świętochłowicach art75. Już tylko w trójkę (z Kosmą i Asicą) robimy sobie krótką przerwę na bytomskim rynku. Mieliśmy ochotę na rurki ze śmietaną ale nie udało nam się takiego specjału nigdzie znaleźć.

Około 16-tej docieramy na Helenkę. Fajny dzionek w fajnym towarzystwie.

Mój pierwszy raz

Wtorek, 21 października 2008 · Komentarze(15)
Mój pierwszy raz
Po powrocie z pracy miła niespodzianka. Odwiedziła nas moja partnerka z Odysei.
Po 20-tej jest powód żeby wyjść na rower - odprowadzić (odwieźć) kawałek Monikę podążającą do Katowic do pracy.

Ruszamy i... jest chłodno. Na zjeździe do Rokitnicy czuję, że ubrałem się zbyt lekko. Trudno, najwyżej zgodnie z zapowiedzią pojadę tylko do Miechowic. W Miechowicach jakoś robi się cieplej więc jedziemy dalej. Bytom, Chorzów, cały czas główną drogą, da się jechać ale nie chciałbym tak jeździć codziennie. Na wysokości Tysiąclecia pozwalam Monice prowadzić i po chwili zaczynam się zastanawiać czy dobrze zrobiłem. Do tej pory jechaliśmy z prędkością 25-30 km/h i bałem się czy Kosma zbyt się nie męczy - teraz jedziemy 38!!! Szalona kobieta. Obok Wesołego Miasteczka zjeżdżamy na rowerówkę i ku memu zdziwieniu dojeżdżamy nią prawie do samego końca.

W centrum trafiam na plakat (chyba jakiegoś przedstawienia) "Mój pierwszy raz" - dla mnie to też pierwszy raz rowerem w Katowicach.

Po drodze Monika pokazuje mi miejsce pracy kilku urzędniczek - urzędują na kilku uliczkach, którymi przejeżdżamy ;)

Żegnamy się i samotny powrót do Zabrza. Tym razem rowerówką i częściowo chodnikiem docieram do samego Chorzowa. Zaczyna odzywać się pulsometr, znak że przekraczam maksymalne tętno. Zauważyłem, że oprócz niektórych podjazdów dzieje się tak wtedy gdy jadę bardzo szarpanym tempem.

W Miechowicach zaczynam słabnąć, jednocześnie pulsometr zaczyna piskać. Jednak coś w tym jest, widać to urządzonko działa.

Docieram do domu. Fajnie, że Monika mnie wyciągnęła inaczej pewnie bym siedział w domu.

Puls:
max: 187
avg: 154

Lepiej niż ostatnio.

Odyseja Świętokrzyska - dzień 2

Niedziela, 5 października 2008 · Komentarze(22)
Odyseja Świętokrzyska - dzień 2
Niedzielny poranek wita nas chłodem ale również brakiem deszczu. To duża odmiana w stosunku do dnia wczorajszego. Czujemy chyba zmęczenie i mimo, iż wstaliśmy wystarczająco wcześnie na start docieramy w ostatniej chwili. Na starcie znacznie mniej zespołów. Część nie została sklasyfikowana po wczorajszej trasie, część miała problem ze sprzętem - hamulce w wielu rowerach nie przetrwały wczorajszego dnia. Dziś trasa jest krótsza ale za to trzeba zaliczać punkty w określonej kolejności. Do tego punkty mają limity czasowe i po pewnym czasie są likwidowane.



Ruszamy i już na pierwszym punkcie mamy problemy ze zmieszczeniem się w limicie czasowym. Dobrze, że punkty 2 i 3 są zlikwidowane więc mamy trochę zapasu czasowego przed punktem czwartym. Jadę bez hamulców. Szaleństwo jakieś. Nauczeni wczorajszym doświadczeniem staramy się trzymać główniejszych dróg.

Dojazd na "czwórkę" choć nie wydaje się być trudny kosztuje nas trochę wysiłku. Jesteśmy słabsi niż wczoraj. Na "piątkę" droga prowadzi przez znienawidzoną przez nas naszą wczorajszą drogę powrotną (po kamieniach). Dajemy jednak radę obserwując przy okazji jak inni radzą sobie z trudami trasy. Mimo, iż regulamin mówi o jeździe i zaliczaniu punktów parami, niektórzy zostawiają swoich słabszych partnerów po drodze, a sami pokonują trudniejsze odcinki. Czujemy niesmak. Wydawało nam się, że ludzie pasjonujący się rowerami są… nieco inni, potrafią się tym cieszyć i bawić, ale jak widać… nie wszyscy :-(

My też jesteśmy zmęczeni ale w takiej sytuacji zjeżdża się po prostu do mety. I… taka jest nasza decyzja. Z analizy mapy wynika, że może to być nawet sensowne. Nie wiem tylko czy w dniu dzisiejszym również należy zaliczyć 50% punktów, czy to był tylko wymóg do kwalifikacji po pierwszym etapie. Jako, że i tak w drodze do kolejnego punktu przejeżdżamy obok mety, zatrzymujemy się żeby zasięgnąć języka u organizatorów. Okazuje się, że musimy zaliczyć jeszcze jeden punkt. Jedziemy na "szóstkę". Wspinamy się asfaltem. Krzyczę do Moniki jadącej za mną, że jeszcze zakręt i będzie długa prosta przez wieś Belno. Mijam zakręt i jest prosta. Prosta… jak w San Francisco… góra, dół, góra, dół, góra, dół… Fajnie to wygląda tylko… musimy prze to przejechać. Współczuję mieszkańcom wioski jak muszą się przemieszczać z jednego końca wsi na drugi….

Mijamy górki i po kolejnej kamienistej drodze docieramy do "szóstki". To już koniec na dziś. Wracamy. Niestety również przez San Francisco ;-)

Po drodze decydujemy się jeszcze zaliczyć "dziesiątkę". Chwila błądzenia po leśnych ścieżkach i zupełnym przypadkiem odnajdujemy lampion. Teraz już prosto do mety.

Szybkie mycie rowerów, kąpiel i ledwo zdążamy na ogłoszenie wyników, które odbywa się wcześniej niż zapowiadano, część osób jeszcze nie zdążyła zjechać z trasy. Nie będę tego komentował .

Bikestatsowicze



Zwycięzcy




A jednak będę…

Nie podobała mi się organizacja imprezy. I nie byłem w tym odczuciu chyba osamotniony.

- Mały cyrk z zakwaterowaniem, o czym już wspominałem,
- Mapy bez folii - współczuję tym, którzy nie mieli własnych
- Jeden bufet na trasie tylko z… wodą - wydaje się, że takie wpisowe można było coś więcej zaoferować
- Brak sędziów na punktach - co niektórzy szybko zaczęli wykorzystywać
- Pomyłki w punktacjach
- Rozdanie nagród - przed czasem i w żenującym stylu.
- …

Szkoda. Szkoda, że organizacja imprezy rzuciła tak wielki cień na samą imprezę, bo mimo tego wszystkiego, co powyżej BARDZO MI SIĘ PODOBAŁO.

Gratulacje dla zwycięzców i tych wszystkich, którzy mimo wszystko dzielnie walczyli na trasie.

No i najważniejsze:
31 miejsce na 85 startujących team'ów:)
5 miejsce w kategorii MIX

Mocno powyżej oczekiwań. Monika - wielkie dzięki :-)

Ciężko nam się dziś zdecydować

Sobota, 16 sierpnia 2008 · Komentarze(9)
Ciężko nam się dziś zdecydować gdzie jechać. Za dużo możliwości. Damian optuje za lasem, Młynarzowi i mnie bardziej odpowiada szosa. Damian twierdzi, że wszędzie już tu był, my, że jeszcze większości nie widzieliśmy. Młynarz chce usilnie zaliczyć kilka waypointów korzystając, z okazji, że jest w okolicy gdzie jest ich tak wiele.

W końcu wytyczamy trasę i dość późno wraz z Wiktorkiem ruszamy w drogę. Na pierwszy ogień poszła Topola Lesznowska, potem Pass i punkt umieszczony w zgliszczach starej kotłowni. Bez sensu miejsce, nie dość, że nie jest atrakcyjne, to jeszcze może być niebezpieczne.

Dalej Błonie. Dziś, bo wczorajszym kryzysie nie ma śladu. Jedzie mi się świetnie. Zaliczamy strasznie zaniedbany, ukryty kirkut, bez GPS-a byśmy tu chyba nie trafili. Straszne są dzieje kirkutów w Polsce.



Chwila przerwy na bardzo ładnym błońskim rynku





Ruszamy w kierunku Rokitna. Po drodze widać skutki wczorajszej wichury. Na szczęście to tylko połamane gałęzie, a nie rozwalone domy, jak w innych częściach kraju.

W Rokitnie obok kościółka rozstawiono stare maszyny rolnicze. Ciekawy pomysł. Szkoda, że ktoś nie wpadł na pomysł, aby e opisać, myślę że wiele osób nie ma pojęcia do czego kiedyś służyły, niektóre pewnie jeszcze wciąż można spotkać na polach.

Kolejny waypoint jest w Instytucie Budownictwa Mechanizacji i Elektryfikacji Rolnictwa w Kłudzienku. Po drodze mój łańcuch zastępuje mi mp3-kę, niestety nie gra muzyki jaką lubię. Przed wjazdem do Instytutu nie wytrzymuję i zatrzymuję się żeby go nasmarować. Doganiam chłopaków i... jest mały problem. Waypoint jest umieszczony na zamkniętym terenie w grożącym zawaleniem budynku. Kolejny bezsens. Piotrek był co prawda skłonny go zaliczyć jednak napotkał sprzeciw jakiegoś tubylca. Niepotrzebna pyskówka i po chwili rezygnując z odnajdywania kodu ruszamy dalej.

W Izdebnie Kościelnym purchawka-gigant. Jako, że moje baterie w aparacie odmówiły współpracy muszę posiłkować się zdjęciem zrobionym przez Damiana.



Zaczyna padać. Źle. Zaczyna się ulewa. Po kilkunastu sekundach jesteśmy cali mokrzy, po kilku minutach w butach basen. Do domu jeszcze około 20km. Nie damy rady już zaliczyć filarów, na których najbardziej mi zależało. Trudno Ważniejsze jest zdrowie Wiktorka. W ciągle padającym deszczu jedziemy do domu. Po kilku kilometrach przestajemy zauważać deszcz.

Dojeżdżamy do domu. Dziwne bo... wszyscy są zadowoleni, uśmiechnięci. Taka jazda też ma swój urok o ile nie kończy się potem w łóżku. Mam nadzieję, że tak się nie skończy dla nikogo tym razem.

Ogólnie spędziliśmy fajne popołudnie, nie podobały mi się jednie dwa wspomniane waypointy. Niektórych takie umieszczenie punktów może dodatkowo podniecać, mnie nie. Z założenia będę je ignorował. To tylko zabawa, która dla mnie może być jedynie wskazówką/pretekstem do odwiedzenia interesujących punktów w okolicy. O ile na Śląsku też się gra rozwinie.

Około południa, mimo wysokiej

Czwartek, 14 sierpnia 2008 · Komentarze(6)
Około południa, mimo wysokiej temperatury ruszamy z żoną i dziećmi na przejażdżkę. Po kilkuset metrach powrót. Igorek jest wciąż tak zafascynowany nowym rowerkiem, że zapomniał włożyć butów i jedzie w klapkach.



Zmiana obuwia i jedziemy na poszukiwanie stadniny. Przeprawiamy się przez piachy, las ale stadniny nie znajdujemy. Nie szkodzi i tak jest fajnie. Przerwa na lody i powrót przez las do domu.

Wieczorem z Damianem jedziemy do Żyrardowa - odebrać z dworca Młynarza. Szybkim tempem, cały czas bocznymi drogami docieramy bez przeszkód do celu. Prawie bez przeszkód, bo oczywiście znalazł się jeden debil w aucie, który chciał się popisać przed żoną wyprzedzeniem na trzeciego. Zwykle nie reaguję na idiotów ale widok stukającej się w czoło kobiety sprawił, że dłoń sama uniosła mi się w geście pozdrowienia. Wydawało się przez chwilę, że będzie okazja do bliższego poznania się, ale kierowca chyba realnie ocenił swoje szanse...

Wjeżdżamy do Żyrardowa i... przychodzi mi do głowy piosenka "... na mojej ulicy nie mieszka już Chrystus, a szatan się z niej wyprowadził....". Olbrzymia liczba ciemnych uliczek, pełno grupek na zacienionych ławkach... nie chciałbym tu spacerować wieczorem.



Chwila pod ślicznie odnowionym dworcem i ponieważ pociąg Piotrka ma spore opóźnienie postanawiamy zwiedzić miasto. Niestety zapytany o atrakcje przechodzień wpada w osłupienie, w końcu kieruje nas na Plac Jana Pawła II.



Mimo, moich wrażeń, i tego, że jest już po 21-szej na ławkach i alejkach mnóstwo ludzi. Mnóstwo starszych ludzi, mnóstwo samotnych dziewczyn, mnóstwo rowerzystów.

W końcu dociera Młynarz i po chwili przerwy wracamy do domu. W całkowitych ciemnościach robimy kilkadziesiąt kilometrów. Do tego GPS prowadzi nas nieco inną trasą i mamy trochę terenu (wpisany na oko + poranny). W końcu docieramy do domku, gdzie czeka już na nas komitet powitalny w pełnym składzie (jedynie Igorek po wcześniejszych wyczynach śpi).

Szybko

Środa, 13 sierpnia 2008 · Komentarze(4)
Szybko
Szybki wyjazd z bratem do Brochowa. Jak dla mnie bardzo szybki, do tego "tam" pod wiatr. Po 24km średnia 25km/h i... czuję ogień w udach. Nie jest dobrze. Docieramy do fantastycznego kościółka.



Chwila przerwy, gdyby nie komary chciałoby się tu zostać dłużej.

Czas jednak na powrót. Wciąż szybkie tempo. W Kampinosie średnia 24,6, a po spacerze wokół tutejszego kościółka 24,1. Bez sensu, powinno się chyba w takich momentach ściągać licznik.

Docieramy do domu. Ciekawe jak jutro zareagują rano nogi.

Trzecia lampka

Niedziela, 10 sierpnia 2008 · Komentarze(6)
Trzecia lampka
Po kilku dniach przerwy znów na rower. Tym razem w Kampinosie. Wieczorem z bratem sprawdziliśmy plan dzisiejszych rozgrywek na olimpiadzie i zaplanowaliśmy poranny wyjazd we dwóch. Mieliśmy wstać zanim reszta się obudzi, wyszło inaczej, ja musiałem odespać ostatnie 2 tygodnie, dzieci wstały wyjątkowo wcześnie i w efekcie wyjechaliśmy później i rozszerzonym składzie - dołączył do nas Wiktorek.

Jedziemy w las. Jest piach. Jest górka. Jest... kapeć. Nie u mnie, u Wikiego.
Wraca Damian, Wiku schodzi z roweru i... poznaje nasze dobre serce. Decydujemy się z nim zaczekać aż zmieni dętkę. Co więcej, dostaje dobre rady i... udaje mu się doprowadzić rower do stanu używalności.



Przyda mu się ta lekcja.

Jedziemy dalej. Damian zaplanował chyba najtrudniejszą z istniejących tu tras (poza szlakiem). Kilka ładnych podjazdów i zjazdów.

Na niektórych można się było zasapać, ale ogólnie bardzo fajna traska. Blisko domu, bez ludzi i jest gdzie się zmęczyć.



Spostrzegam, że... znów zgubiłem tylną lampkę. Niech to diabli. Trzecia w ciągu 1,5 miesiąca. Już nie wiem jaką mam kupić, żeby nie odpadła.

W końcu docieramy do Sosny Powstańców, miejsca, gdzie carscy Kozacy wieszali niedobitków z oddziału powstańczego mjr Walerego Remiszewskiego, którzy uszli żywi z bitwy pod Zaborowem Leśnym. Sosna uschła i runęła na ziemię w 1984, miała 350 cm obwodu w pierśnicy, 22 m wysokości i około 170 lat. Legenda głosiła, że jej zwieszające się ku ziemi konary wygięły się tak od ciężaru ludzkich ciał.







Wracając do domu, Damian skraca drogę (bo do meczu zostało niewiele czasu) i... jedziemy na przełaj przez jakieś krzaki, powalone drzewa... szczęśliwie jednak udaje się dojechać na czas do domu.

Tylko 31km, a wydaje się jakbyśmy spędzili w drodze znacznie więcej czasu. Wiku potwornie zmęczony, droga, podjazdy, emocje przy zmianie dętki...


Po meczu mamy chwilę czasu więc... jeszcze jedna szybka rundka, tym razem asfaltem. Pytam Wiktora czy jedzie z nami i... jedzie. Jest dzielny. W trochę wolniejszym tempie niż planowaliśmy robimy rundkę po okolicznych wioskach zaliczając między innymi drugiego dziś waypointa, niestety nie udało nam się odnaleźć kodu. Pierwszy był obok sosny.

Po powrocie do domu okazuje się, ze znów zrobiliśmy 31 km. Czuję lekkie zmęczenie w nogach.

XXX-Lecie KSU w Ustrzykach

Sobota, 26 lipca 2008 · Komentarze(8)
XXX-Lecie KSU w Ustrzykach
Wczorajszy dzień miał wyglądać trochę inaczej, niestety, późny wyjazd z domu, korki na trasie i deszcz po przyjeździe sprawiły, że nie udało się pojeździć po moich górkach. Po Bieszczadach. Na dodatek Ustrzyki przywitały nas najgorszą informacją jaką mogliśmy sobie wyobrazić.



Na ten koncert wybieraliśmy się od poprzedniego koncertu KSU w Ustrzykach rok temu. Tym bardziej, że ten miał być wyjątkowy, specjalny, z okazji ich XXX-lecia. Pogoda zdecydowała inaczej, zdecydowała za nas.

Spotkanie z Sabinką, Damianem i Nuką oraz perspektywa spotkania w dniu dzisiejszym z Asicą, Kosmą i Młynarzem sprawiły, że mimo wszystko dobry humor nas nie opuścił.

Damian namawiał mnie wczoraj na 200-tkę, opracowałem już nawet plan awaryjny obejmujący wszystkie możliwe skróty, ale mimo, że wstałem rano, to pogoda skutecznie mnie do tego zniechęciła. Poza tym nie chciałem też zostawiać rodzinki na cały dzień samej. Damian pojechał sam i chyba dobrze, bo pewnie bym go bardzo spowalniał.

Śniadanie i decydujemy się jechać na zaporę w Solinie. Ja z Wiktorkiem rowerami, a reszta samochodem.
Trochę się obawiam, bo Wiku jest pierwszy raz w górach i mimo, że nie jesteśmy bardzo wysoko, to jednak wiem, że czeka nas kilka podjazdów.

Ruszamy, krótka wizyta w Ustianowej Górnej.



Jedziemy dalej, po chwili pierwszy podjazd gdzie zaraz na początku spotykamy sympatyczną parkę, będziemy spotykać się jeszcze kilkukrotnie na trasie.

Wiku prze do przodu, choć widzi, że skończyły się żarty. Dzielnie jednak dojeżdża do szczytu, ostry zjazd rekompensuje mu trudu wspinaczki :) Kolejny podjazd jest krótszy ale bardziej stromy. Daje radę. Jest dzielny.

Docieramy na zaporę i w tej samej chwili dziewczyny meldują, że też dojechały.



Igorek radzi sobie doskonale nie tylko na rowerze.



Chwila włóczenia się wśród tłumu spacerowiczów. Jednak dwa miesiące temu było tu zupełnie inaczej.

Powrót w deszczu, momentami mocnym deszczu. Na kwaterę dojeżdżamy w ostatniej chwili, okazało się, że to co wydawało nam się mocnym deszczem było tylko zapowiedzią tego co teraz spadło z nieba. Udało się - tym razem.

Po południu dojeżdża reszta ekipy i ruszamy zobaczyć, czy może jednak jakimś cudem koncert się odbędzie. Niestety nic się nie dzieje, a nas dopada ulewa. Przemoczeni jedziemy na zakupy. Pod sklepem niespodzianka :-)



Spotykamy Siczkę i Dziarka, czyli jednak zobaczyliśmy KSU :-) Udaje nam się pogadać trochę z chłopakami - dla niektórych znaczyło to chyba więcej niż sam koncert :-)

Mimo, iż nie ma koncertu Młynarz decyduje się na zmianę fryzury…
Wieczornej nasiadówce integracyjnej nie ma końca…



Oprócz wcześniej wymienionych była z nami jeszcze Anetka i Aga, tak więc był to kolejny mini zlot BS (10 osób) ;-)