Po wczorajszej porażce biegowej na szczęście nogi w porządku. Po pracy szybka drzemka i krótka rundka na rowerze. Przed Krajszyną mijam syna z rowerem. On już wraca. Cieszę się, że znów zaczął jeździć. W sumie to kiedyś obaj synowie dawali radę... To były czasy... Mistrz Zabrza :-)
Jadę do lasu zobaczyć, czy kwitną już tulipanowce.
Patrzę na zegarek. Jest chwila żeby jeszcze zahaczyć o Segiet i DSD. Tu już bez zdjęć. Za to trochę podjazdów i zjazdów. Bawię się nieźle. :-)
Kiedy podjeżdżam pod dom dostaję SMS-a, że właśnie dostarczyli przesyłkę do paczkomatu. Szybki nawrót i robi się na liczniku 25 km. Bez szału, ale za to więcej niż zero :)
Długi weekend przed nami więc standardowo pogoda ma się zepsuć :-) Myślałem, że dziś nie będzie mi się chciało nic zrobić, ale udaje się po obiedzie zaliczyć krótką drzemkę, a potem jeszcze wyjść na rower. Bez planu, po okolicy.
Najpierw rzut oka na odnawiany pałac w Miechowicach.
No to ruszam w stronę DSD. Kiedy dojeżdżam słońce już zaczyna zachodzić. Chwila wahania: DSD, czy Segiet. Wybieram Segiet. I słusznie. Znów jest ślicznie :-)
Coś mam wrażenie, że czujnik kadencji i prędkości świruje. Pewnie bateria siada. W efekcie mam wrażenie, że coś mi zaniżył dystans. Muszę to sprawdzić. Baterię i odległość.
Po czterech godzinach w terenie przejechałem niewiele ponad 12 km i przebiegłem trochę ponad 2,5 km. Niby niewiele, ale jestem zadowolony i... o dziwo zmęczony. Ale jak pamiętam robienie zdjęć ślubnych też było męczące :-)
Wczoraj mocno mnie zmęczyło bieganie po prawie miesięcznej przerwie. Dziś po pracy postanawiam pokręcić. Oczywiście ruszam do lasu (wiadomo nie trzeba w maseczce :-)). Początkowo całkiem fajnie. Temperatura idealna. Dojeżdżam do Miechowic, coraz więcej ludzi. Skręcam w mniej uczęszczaną stronę. Jest super. Dopóki jadę z górki. Pierwszy podjazd i odechciewa mi się jazdy.
Masakra, dawno nie czułem takiego braku sił. Wczoraj biegowo, dziś rowerowo... Trzeba się wziąć za siebie. Zastawiałem się czy nie pojechać do DSD, ale nie, nie dziś. Na ostatnim zakręcie w stronę Dolomitów skręcam w przeciwną stronę. Po chwili jest lepiej, mimo górki, ale już nie zmieniam planów. Opłotkami wyjeżdżam w nieco zaskakującym miejscu w Stolarzowicach. Jak widać są jeszcze ścieżki w okolicy, po których nie jeździłem.
Kawałek dalej widzę graffiti w trójkolorowych barwach. Barwy znajome, ale skrót widzę po raz pierwszy. Dopiero kiedy podjeżdżam bliżej wszystko staje się jasne. Bez podpowiedzi bym się nie domyślił.
Człowiek jest jednak przekorny. Kiedy do końca nie wiadomo było (a może było wiadomo, tylko różnie niektórzy to interpretowali), czy wolno jeździć na rowerze to... jeździłem do pracy rowerem. Gdy trochę odpuszczono i już nikt się tego nie czepia... to.. przestałem. Widać jeżdżę jak jest jakaś adrenalina: policja, zawody... Z bieganiem podobnie... nie ma celu, emocji to... weekend w domu. I nie tylko weekend :(
Dziś byłem w firmie... autem. :( Za to popołudniu krótki wyjazd do lasu w towarzystwie żony. Jako, że żona pieszo to moje tempo podobne. W sumie wolniej nawet niż moje truchtanie. Ale też cel był trochę inny. Chciałem sprawdzić jak na rowerze zachowają się nasze nowe maseczki samoprzylepne.
I póki co dawały radę. Nie był to pełen test, brakło szybkości, potu, dłuższego dystansu, ale pierwsze wrażenia pozytywne. Przede wszystkim to pierwsza zasłona ust, w której normalnie się oddychało. Dodatkowo przypomniałem sobie, że mam ją na twarzy dopiero kiedy chciałem się napić...
Kolejny wyjazd do pracy. Po drodze zahaczam o Żabkę zapytać o osławione maseczki bez marży. Ekspedientka się tylko uśmiecha. Tak, były przez chwilę. Może będą w poniedziałek. Nie wiadomo ile. Jak będą to będzie info na szybie "Pomagamy.... coś tam, coś tam... "
Nic, trzeba jechać dalej. Od poniedziałku, o ile dalej będę jeździł do biura już nie trzeba się będzie stresować na Leśnej... Mają znieść zakaz wstępu do lasów... Może trzeba będzie zacząć biegać? Niekoniecznie do pracy... :-)
Mijam centrum. Na chwilę zatrzymuję się obok mamy. Nie wchodzę, na wszelki wypadek rozmawiamy z daleka. Jeszcze wizyta w piekarni i można wrócić do domu. Czas na obiad. I myślenie co zrobić z weekendem ;-)
Od dziś obowiązek pojawiania się w maskach w przestrzeni publicznej. Chwila wahania, czy użyć maseczki higienicznej, czy maski przeciwpyłowej, czy może po prostu chusty... W końcu wybór pada na maseczkę przeciwpyłową, ale w plecaku są alternatywy.
Jadę, oddycha się inaczej, ale daję radę. Momentami niestety parują trochę okulary i to mnie denerwuje. Szczególnie jak musiałem się zatrzymać na światłach.
Ciepły poranek. A może to mi było tak ciepło ze względu na maskę? :-)
Wychodzę z pracy. Ciepło. Maska na usta i ruszam. Niby fajnie i powinno kusić żeby pojechać okrężnie, nawet taki był jeszcze przed chwilą plan, ale chyba maska sprawia, że tak naprawdę to chcę jak najszybciej dotrzeć do domu. Poza tym jakiś zmęczony jestem.
Znów przez Sośnicę, Maciejów, a na Koperniku na skróty.
Dziś pojechałem do pracy na Superiorze. Niby też szerokie opony, ale przełożenia inne. I jedzie się jednak łatwiej. Natomiast nie spodziewałem się, że będę czuł taką różnicę na każdej nierówności.
Jednak do lepszego człowiek (tyłek) się szybko przyzwyczaja. :-)
Czasy takie, że święta trzeba było spędzić w domu.
Niespecjalnie chciało mi się też bawić w kotka i myszkę z policją i kombinować z bieganiem lub jazdą na rowerze. Bez względu na to, co sądzę o niektórych ograniczeniach.
Okres świąteczny spędziłem więc w domu. Początek koszmarny (jednak mi czegoś brakowało), potem na szczęście Igor zajął mnie geografią świata, a żona wyciągnęła Scrabble.
Jak już były podróże i rywalizacja to było trochę lepiej... :-)
Wczoraj nie udało się przyjechać do firmy rowerem, bo było potrzebne auto.
Dziś rano nie byłem pewien, czy się uda, bo późno się zebrałem, ale żona postanowiła zrobić mi kanapki, a mnie kazała się ubierać :-)
Nie było wyboru. :-)