Z niejasnych przyczyn zajmuję się niczym Po bardzo długiej przerwie dziś znów na rower. Jak kiedyś bywało, wieczorem, po ciemku, przy niskiej temperaturze...
Wcześniej chwila zastanowienia się co ubrać. Trudny wybór. Zobaczymy, najwyżej zmarznę i wrócę wcześniej.
Ciemno więc asfalt, już po chwili zaczyna mi być zimno w uda i w palce, może jednak trzeba było wziąć rękawiczki z długimi palcami...
W Rokitnicy zaczyna mi przeszkadzać mżawka. Brak wycieraczek na okularach sprawia, że niewiele widzę. W Mikulczycach okulary lądują w kieszeni. Lepiej, dużo lepiej.
Centrum Zabrza, chłód jakby minął. Może dzięki temu, że przestało padać. Jadę do Gliwic. W uszach punkowe przeróbki znanych przebojów. Mimo, że w wielu przypadkach przeróbki ograniczają się tylko do szybszego grania - fajnie się tego słucha.
W Gliwicach trafiam na kibiców Piastach wracających z meczu. Smutni, bo przegrali. W Czekanowie, po 25km czuję, że zaczynam słabnąć. Znam to uczucie, niby człowiek kręci jak przed chwilą, a rower jedzie coraz to wolniej. Widać efekty przerwy w jeżdżeniu. Kiedyś tego się bałem teraz wiem, że dojadę tylko wolniej.
CZEMU STOISZ JAK MUMIA PRZED LUSTREM CZEMU ŚMIEJESZ SIĘ I NARAZ PŁACZESZ POCHŁONIĘTY CODZIENNĄ MUSZTRĄ ZAPOMNIAŁEŚ ŻE MOŻNA ŻYĆ INACZEJ
NAUCZYLI CIĘ GIĄĆ KARK DO KOLAN I WYCIERAĆ IM BUTY KRAWATEM SWE MARZENIA SKŁADAĆ W FORMIE PODAŃ OTO TY PRZECIĘTNY OBYWATEL
GDZIE SĄ TWOJE MARZENIA ROZPŁYNĘŁY SIĘ DALEKO WSTECZ TWÓJ BAGAŻ SUMIENIA WAHA SIĘ LECZ KRUCHY JEST
W TWOIM MÓZGU BŁYSŁA JAKAŚ ISKRA ZNIKNĄŁ LĘK PRZED KARĄ I BATEM JESZCZE RAZ POPATRZYŁEŚ DO LUSTRA NIE WIERZYŁEŚ ŻE TO TEN SAM FACET
ZAPOMNIAŁEŚ O SKŁONACH I PADACH PRZED TWYM WŁADCĄ WIELKIM BRATEM I Z POWROTEM CZŁOWIEKIEM SIĘ STAŁEŚ OTO TY PRZECIĘTNY OBYWATEL
Dziś zachowałem się jak Kosma i zacząłem od tekstu piosenki. Piosenki, która krążyła mi po głowie przez całą drogę powrotną z bieszczadzkiej krainy.
Każdy pobyt tam skłania mnie do rozmyślań. Każdy powrót jest ciężki, a ten był chyba najcięższy. Bardzo nie chciało mi się wracać. Nie tylko mnie, o ile wiem... I to nie dlatego, że nie było koncertu, na który czekaliśmy tyle czasu, nie dlatego, że było krótko, że za mało pojeździliśmy, że zrobiła się świetna pogoda, że jutro do pracy... Po prostu coś w tych górach jest takiego, że chciałbym tam być dłużej i dłużej..., a może na zawsze...
Musimy jednak wracać. Kiedy dojeżdżamy do domu - już wiem, muszę pójść jeszcze dziś na rower. Rozpakowuję bagaże, przebieram się, KSU na uszy i jadę. Mijam Zbrosławice, Repty i wjeżdżam do Tarnowskich Gór.
Przy wjeździe na Stare Miasto (i kostkę) słyszę jakby coś mi upadło, odwracam się, nic nie ma. Rynek, najchętniej bym tu posiedział teraz trochę, ale jako, że czasu mało trzeba wracać. Zmierzch więc trzeba włączyć światła i… nie ma tylnego. Czyli jednak mi chyba coś upadło. Wracam ale oczywiście nie ma śladu po lampce. Niedługo się nią nacieszyłem, dobrze że była tania.
Jeszcze do Miechowic po chleb i nie jest dobrze. Droga, którą zwykle jeżdżę jest nieprzyjemna nawet w dzień, kierowcy potrafią tam szaleć. Powrót tędy w czarnym stroju, bez tylnej lampki, po ciemku nie za bardzo mi się podoba. Więc… przez las.
To też nie jest najciekawsze wyjście, ale chyba wolę w nocy dzikie zwierzęta od dzikich kierowców. Niestety, wjazd na złą ścieżkę sprawia, że szybko zmieniam zdanie. Zwierząt co prawda nie spotkałem, ale ląduję zupełnie nie tam gdzie bym chciał. Po kilkunastu minutach wracam do punku wyjścia i powrót jednak asfaltem. Kiedy tylko słyszę za sobą auto, zjeżdżam na pobocze i w ten sposób docieram do Rokitnicy. Stamtąd już chodnikiem do domu.
Chciałem pojeździć to pojeździłem… Jak to w starej „trójkowej” audycji pytali „A momenty były?” Były, tylko nie takie jakbym chciał…
XXX-Lecie KSU w Ustrzykach Wczorajszy dzień miał wyglądać trochę inaczej, niestety, późny wyjazd z domu, korki na trasie i deszcz po przyjeździe sprawiły, że nie udało się pojeździć po moich górkach. Po Bieszczadach. Na dodatek Ustrzyki przywitały nas najgorszą informacją jaką mogliśmy sobie wyobrazić.
Na ten koncert wybieraliśmy się od poprzedniego koncertu KSU w Ustrzykach rok temu. Tym bardziej, że ten miał być wyjątkowy, specjalny, z okazji ich XXX-lecia. Pogoda zdecydowała inaczej, zdecydowała za nas.
Spotkanie z Sabinką, Damianem i Nuką oraz perspektywa spotkania w dniu dzisiejszym z Asicą, Kosmą i Młynarzem sprawiły, że mimo wszystko dobry humor nas nie opuścił.
Damian namawiał mnie wczoraj na 200-tkę, opracowałem już nawet plan awaryjny obejmujący wszystkie możliwe skróty, ale mimo, że wstałem rano, to pogoda skutecznie mnie do tego zniechęciła. Poza tym nie chciałem też zostawiać rodzinki na cały dzień samej. Damian pojechał sam i chyba dobrze, bo pewnie bym go bardzo spowalniał.
Śniadanie i decydujemy się jechać na zaporę w Solinie. Ja z Wiktorkiem rowerami, a reszta samochodem. Trochę się obawiam, bo Wiku jest pierwszy raz w górach i mimo, że nie jesteśmy bardzo wysoko, to jednak wiem, że czeka nas kilka podjazdów.
Ruszamy, krótka wizyta w Ustianowej Górnej.
Jedziemy dalej, po chwili pierwszy podjazd gdzie zaraz na początku spotykamy sympatyczną parkę, będziemy spotykać się jeszcze kilkukrotnie na trasie.
Wiku prze do przodu, choć widzi, że skończyły się żarty. Dzielnie jednak dojeżdża do szczytu, ostry zjazd rekompensuje mu trudu wspinaczki :) Kolejny podjazd jest krótszy ale bardziej stromy. Daje radę. Jest dzielny.
Docieramy na zaporę i w tej samej chwili dziewczyny meldują, że też dojechały.
Igorek radzi sobie doskonale nie tylko na rowerze.
Chwila włóczenia się wśród tłumu spacerowiczów. Jednak dwa miesiące temu było tu zupełnie inaczej.
Powrót w deszczu, momentami mocnym deszczu. Na kwaterę dojeżdżamy w ostatniej chwili, okazało się, że to co wydawało nam się mocnym deszczem było tylko zapowiedzią tego co teraz spadło z nieba. Udało się - tym razem.
Po południu dojeżdża reszta ekipy i ruszamy zobaczyć, czy może jednak jakimś cudem koncert się odbędzie. Niestety nic się nie dzieje, a nas dopada ulewa. Przemoczeni jedziemy na zakupy. Pod sklepem niespodzianka :-)
Spotykamy Siczkę i Dziarka, czyli jednak zobaczyliśmy KSU :-) Udaje nam się pogadać trochę z chłopakami - dla niektórych znaczyło to chyba więcej niż sam koncert :-)
Mimo, iż nie ma koncertu Młynarz decyduje się na zmianę fryzury… Wieczornej nasiadówce integracyjnej nie ma końca…
Oprócz wcześniej wymienionych była z nami jeszcze Anetka i Aga, tak więc był to kolejny mini zlot BS (10 osób) ;-)
Myślałem, że po wczorajszym dziś sobie zupełnie odpuszczę. Nie udało się. Po siedemnastej stwierdzam, że jednak trzeba się przejechać. Dość późno więc dystans był ograniczony... godziną rozpoczęcia meczu ;-)
Górniki, Repty i... już wiem, Jadę do Tarnowskich Gór. Wczoraj góry, dzisiaj góry... ;) Dawno tu nie byłem. Rynek pełen ludzi, nie to co kiedyś widziałem przed wigilią.
Co dalej? Chechło. Ale najpierw Miasteczko Śląskie, potem przez las nad Chechło. Tłumy ludzi i... mnóstwo rowerów. Mimo tłumów jakoś udaje się objechać jezioro wokół. Powrót do Tarnowskich gór z małym błądzeniem po nowych ścieżkach, ale udaje się dojechać. Z Tarnowskich Gór już prosto - odkrytą niegdyś z moją małżonką drogą - trochę asfaltem, trochę lasem, z dala od aut. Fajna przejażdżka w towarzystwie Amandy i Briana, czyli The Dresden Dolls
Wracając do dnia wczorajszego: do duszy są pedały dwufunkcyjne, jednak trzeba będzie kiedyś pomyśleć o normalnych SPD.
Sorry za brak zdjęć, ale aparat wylądował u lekarza ;-( Może wrzucę kilka jak dostanę od któregoś z kolegów.
Po długim czasie, w końcu udaje się zorganizować wspólny wjazd z Andrzejem - kumplem z pracy i z kilkoma jego znajomymi. Co prawda grono firmowe miało być jeszcze większe, ale wyszło jak zwykle.
Budzę się wcześniej niż powinienem, włączam - nie wiem po co - TV i szok. Trafiam na koncert grupy The Dresden Dolls.
Słyszę ich pierwszy i już jestem zakochany. Klawisze + perkusja (czasem gitara) i śpiew kojarzący mi się z paryskimi klimatami. Do tego fantastyczne widowisko na scenie. W opisach określani są jako punkowy kabaret, ale to trzeba samemu zobaczyć (koniecznie zobaczyć).
Podjeżdżam do Gliwic samochodem - chciałem rowerem ale Endrju szczerze mi to odradził – mam oszczędzać siły. Nie wiem o co mu chodzi, bo to tylko 15km, ale był tak poważny kiedy to mówił (chciał nawet po mnie przyjechać, gdy się dowiedział, że chcę jechać rowerem), że mu uwierzyłem i wybrałem auto.
Przekładam rower na auto Andrzeja i ruszamy w trójkę (z Adamem), po drodze mija nas jeszcze jeden samochód, ale na miejscu startu w Ujsołach i tak jesteśmy pierwsi. Po chwili doganiają nas koledzy i jest nas szóstka. Strasznie długo się zbieramy. Nawet po starcie niektórzy wracają do samochodu, bo czegoś zapomnieli, jeszcze sklep… w końcu jedziemy.
Spokojnie równym tempem. Wjazd do lasu i pierwsze wątpliwości, którędy. W lewo. Śliwa twierdzi, że w prawo. Mamy wątpliwości, ale ruszamy za nim. Po 100m dowiadujemy się, że źle jedziemy. Wracamy. Ruszamy pod górkę, trochę kamieni na drodze, ale spokojnie można jechać. W pewnej chwili, korzystając z tego, że Andrzej zostaje z tyłu wychodzę na prowadzenie i ciągnę pod górkę. Dość stromy momentami podjazd, ale spoko ciągnę. Wszyscy zostali z tyłu, daję dalej do przodu. Bałem się, że będę odstawał od reszty, a tu nie jest źle.
Mostek, czekam na nich i… to był błąd. Skończyło się rumakowanie, jak to ktoś kiedyś powiedział. Wjeżdżamy na znienawidzoną przeze mnie trawę i zostaję z tyłu. Potem znów lasek i zadyszka. Oj, coś nie tak z kondycją. Po kilku postojach docieram w końcu na górę. Wszyscy już na mnie czekają. Przełęcz Przysłup – AFAIR 940 m npm. Do tej pory Przysłup kojarzył mi się tylko z Bieszczadami.
Spoko, Dało się podjechać, ruszamy dalej. O jakiej ściance oni mówią? Andrzej z Piotrkiem ruszyli na przełaj i tylko dobiegające z krzaków okrzyki: „Aaaa…” pozwalają się domyśleć, że należy wybrać inną drogę. Po chwili już wiem co znaczy ścianka. Powiem tak, pieszo bym się dwa razy zastanowił zanim bym tam podszedł. Teraz jednak nie mam wyboru. Ruszam za chłopakami i… jest przewalone. Momentami trudno nawet rower pchać/ciągnąć. Trzeba go przenosić nad leżącymi drzewami.
Gdzie są moje płuca? W aucie zostawiłem? Do tego boję się o moje niegdyś naderwane mięśnie… w trakcie jazdy ich nie czuję, teraz jednak mam wrażenie, że zaraz znów puszczą.
Po długiej chwili docieram na górę. To chyba Świtkowa – 1082 m. npm. –podeszliśmy nieźle w górę. Padnięty. Chwila na podziwianie widoków i mkniemy ścieżką szeroką na 30cm, zarośniętą paprociami. Da się jechać choć nie widać niespodzianek, jakie kryją się pod liśćmi. A jest ich sporo. Do tego co jakiś czas drzewa leżące w poprzek. W końcu szaleńczy zjazd w dół. Nie wiem czy to kwestia tarcz (ja w przeciwieństwie do pozostałych mam V-brejki), czy też kwestia psyche, w każdym razie czuję się mocno niepewnie na zjeździe, gdy inni mkną co sił w dół. W pewnym momencie czuję, że hamulce już nie pomagają, co najwyżej blokują koło i zaczynam się ślizgać – nie wiem co gorsze. Po chwili pędzę na złamanie karku i myślę tylko jak najbezpieczniej upaść. Udaje mi się wpaść w jakąś koleinę i szczęśliwie zatrzymać bez upadku. Niestety po chwili muszę kontynuować zjazd. Jakoś udaję się dotrzeć na jakąś polankę, gdzie ekipa przygotowuje chyba jakiś festyn.
Na nic zdaje się oczekiwanie na zaproszenie na gotowaną właśnie zupę, widać jeszcze nie jest gotowa. Ruszamy dalej. Kawałek asfaltem i docieramy do jakiejś mieściny (Oravska Lesna?) z jedynym ponoć barem przy hotelu. Wbrew zwyczajom i zdrowemu rozsądkowi chwila odpoczynku przy piwku. Oj potrzeba nam tego było.
Ruszamy dalej jakąś doliną, to już kolejny raz kiedy trwają debaty nad mapami i kolejny raz gdy ruszamy nie będąc przekonani czy to właściwa trasa. Dziś ja się do map nie mieszam, są inni, którzy ponoć znają te tereny lepiej – będzie na kogo zwalić (biedny Śliwa). Po chwili kolejna wspinaczka. Jeździć mogę. Wspinać się z rowerem – nie. Pozytyw tej wspinaczki – zapomnę chyba o Chryszczatej.
Na czworaka prawie docieram do… drogi, gdzie Śliwa dyskutuje z napotkanym Słowakiem. Dyskusja wygląda mniej więcej tak:
Śliwa: Którędy dojedziemy do…? Słowak: W lewo… fajna droga… Śliwa: A w prawo i….? Słowak: Trudno, nawet pieszo… Śliwa: To pojedziemy w prawo.. Słowak: Ale łatwiej będzie w lewo, bo w prawo nie ma drogi, paprocie ponad metr… Śliwa: Ok., dzięki, jedziemy prawo.
Krótka dyskusja w grupie i wszyscy chcą jechać w lewo więc… jedziemy w prawo… znów się powspinać.
Koszmarnie. Jestem zmęczony. Przedzieramy się przez jakieś paprocie, gałęzie, drzewa. W końcu znów można jechać. Co chwilę konsultacje, gdzie dalej, postój co kilka minut. Droga nierówna, pełno kałuż. Na którymś zjeździe tracę równowagę i leżę. Jak się potem okaże nie ja jeden dziś leżałem. Nie ja jeden dziś kąpałem rower w kałużach Na szczęście nie ma już takich kałuż, jak ta, w którą wjechali wcześniej koledzy. Błotko, o konsystencji, kolorze i zapachu kojarzącym się jednoznacznie…
Znów chwile strachu na zjazdach. Kolejna przerwa, Michał łapie gumę. Wymiana dętki i jedziemy dalej. Późno i chmurzy się. Sporo jazdy po trawie, o dziwo już mi nawet nie przeszkadza tak bardzo. W pewnym momencie Śliwa rozwala przerzutkę. Nie, na szczęście chyba tylko wykrzywia hak. Kolejne przerwy. Przy okazji okazuje się, że u Michała schodzi powietrze w drugim kole. Jakoś jedziemy dalej.
Nie. Śliwa ma dziś pecha, czyżby to kara za błądzenie i wspinaczki? Rozwala jednocześnie trzy szprychy. Mamy problem z ich wykręceniem. Endrju zaplata je fantazyjnie… i na ich widok ogarnia nas histeryczny śmiech.
Ruszamy przez pola w dół. Docieramy do asfaltu. Po 45km jestem padnięty . Tak naprawdę to już po 25-30 byłem padnięty bardziej niż po setce na asfalcie. Jesteśmy chyba w Mrzacce, stąd już tylko będzie asfalt. Chyba czuję jakąś ulgę. W Zakamennem przerwa na pizze. O jaka pyszna!
Dowiaduję się, że teraz czaka nas zabójczy półgodzinny podjazd. Trudno, damy radę. Ruszamy razem, ale to jakieś cyborgi, po chwili znikają mi z oczu. Jadę swoim tempem przyglądając się okolicy. Mijam Novot i z lekkim strachem oczekuję tego podjazdu. Nagle widzę budkę przypominającą przejście graniczne i dwóch rowerzystów, to Adam i Andrzej. Okazało się, że podjazd już za mną :-). Teraz ponoć zjazd gdzie można bić rekordy. Nie nastawiam się na to, moja psyche nie jest na to gotowa. Andrzej mknie ile sił w nogach, ja za nim, spokojnie bez pedałowania, za mną Adam, który wyprzedzając mnie mało nie całuje się na zakręcie z jadącym z przeciwka autem. Andrzej przekracza 80-tkę, a ja, mimo jazdy bez pedałowania i tak pobijam swój rekord z Arłamowa – jechałem 67,33km/h.
Ujsoły. Koniec wycieczki. Zmęczony, ale mimo wszystko zadowolony. Wiem gdzie moje miejsce w szeregu, choć z drugiej strony czego mogłem się spodziewać po 6 miesiącach jeżdżenia na rowerze, gdy koledzy jeżdżą od wielu lat.
Dzięki kolegom za wyrozumiałość i cierpliwość. Dzięki Andrzej za "holowanie" w najtrudniejszych momentach.
BTW: Mogłem coś z kolejnością pomieszać, ale byłem momentami ledwie żyw...
Straty - parę odrapań, zgubiona lampka, a reszta się okaże jak odważę się spojrzeć na rower...
A na koniec jeszcze jeden kawałek The Dresden Dolls...
Udało się wyjść jeszcze za dnia, tzn. po zachodzie słońca ale jeszcze było jasno. Szybkim tempem do znajomych w Ptakowicach - obciążyłem sakwy zestawem książek i dalej Zbrosławice i Kamieniec. Po 12km mam średnią 27km/h! Jak dla mnie szaleństwo. Czyżby to wynik sobotnich zakupów? ;-)
Kusi żeby jechać dalej i spróbować utrzymać tempo, ale jednak nie. Jechałem tu z innym zamiarem. Odbijam w prawo w stronę Księżego Lasu po to żeby wdrapać się na krótki bo 500-600m podjazd. Krótki ale stromy (oznaczony odpowiednim znakiem). Wjeżdżam i zjeżdżam. Zjazd się niestety nieprzyjemnie kończy bo... na skrzyżowaniu. Trzeba uważać. Zawracam i ponownie do góry. Ooo... czyżby teraz ciężej? Nie to złudzenie. Na dół i trzeba to sprawdzić jeszcze raz... po piątej kolejce jestem trochę zasapany, ale fajnie. Niestety zrobiło się ciemno a droga nie jest zbyt gładka i zjazd po dziurach nie jest już taki fajny. Wracam do domu. Muszę tu przyjechać o innej porze. Chyba pora poćwiczyć trochę podjazdy.
Przez Boniowice do Wieszowej. Chciałem treningu? To go mam. Cholernie wjeje... oczywiście w twarz, bo jakby mogło być inaczej. No i tyle było ze średniej... ;-)
Jeszcze tylko podjazd z Rokitnicy na Helenkę i... jest nieźle. Zwykle walczę żeby nie spaść tu poniżej 15 km/h, a jak jestem zmęczony to 10km/h też nie jest niczym dziwnym, a dziś 18-20 całą drogę. Jest dobrze.
Po drodze w słuchawkach mi brzmiało:
"Już nie wiem kogo szukam I po co błądzę W wiecznym pościgu zginął cel i choć na oślep gnam Po krętej drodze Sam pęd już celem moim jest "
Zmęczony całym tygodniem, zmęczony pogodą, zmęczony bolącym gardłem... Nic się nie zmieniło od początku kwietnia, wciąż brak czasu na rower, w sumie to nie tylko na rower...
Dziś od samego rana dzień pod hasłem: "... w takich chwilach najczęściej ruszam gdzieś w połoniny...". Niestety połoniny daleko, więc na pocieszenie wieczorem rower. Chmurzy się nieco, ale to nie jest istotne, muszę, po prostu muszę...
Włączam TSA i jadę w stronę Zbrosławic. Koszmarnie wolno i ciężko (zatrzymuję się nawet na chwilę, aby sprawdzić, czy mi się hamulce nie zablokowały). Nie ma pary... nie wiem o co chodzi, za duża przerwa, a może rzeczywiście jakieś choróbsko mnie rozkłada... W Zbrosławicach jest już lepiej, jakoś jadę.
Jadę i rozmyślam, o minionym tygodniu. O ludziach, których obserwowałem przez cały tydzień. Jedno ze spotkań na początku tygodnia sprawiło, że wyjątkowo intensywnie zastanawiałem się nad tematem: człowiek w pracy.
Mijam Kamieniec, Boniowice, wjeżdżam do Świętoszowic. Pozdrawiam stojącą grupę rowerzystów i śmigam w kierunku Szałszy. Coraz lepsze tempo. Tak mi się przynajmniej wydaje, bo po chwili wspomniana grupka bez problemu mnie dogania i wyprzedza. Łapię się ich i... okazuje się, że można przez dłuższy czas jechać ponad 30 km/h. Szok. Niestety wkrótce skręcają w inną niż ja stronę i znów jadę sam. Kieruję się w stronę kąpieliska w Maciejowie, dziwne, że tą ścieżką rowerową jeszcze nie jechałem. Znów mogę zostać sam na sam ze swoimi myślami. W międzyczasie przygrywać zaczęli chłopcy z DTH ;)
Jak dziwne są postawy ludzi w pracy, jedni chcą, a nie mogą, inni mogą, a nie chcą, jeszcze inni chcą, mogą ale nic to nie daje bo... właśnie bo... co? Bo już raz kiedyś wtopili i teraz nikt ich nie traktuje poważnie? Bo nie mają siły przebicia? Bo robią coś, co w danych warunkach nie ma szans powodzenia? Bo są na niewłaściwym stanowisku? Bo...?
Z Maciejowa jadę do Sośnicy i szok - licznik po dwudziestu kliku kilometrach pokazuje średnią 24 km/h !!! - jak na moje warunki to kosmos. Niestety tu dopada mnie zmęczenie, nie pomaga batonik, brak Izo Plusa... Jadę przez Zabrze, koło stadionu Górnika mało nie ląduję na masce jakiegoś idioty, który zupełne mnie zignorował wyjeżdżając z podporządkowanej.
Chwila przerwy u mamy i wracam do domu. Zaczynam czuć zmęczenie w nogach. Ciemno, na szczęście nie pada. Niestety średnia poszła się kochać... znów ciężko mi się jedzie.
Ciekawi są też ludzie, którzy robią masę niezłej pracy i... nikt tego nie widzi... nikt nie chce widzieć, dobrze, że ktoś to robi, nie ważne czy ma na to czas, czy ma coś z tego... dobrze, że robi, bo inni nie muszą się o to martwić. A ci ludzie często są zbyt dumni żeby się upomnieć o docenienie tego, żeby powiedzieć, że mają tej pracy za dużo, że... Ech...
Dobrze, że są też tacy, którzy robią to co powinni, cieszy ich to i ktoś to docenia.
Ciekawe, że wśród tych wszystkich grup są ludzie na wszystkich stanowiskach... od najniższych do najwyższych... Szkoda tylko, że brakuje ludzi, którzy powinni zarządzać zasobami ludzkimi, kierować ich działaniami, rozwojem... szkoda, bo to było z pożytkiem dla wszystkich...
Dojeżdżam do domu. Pierwszy chyba raz tak ciężko wnosi mi się rower na czwarte piętro, tak wolno...
Zmęczony jestem. Zmęczony rowerem i tym tygodniem... Niestety reszta weekendu nie zapowiada się ciekawie pod względem rowerowym... jutro ma lać, a pojutrze też chyba nie będzie zbyt ładnie. Odpuściłem maraton we Wrocku... szkoda..., a może dobrze, bo chyba nie jestem na to jeszcze gotów...
Będzie za to może czas żeby zająć się stronką, którą ostatnio nieco zaniedbałem.
Wczoraj nie udało się pojeździć więc dziś wieczorem, korzystając z bezdeszczowej pogody szybka rundka do Bytomia. Bez celu, żeby się przejechać kawałek. Ciemno i zimno. Zimniej niż myślałem. Mimo to decyduję się dojechać do centrum Bytomia. Chwila przerwy pod Operą Śląską (wstyd się przyznać, ale nigdy tu nie byłem) i powrót. Potrzebowałem tego. Mam nadzieję, że ochłodzenie jest tylko chwilowe i w święta będzie ok.
Nowe odkrycie muzyczne na rowerze. Dziś towarzyszył mi zespół, którego nie słuchałem już chyba z rok, od czasu ich ostatniego koncertu w Wiatraku. Dają fantastycznego kopa w trakcie jazdy. Młodsi pewnie nie znają, ale starsi mogą skojarzyć wokalistę, który oprócz śpiewania w swojej kapeli, wsławił się rolą Jezusa w... właśnie w czym i kto ;-)
Niesamowita muzyka na rower... jak dla mnie... Zmieniające się klimaty pozwalają tak odpocząć, jak i ruszyć z kopyta w momentach kiedy wydaje nam się, że już nie możemy więcej z siebie dać.
Dawno nie jeździłem, dawno nie pisałem. Dawno - 4 dni przerwy, niby niewiele, a jednak to najdłuższa przerwa od kiedy zacząłem jeździć. Niestety, po fantastycznym weekendzie przyszedł czas ciężkiej pracy, wyjazdów w Polskę (niestety nie na rowerze) i nocnych powrotów. Nie było czasu na sen, ani tym bardziej na pedałowanie.
Dziś rano dostałem jednak kopa od dwóch osób - "ty co to za zapóźnienia w rowerku???? sprawdzam cały tydzień a tam nic!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!! bedzie nagana z wpisem do akt", "Uważaj bo od takich przerw się zaczyna". Wczoraj żona widząc jaki zdołowany jestem stwierdziła, że to nie zmęczenie tylko brak kręcenia. W tej sytuacji dziś nie było wyboru :-)
Niestety dopiero wieczorkiem siadam na rowerek i jeśli chodzi o trasę to powtórka z soboty (na szczęście pogoda lepsza). Samotnie, niesamowite jak na mnie tempo - w Boniowicach ponad 24 km/h - jak na mnie (i podjazdy) to naprawdę dużo. Niestety chwilę potem awaria. W Wieszowej prawa noga odmawia posłuszeństwa. Nie wiem czy to wina czterech dni non stop za kółkiem, czy siodełka, które znów chyba trochę opadło, czy też hektolitry kawy wypłukują magnez i to jego brak powoduje ból mięśnia. Przez chwilę mam wrażenie, że będę musiał prowadzić rower, ale z bólem udaje się dojechać do domu. Średnia oczywiście spadła, ale ból trochę zelżał.
Niestety jedyne objawy wiosny jakie zauważyłem o tej porze to coraz częstsze i większe grupki mniej lub bardziej pijanej młodzieży przy drogach. Ciepło, początek weekendu... co będzie latem?
Jako, że całą drogę w uszach pobrzmiewało DTH to skojarzenie miałem jedno:
Wenn am Himmel Sonne untergeht, beginnt für Droogs der Tag. In kleinen Banden sammeln sie sich, gehn gemeinsam auf die Jagd.
Ciekawe ilu z Was miało rowerowe spotkania z młodymi gniewnymi i jak się skończyły...