Długie wybieganie w weekend. Być miało. Sobota - Bieg ku Słońcu Niedziela - zmęczenie po powrocie znad morza Poniedziałek rano - powrót demonów Poniedziałek wieczór - Borg / McEnoroe na bieżni bardziej zdołował niż pomógł :-(
Dziś miałem pobiegać o wschodzie słońca. Budzik co prawda mnie obudził, ale nie chciałem budzić reszty towarzystwa (ot, jakie piękne wytłumaczenie znalazłem tego, że nie chciało mi się wstać) i zostałem w łóżku. Późniejsze walki z budzikiem też udało mi się wygrać. :-)
Kiedy w końcu wstałem na śniadanie postanowiłem zjeść lekkie, żeby pójść pobiegać... Tym, razem śniadanie wygrało ze mną - zjadłem za dużo. Ostatecznie dałem się jeszcze namówić na plażę (czego delikatnie mówiąc nie lubię), a nawet na kąpiel w morzu. Oprócz wygłupów były nawet próby pływania i ścigania się z synem ;-)
Trening nieco wolniejszy niż zakładany. Nie wiem, czy to wina słońca w trakcie biegu, czy może wcześniejszego leżenia na słońcu, a potem zabaw w wodzie i prób pływania. A może wina jednego i drugiego.
W weekend nie udało się zrobić długiego wybiegania. W sobotę odpoczywałem po piątkowej hałdzie :-), a w niedzielę odpoczywałem po całonocnej jeździe nad morze :-)
Dziś jednak nie ma zmiłuj. Staram się rano nie obudzić reszty ekipy i wychodzę potruchtać. Bez konkretnej trasy i... bez śniadania. To drugie chyba niezbyt mądre jak na długie wybieganie. Ruszam w stronę Kołobrzegu. Po drodze sugerują żebym jednak wybrał rower :)
Po wbiegnięciu do Kołobrzegu czuję się jak w Holandii. Co chwile koniec drogi, albo port, albo wojsko, albo jakaś firma... Do tego wszędzie zapach ryb, a ja... za nimi nie przepadam. I te sugestie...
11 km za mną czas zawracać. Biegnę przez miasto. Nic ciekawego. Chwila postoju na przejeździe kolejowym.
Problemy z żołądkiem coraz większe. Wpadam do jakiejś otwartej knajpki. Jest wcześnie rano więc zero gości. - Dzień dobry - Dzień dobry. - Czy mogę skorzystać z toalety? - Nie. Jest tylko dla klientów. - Zapłacę. Naprawdę potrzebuję. - Nie. - Ale zapłacę. Czemu nie? - Bo jest tylko dla klientów. - Do widzenia. (W sumie to na pewno NIE do widzenia).
Jestem zaskoczony. Nie bardzo ogarniam co się wydarzyło. Poza granicami tego choreo kraju nigdy nie miałem problemu żeby skorzystać z toalety. U nas zdarza się, że nie będąc klientem trzeba zapłacić, ale tu nawet takiej opcji nie było. Potem dotarło do mnie, że przecież mogłem coś zamówić, ale potem się ucieszyłem, że na to nie wpadłem, bo nie będę sponsorował chamstwa.
Kilkaset metrów dalej kolejna kawiarnia i.... rozmowa wygląda identycznie!!! Nie wierzę. Zawsze wydawało mi się, że to górale chcą wykorzystać ceprów jak się da, ale Oni robią to przynajmniej z humorem i są mimo wszystko normalni. Tu już nie wrócę. Kołobrzeg już zawsze będzie mi się kojarzył z chamstwem i brakiem gościnności.
I wiem, że to tylko opinia na podstawie spotkania z kilkoma osobami, że to uogólnienie. Budowanie jakiś stereotypów, ale nic nie poradzę. Nigdy nie lubiłem jeździć nad morze, teraz się w tym tylko utwierdzam. To nie moje klimaty, a miejscowi ludzie tylko mnie w tym utwierdzają.
Dobrze, że kawałek dalej był Orlen.... :)
Trening spokojnie zrobiony, nawet trochę szybciej.
FIRST 5_3_W_23000 (7:00-7:15 -> 6:50)
Po wczorajszej porażce i nie skończeniu wybiegania stwierdziłem, że nie należy mi się przerwa i postanowiłem zrobić zaplanowany pierwotnie na dziś trening. Wcześniej jednak poszedłem na pocztę odebrać awizowaną przesyłkę. Spodziewałem się czegoś zupełnie innego, a tu miła niespodzianka. Nagroda za żółwiowy bieg.
Dziś jednak trening szybkości. Interwały 10 x 400m. Fajnie i niefajnie. Fajnie, bo krótkie dystanse mogę próbować biec szybko, to znaczy szybciej niż zwykle. Niefajnie, bo na 400m trudno mi utrzymać tempo (za bardzo się waha) więc... biegnę w trupa (prawie). Przy dziesięciu powtórzeniach to ryzykowne.
Dałem radę, ale rozstrzał tempa ogromny. Przy założeniach, że mam biec między 5:10, a 5:15 min/km ja biegnę od 4:37 do 5:20 - średnio 5:04.
Dobrze, że dałem radę. Bez słuchawek. Ale przy interwałach to inna bajka.
Trening przełożony, a i tak przerwany prawie na początku ;-( Miał być w weekend, wczoraj... nawet się ubrałem, posiedziałem w ciuchach biegowych z pół godziny i je zdjąłem. Po prostu nie miałem chęci. Na nic. Dziś rano choć się obudziłem też nie poszedłem... Po pracy jednak spróbowałem...
I od początku wiedziałem, że będzie źle... Nie wziąłem słuchawek, a to ostatnio była podstawa. Kiedyś czytałem, że w bieganiu długodystansowym (choć do takiego mi jeszcze daleko) najtrudniejsze jest wytrzymać z samym sobą. I coś w tym jest. Kiedy biegam zakładam słuchawki na uszy i słucham muzyki, książek, podcastów. Byle nie myśleć. Byle zabić własne myśli.
Choć czasem niektóre moje wpisy mogą sugerować, że świetnie się przy tym bawię to... nie do końca tak jest. Owszem, cieszę się, że biega mi się coraz łatwiej, ale tak naprawdę to jest ucieczka... Ucieczka od własnych myśli, od życia, od ludzi...
Dziś nie wziąłem słuchawek i... nie wytrzymałem własnego towarzystwa... Walczyłem, przekonywałem siebie, wizualizowałem sobie jak to będzie fajnie jak jednak się przełamię i zrobię jednak trening... Że nawet jeśli to będzie najtrudniejszy bieg w życiu to zrobię go i będę zadowolony. Nic to nie dało. Słabo u mnie z negocjacjami :-( Zatrzymałem się i zawróciłem. Poddałem się.
Nie pierwszy raz ostatnio. Trudno mi znaleźć motywację do... czegokolwiek... Od dawna, od bardzo dawna, już nic lub prawie nic mnie nie cieszy. Jasne, że czasem się uśmiecham, żartuję... ale ile to mnie kosztuje to wiem tylko ja... A potem wystarczy słowo, obraz, dźwięk żebym wyłączył się na chwilę, na godzinę, na dzień, czy tydzień... Mało kto wie jak to jest...
I nie da się tego naprawić innym słowem, obrazem, czy dźwiękiem... Nie da się niczym...
I nie pomogą tu teksty motywacyjne, książki, prelekcje... Owszem są świetne... Kiedy się ich słucha, lub czyta to człowiek jest pełen optymizmu, wiary, siły... ale tylko wtedy... Chwilę później to już przestaje działać, albo wręcz działa odwrotnie... człowiek się dołuje jeszcze bardziej, że nie dał rady tych wszystkich cudownych rad wdrożyć w życie...
Nie pomagają też przygnębiające obrazy tego jak innym jest gorzej i że człowiek powinien się cieszyć z tego co ma... Już jakoś nie potrafię...
Tak jak nie potrafię zrozumieć już tego świata.... tych ludzi... tego wszystkiego co mnie otacza...
Ludzi już nawet nie próbuję zrozumieć... Nie chcę... Tyle, że póki robią co robią, mówią co mówią to.... mam to gdzieś... Nawet jeśli ma to pośrednio wpływ na mnie, na innych... Już przestałem wierzyć w tych ludzi, w ten naród... już przestałem wierzyć, że coś tu się zmieni. Szczególnie w tym kraju. Zresztą chyba nigdy nie byłem wielkim patriotą....Przecież zawsze za mną chodził kawałek Dezertera...
To jest mój kraj
Bo tu się urodziłem
I tutaj pewnie umrę
Ale dlaczego mam się cieszyć z tego
Mam się cieszyć z tego, że...
To jest mój kraj....
Zawsze chciałem stąd wyjechać... Życie potoczyło się inaczej...
Z drugiej strony skoro już tu zostałem i mieszkam to czasem starałem się znaleźć swoje miejsce, ale chyba zawsze czułem się jak ten Easy Rider...
Pisałem, że przestało mi przeszkadzać to co robią inni, ale nie potrafię pogodzić się z tym, że zachowują się jak psy ogrodnika... Sami nic nie robią, ale innym tez nie pozwalają... przeszkadzają... podcinają skrzydła... Wszędzie... w pracy, w domu, wokoło...
Czemu, kiedy jesteś pełen pomysłów, energii.... wystarczy jedno słowo, jeden gest żebyś znów wiedział gdzie jest Twoje miejsce...
Nie potrafię, nie rozumiem, nie chcę...
Wydawałoby się, że w tym wieku powinienem być uodporniony, patrzeć na życie z dystansu... A tu jest na odwrót. Chyba kiedyś miałem większy dystans do wszystkiego. na wszystko potrafiłem znaleźć odpowiedź, rozwiązanie... A teraz byle co jest w stanie wyprowadzić mnie z równowagi, wprowadzić w podły nastrój... już nie chcę rozwiązywać problemów, ani czyiś, ani nawet swoich... Po co...?
Czemu o tym piszę... tu publicznie... Bo zawsze wolałem pisać niż mówić... I czasem łatwiej mi się "rozmawiało" z obcymi... Jakoś tak, choć ma się kilkuset znajomych na FB, drugie tyle bez FB, a nie ma z kim zamienić słowa... A może po prostu ja już nie potrafię rozmawiać... może nie chcę....
Wtorkowy trening dał mi nieźle w kość. Wczoraj 1000 km za kółkiem - prawie umarłem. Deszcz sprawiał, że całą drogę walczyłem ze spaniem. Po powrocie ponad 9 godzin snu. Jak nie ja. W efekcie dziś trening zamiast rano dopiero wieczorem.
Ruszam i od początku mam wysokie tętno. Jak za dawnych czasów :-( Myślałem, że to już przewalczyłem, ale okazuje się, że nie.
Całą drogę biegnę zmęczony. Niby krótki dystans, ale strasznie dał mi w kość. Myślałem, że trening i zmęczenie pozwoli rozładować emocje. Nie pozwoliły. Jednak nie zawsze tak to działa.
Może zamiast tego trzeba się zagłębić w lekturę i zapomnieć o wszystkim? Tylko co wybrać, bo już trochę zaległości się zebrało...
Kolejny trening. Dziś szybkość, ale na dłuższych odcinkach. 3x1600m. Przy zmienionych założeniach, czyli szybciej. Kiedy tydzień temu biegłem 6x800m (jeszcze wg starych założeń) to było szybciej niż powinienem, ale idealnie wg czasów na dziś.
Ruszam, rozgrzewka i start. Biegnę szybciej niż powinienem, ale jest z górki, a wiem, że potem będzie pod górkę więc pewnie się wyrówna. Wyrównało się, aż za bardzo. 6 sek/km wolniej niż było w założeniach. Uspokojenie oddechu i druga runda. Tym razem wolniej o 17 sek/km. Kolejny odcinek podobnie. Jednak na dłuższym dystansie z tą szybkością jest gorzej. Do tego ledwo łapałem oddech.
Ciekawe, czy naprawdę szybciej nie mogłem, czy to jakaś podświadomość mnie blokowała: Stary, Ty masz już swoje lata i jeszcze tu zejdziesz... W końcu może nie przypadkiem dostałem ostatnio taką kartkę...
Dziś kolejne długie wybieganie. Po ostatnich treningach wychodziło mi, że robię je za szybko. Niby fajnie, ale aż takich postępów nie zrobiłem. Zacząłem korygować wartości parametrów początkowych. Jednocześnie wczoraj zwrócono mi uwagę na to samo i zasugerowano to co zacząłem robić. Dziś więc trening w oparciu o nowe wytyczne.
Startuję o 6:30. Później niż ostatnimi czasy, ale też pogoda bardziej przyjazna. Do tego przez pierwszą część trasy słońce za chmurami, a w drugiej części biegnę gównie w lesie.
Dziś postanowiłem zmienić trochę trasę żeby mieć jakieś urozmaicenie. Kierunek DSD. Przyjemna droga, zerowy lub niewielki ruch. Przez pierwsze 15 km spotkałem jednego biegacza, jednego rowerzystę i jednego starszego pana z kijkami.
Biegło się fajnie, co nie znaczy że było zupełnie łatwo. Dwu, czy trzykrotnie poczułem jakiś niepokój w okolicy kolan, ale zniknęło tak szybko jak się pojawiło. Mam nadzieję, że to tylko mózg próbował mnie zniechęcić do truchtania.