W planie był trening wczoraj, ale organizm dał znać o sobie. Intensywny, bardzo intensywny tydzień musiał się kiedyś odezwać. Dał znać o sobie wczoraj po obiedzie. Po prostu padłem. Padliśmy wszyscy. Trzeba było odespać. I to zrobiliśmy. Czasem trzeba po prostu nic nie robić.
W takim razie wczorajszy trening trzeba odrobić dziś. Między śniadaniem, a obiadem. To głupie, że człowiek je więcej niż zwykle, ale ciężko jest inaczej... szczególnie gdy sernik sam prosi: Zjedz mnie...
Ostatnio biegłem z Wiktorem, dziś dołącza do mnie Iguś. Strach biegać ze sportowcem, ale spróbujemy... :-)
Biegniemy równo, ale w chłopaku widać pokłady niewykorzystanej energii... W Stolarzowicach rusza by być kilka metrów przede mną. Pilnuję się żeby nie dać się sprowokować i potem nie umrzeć. Podobnie jak ostatnio w trakcie biegu rozmowy. Może to i zabiera energię i oddech, ale cieszy, że się da i że jest ku temu okazji.
Trochę kalorii spalonych, czas na obiad i... budowanie masy :-)
"Kiedyś przed Świętami trzepało się dywany" - tymi słowy powitał mnie wczoraj rano Pan
na punkcie poboru opłat we Wrocławiu. "Nawet po
20 osób było pod trzepakiem, można było porozmawiać..." powiedział na
pożegnanie. Tak jakoś ze smutkiem...
Rozmowa - taka prosta, a jednocześnie tak skomplikowana czynność. Tak samo często jej pragniemy, jak i od niej uciekamy...
Dziś bieganie wraz ze starszym synem :-) Po raz pierwszy chyba zdarzyło mi się biegać i.... jednocześnie rozmawiać... I nawet bardzo mi to w bieganiu nie przeszkadzało... a może nawet pomagało?
Tak czy inaczej było fajnie. I Wiktor mnie pozytywnie zaskoczył... Widać, że też ćwiczy... :) Kto wie... może go jeszcze na maraton namówię :-)
Wesołych Świąt dla wszystkich tu zaglądających... :-)
Kolejny ciężki tydzień :-( I nawet nie narzekam, tylko po prostu tak jest... dużo zajęć, pośpiechu... I żeby nie było za prosto to w kolejne dni też czeka mnie pobudka przed piątą, a potem godziny w samochodzie. Jutro na pewno ponad 800km... Gdyby nie to pewnie bym kombinował żeby dzisiejszy trening przenieść na jutro.
Wróciłem do domu padnięty. Nie było już sił (ani czasu) żeby jechać na mecz na halę. Oglądam w tv. Oczywiście krótką przerwę wykorzystuję w stu procentach - zasypiam chyba równo z gwizdkiem sędziego, ale daję się rodzince obudzić na drugą część meczu. Wygrywamy i... nie pada... nie grzmi... żadnego wytłumaczenia żeby odpuścić trening... Jak mi się nie chce...
Dobra.... wychodzę... zmieniam kierunek biegu wokół osiedla Zaczynam od podbiegu pod Elzab. Dziwnie spokojnie. I tak wyglądają wszystkie trzy kółka, choć w pewnym momencie puls rośnie i oczywiście już nie schodzi poniżej pewnego (zbyt wysokiego) poziomu.
Co ciekawe przez cały bieg mam wrażenie, że się uśmiecham. Wciąż sprawia mi to radość. Wciąż gdzieś tam w głowie siedzi październik, że to zrobię, że się uda... :-)
Potrzebna mi też chyba była ostatnia rozmowa z bratem. Potwierdzenie, że to co i jak robię - ma sens, że nie robię zbyt wielu głupot.
Zobaczymy, pewnie takich ciężkich dni będzie więcej. Oby tylko deszcze i inne okoliczności im nie towarzyszyły i nie próbowały mi przeszkadzać...
Dziś nie było łatwo. Nie pobiegłem rano bo mi się nie chciało, więc od razu po całodniowym szkoleniu wskakuję w Asicsy i do lasu. Chmurzy się, chłodno... nie wiadomo jak się ubrać. Niby dobrze, momentami nawet chłodno, a z drugiej strony czuję, że za grubo. Nie rozumiem. Nie rozumiem też, czemu po podbiegu na Krajszynę i potem na kolejną górkę puls nie chce spać tylko zostaje na poziomie 180+. Czyżbym za szybko zaczął? Dobra, wiem, że to co dla mnie znaczy szybko to dla innych trucht ledwie... Ale dla mnie chyba faktycznie musiało być zbyt mocno. Muszę spróbować czy da się biec w założonym wcześniej tempie... Tego jeszcze nie próbowałem...
Wyjeżdżając wczoraj z Rudzicy miałem ambitne plany, w tym oczywiście bieganie. Niestety jak pisałem powrót samochodem był koszmarny, a później było jeszcze gorzej. Dziwne, bo zjechałem z trasy z powodu ślepoty w deszczu i problemów z przeskakującym napędem, a czułem się po powrocie jakbym przejechał 500 km. Dziwne, nie rozumiem czasem swojego organizmu. Jedyne co wczoraj zrobiłem to przeczytałem książkę, która dotarła do mnie ostatnio.
Rano budzę się z lekką obawą, czy będę w stanie zebrać się na trening. Zebrałem się. Kółko po okolicy. Puste ulice w niedzielny poranek. Kiedy zatrzymałem się pod domem parowało ze mnie jak z dogaszanego ogniska.
Ciężki dzień. Dużo rzeczy do zrobienia, do załatwienia. W pracy, w domu... Do tego paskudna pogoda. O 16-tej przejaśnia się. Mimo, że planowałem coś jeszcze zrobić, wychodzę żeby zdążyć pobiegać zanim pogoda znów się zmieni. Nie udaje się, nim dojeżdżam do domu łapie mnie ulewa. Potem kolejny deszcz, wichura, grad... Po drodze do domu odbieram z paczkomatu książkę...
Jeszcze nie wiem jak bardzo ten tytuł będzie mi dziś stawał przed oczami...
Udaje się wyjść dopiero około wpół do dziewiątej. Nie pada. Ubrałem się chyba zbyt optymistycznie. Jest chłodno. Biegnę i łatwo nie jest. Rundka wokół osiedla wydaje się być niesamowicie długa. Byle dobiec do końca. To co prawda nie jest cały zaplanowany na dziś trening, ale wytłumaczenia walą do głowy bez problemów: bo zimno, bo mokro, bo ciemno, bo późno, bo w weekend zawody rowerowe (które nijak się nie wpisują w plan biegowy), bo się muszę spakować, bo.... jeszcze wiele bym mógł znaleźć wymówek...
Dobiegam do domu i do głowy przychodzi tytuł książki... No dobra... jeszcze jedno kółko dam radę... Nie daję... To znaczy biegnę, ale znów jest ciężko... Trudno... po drugim skończę...
Skoro jednak przebiegłem dwa okrążenia, to trzecie przecież też dam radę... Skoro p. Ryszard dał radę przebiec 366 maratonów w 366 dni, to dlaczego ja płaczę nad sobą i nie potrafię zrobić krótkiego treningu... Potrafię. Spokojnie przebiegam trzecie kółko. Pewnie kolejne bym też przebiegł, bo połowa biegu siedzi w głowie... ale na dziś plan treningowy nie przewiduje więcej. Uff, kolejny trening zaliczony...
Rano budzę się zmęczony. Odpuszczam i przekładam trening na popołudnie. Po pracy przebieram się i do lasu. Z pośpiechu zapominam muzyki, zastanawiam się czy będzie różnica. Jest. Słyszę swój oddech. Za szybki i za głośny. :-)
Choć bez muzyki wyszło trochę szybciej niż z muzyką to różnica jest niewielka. Jednak będzie z muzyką, może tylko powinienem dobrać szybsze kawałki:-)
Wczoraj nasi chłopcy grali w Mysłowicach. Wygrali 42:19. Czemu to wspominam, bo okazało się, że jeśli wytrzymam w treningach do maratonu to będę biegł niecały kilometr od tej hali :)
Poranny bieg znów pod górki w lesie. Ale całkiem przyjemnie. Niezbyt szybko, ale od razu średni puls niższy.
Powrót do domu i wyjazd rodzinny na Targi Turystyczne do Katowic. Owocne - prawie 10kg map i przewodników - głównie rowerowych. Były też inne atrakcje ;)
Dziś było poranne bieganie. Po lesie więc pod górkę. Trudno, ale fajnie :-) W Holandii przy podobnym dystansie było 8m w górę, tutaj 120m. Od taki lasek mam pod domem :-)
Niestety pod koniec zaczęły mnie buty obcierać. Na szczęście udało się dobiec do domu. Tylko z jednym bąblem...
Rano nie potrafiłem się zwlec z łózka na basen. Postanowiłem to nadrobić po pracy - basen lub rower. Jednak obiad spowodował, że znów stałem się senny. Na szczęście w drodze do domu spotykam kumpla, który właśnie przywiózł ze sklepu nowiutki rower. Z konkretnymi oponami, coś dla Aramisów :-)
Jak już zrobiłem to było tylko krótkie pytanie: Ile czasu potrzebujesz żeby się zebrać? Po pół godzinie już byliśmy w lesie. Krótka, ale sympatyczna przejażdżka. Dawno nie było okazji pogadać.
Dobra, a teraz trudniejsze - podsumowanie za marzec (w drodze do październikowego maratonu).
Ogólnie:
- rower - 4 wyjazdy - 223,93 km
- coś drgnęło, ale fakt, że to była pierwsza setka od... 1 czerwca to porażka :-(
- bieganie - 16 razy - 100,35 km
- jest zgodnie z planem. Dystanse krótkie, ale jest regularność. Najlepszy był dylemat, czy w związku z limitem bagażu w samolocie brać buty do biegania, czy sweter - oczywiście wygrały buty :-)
- pływanie - 0 razy - 0 km
- nie dlatego, że mi się znudziło, po prostu nie było kiedy. Mam nadzieję powrócić do tego w kwietniu.
Wzrost VO2 max z 39 do 40 - bardzo wolno w górę
Waga: -0,6 kg (-5,3 kg od początku) - niby odrobinę w dół, ale trzeba nad tym zacząć pracować skoro sama waga nie chce spadać...
W sumie coś się dzieje choć szału nie ma. Oby nie było gorzej :-)