Wpisy archiwalne w kategorii

od 50 do 100km

Dystans całkowity:13556.31 km (w terenie 3468.95 km; 25.59%)
Czas w ruchu:770:54
Średnia prędkość:17.59 km/h
Maksymalna prędkość:67.33 km/h
Suma podjazdów:9260 m
Maks. tętno maksymalne:208 (144 %)
Maks. tętno średnie:179 (92 %)
Suma kalorii:42135 kcal
Liczba aktywności:199
Średnio na aktywność:68.12 km i 3h 52m
Więcej statystyk

Wieluńskie klimaty

Czwartek, 1 maja 2008 · Komentarze(12)
Wieluńskie klimaty

Wczoraj zapakowaliśmy rowery na bagażnik i z lekkim drżeniem serca ruszyliśmy w okolice Wielunia. Strasznie męcząca jazda, cały czas wzrok utkwiony we wstecznym lusterku. Czemu te rowery tak się trzęsą, szczególne na wszystkich nierównościach na drodze, których oczywiście jest niemało.
Najbezpieczniejszy jest rowerek Igorka, który jedzie wewnątrz bagażnika (cudem stało się zapakowanie reszty bagażu), nasze trzy pozostałe dwukołowce jednak również szczęśliwie docierają do tabliczki Skrzynno. Jest już bardzo późno więc jazdę na rowerach zostawiamy na dzień następny.

Rankiem z kuzynką Agnieszką, Anetką i Wiktorkiem ruszamy na podbój okolic Wielunia.

Wcześniej dzwoni Monika, że w drodze do Pragi właśnie zrobili przerwę w Rokitnicy (2km od mojego osiedla), niestety nie ma nas w domu. Szkoda, bo pewnie odwiózłbym ich choć kilkadziesiąt kilometrów. Są po pierwszych przygodach z bagażnikiem w Czeladzi... miejmy nadzieję, że teraz już będzie tylko lepiej.

Zaopatrzeni w mapę okolic Wielunia i uśmiechy na ustach startujemy. Asfaltem przez okoliczne wioski ruszamy w stronę Osjakowa.



Ktoś nieźle urządził sobie podwórko.



Kumpel daje znać. że w Karpaczu przestało padać, no cóż kolejny maraton, który nie wyszedł, ale wszystko przede mną...

Przecinamy krajową ośemkę i mimo, że asfalt jest dość przyzwoity i ruch znikomy (ciekawe czy tu tak zawsze, czy tylko dziś wszyscy świętują) za Raduczycami chcę do lasu. Długo nie musiałem mówić, Agnieszka ( w końcu to jej strony i ona dziś prowadzi) skręca w las. Jest pięknie. Trafiamy na szlak rowerowy. Dobrze oznaczony, choć nie ma go na naszej mapce, która ponoć zawiera trasy rowerowe - widać szlak jest nowy. Robi się coraz cieplej. Lekka korekta garderoby i po chwili docieramy nad Wartę. Właściwie można by tu zostać.



Ruszamy jednak dalej, wciąż w terenie. Trochę nam w kość dają piaski, koła się ślizgają ale jest fajnie. Tylko czy na pewno wiemy gdzie jesteśmy?



Znów trafiamy nad Wartę i... chyba jednak zgubiliśmy szlak, bo wygląda, że ścieżka też się skończyła. Nie szkodzi. Decydujemy się jechać przez pola, gdzieś w końcu musi być cywilizacja. Dziewczyny ruszają do przodu a my z Wiktorem... rozplątujemy żyłki. Nad Wartą jest pełno wędkarzy i Wiku wplątał jakieś pozostałości żyłek w hamulce, przerzutki i gdzie tylko się dało. Świetna zabawa... W międzyczasie nasze współtowarzyszki podrywane są przez kajakarzy - czyżby chcieli przerobić kajaki na rowerki wodne?

Wszystko rozplątane i po chwili znów jedziemy wspólnie.

W sumie tereny płaskie, ale miejscami trudno podjechać.




Trafiamy na zagubioną ścieżkę... mógłbym tędy jechać jeszcze długo, niestety dziewczyny wybierają szosę.



Trudno. Dojeżdżamy do Krzeczowa, przerwa na lody i pytanie co robimy dalej. Jesteśmy już blisko Załęczańskiego Parku Krajobrazowego jednak obawiam się pogody - wg ICM-u i chmur na niebie ma padać, a poza tym boję się o Wiktora, mamy już trochę km za sobą a trzeba jeszcze wrócić.

Decydujemy się jechać jeszcze do wsi Kamion (wybrnąłem, bo nie wiedziałem jak się to odmienia :-) ) i wracać. Przy okazji dowiadujemy się co na tej mapie oznacza "droga inna" - Anetka jest "szczęśliwa" jadąc po kolejnej polnej drodze pełnej kamieni (chyba trzeba będzie jej wymienić siodełko).


Przejeżdżamy nad Wartą i dopada nas ulewa. Dobrze, że akurat trafił się przystanek PKS z wiatą. Po około półgodzinnym postoju, na szczęście przestaje padać - ruszamy do domu. Przez Niżankowice docieramy ponownie do Krzeczowa i asfaltem wracamy do domu.







Wiktor co chwilę robi dodatkowe kółka, przy każdym naszym postoju wciąż jeżdzi, na mecie okaże się, że nakręcił w ten sposób około 4km więcej niż my. Jest szczęśliwy, że pobija kolejne rekordy dystansu. My również dumni, ale pełni obaw czy nie przesadziliśmy trochę, czy jutro wstanie.

Fajna wycieczka, fajne okolice, świetnie, że oprócz małego incydentu pogoda wytrzymała, ogólnie rewelacyjny dzionek. Dzionek, który się jeszcze nie skończył. Po późnym obiedzie moja młodsza pociecha wyciąga mnie na dwór, bo chce się nauczyć jeździć na dwóch kółkach. Ok. Próbujemy i... szok, po 10 min. Igor jeździ!!! Oczywiście ma jeszcze problemy ze startowaniem, co drugie zatrzymanie kończy się w pozycji horyzontalnej (albo na samochodzie - co tam rozwalone światło, grunt, że dziecko ma ubaw). Z każdą chwilą jest coraz lepiej. Tylko kto go będzie pilnował jak zacznie szaleć po powrocie na osiedle? ;)



Trasa: Skrzynno-Dębiec-Huta Czernicka-Czernice-Dolina Czernicka-Dębina-Osjaków-Felinów-Raduczyce-Drobnice-Krzeczów-Toporów-Kamion-Niżankowice-Krzeczów-Drobnice-Raduczyce-Felinów-Osjaków-Dębina-Dolina Czernicka-Czernice-Huta Czernicka-Dębiec-Skrzynno

Z Igorem :-)

Niedziela, 6 kwietnia 2008 · Komentarze(16)
Z Igorem :-)

Po szczyrkowym szaleństwie nastąpiła tygodniowa przerwa. Brak czasu, rodzinne spotkania, koncert, pogoda i... chyba trochę brak chęci jazdy bez celu, po ciemku. Zbyt spodobała mi się jazda w słońcu, do celu...

Dziś udało się wyjechać na chwilę przed południem. Ruszyłem w stronę Dolomitów i... zostałem tam na dłużej. Bardzo tam pusto dziś było, nie spodziewałem się tego w niedzielę. Powłóczyłem się chwilę po tamtejszych ścieżkach, choć z jednej nie odważyłem się zjechać. Przeraziły mnie głazy na dole.



Za to inne widoczki wciąż mnie ujmują.





Dalej przez Bobrowniki do Tarnowskich Gór. Tam wypadł tuż przede mną jakiś gość na rowerze i zaczął pomykać w stronę Chechła. Tak mi się w każdym razie wydawało. Postanowiłem jechać za nim. Minęliśmy dworzec, przejechaliśmy pod mostem i skręcił w drogę w lewo... gdzie jeszcze nigdy nie byłem. Trudno zobaczymy dokąd mnie zaprowadzi. Po chwili już wiem. Śledziłem tę drogę kiedyś na mapie. Wzdłuż torów kolejowych jedziemy do Miasteczka Śląskiego. Z jednej strony tory, z drugiej las, a po środku szeroka, asfaltowa i co najważniejsze pusta droga. Świetnie się jedzie. Tak się zamyśliłem i zasłuchałem w odgłosy lasu, że nie zauważyłem kiedy zniknął mój przewodnik, nie zdążyłem mu nawet podziękować za pokazanie tej drogi.

Dojeżdżam do Miasteczka Śląskiego, chwila przerwy koło drewnianego kościółka z 1666 roku (ale szatańska data). Niestety, w murowanym kościele obok trwa msza i nie bardzo chcę przeszkadzać. Na zwiedzanie i sesje zdjęciową przyjadę przy okazji, może w większym gronie.



Czas wracać. Ruszam w stronę Chechła i trafiam na szlak rowerowy.
Dobrze oznaczony więc jadę jego śladem.



Okazuje się, że trasa jest dość ciekawa, ale dziś już nie mam na nią czasu.



Jeszcze tu wrócę...

Chwila włóczęgi po lesie i wyjeżdżam w Świerklańcu. Przez Piekary, Radzionków, Stroszek, Stolarzowice wracam do domu (Wiku dobrze pamięta te podjazdy :) ).
W sumie wyszło 55km.

To nie wszystko jednak na dziś. Umawiamy się, ze znajomymi na popołudniowy spacer w reptowskim parku. Anetka z Igorem jadą samochodem, a my z Wiktorem na rowerach.

Znajduję skrót przez las i... miejscami jest nieco mokro o czym szybko przekonuje się Wiktor. Rower utknął w błocie, a Wiktor wylądował w kałuży.



Mimo to docieramy do parku, gdzie po chwili dołącza do nas reszta rodziny i znajomych. Wśród nich kolejny reprezentant naszej - jak to ktoś nazwał zwariowanej rowerowej rodzinki - Igor - młodszy brat Wiktora.



Następnych kilka godzin spędzamy przyglądając się jak Igor wraz z kolegą szaleją po parkowych ścieżkach. Była z nami jeszcze jedna mała pociecha - Nina, która również próbowała się przymierzać do wszystkich rowerków i... myślę, że dołączy do nas szybciej niż myślimy. W końcu czas powrotu. My z Wiktorem rowerami, reszta samochodem.

Fantastyczny dzień zakończył się w... Decathlonie kupnem większego rowerka dla Arka (towarzysza Igorowej wyprawy) - okazało się, że z poprzedniego zdążył wyrosnąć. Oj szykuje się ekipa.... bójcie się wszyscy!

Szkolenie w Szczyrku

Sobota, 29 marca 2008 · Komentarze(11)
Szkolenie w Szczyrku

Mało czasu. Wciąż za mało, a tak by się pojeździło.

Do tego w weekend dwudniowe szkolenie w Szczyrku. Hmmm, a może by tak wziąć rower ze sobą? Bez sensu, i tak nie będzie czasu na jeżdżenie. Więc może… pojechać na rowerze? Jest to jakiś pomysł. W firmie patrzą trochę z niedowierzaniem, kiedy rezygnuję z wyjazdu samochodem (choć na wypadek załamania pogody miałem zarezerwowane miejsce).

Przegląd roweru, montaż sakw, trzeba wziąć jakieś cywilne ciuchy, kosmetyki itp… sporo tego, ale spokojnie się zmieściło w bocznych torbach. Nie biorę górnej części. Mogłem wprawdzie wrzucić komuś torbę z rzeczami, ale… trzeba ćwiczyć…

5:30 wyjazd z domu. Miało być trochę wcześniej ale nie wyszło. Niewiele pomogło wertowanie map, atlasy internetowe i konsultacje z Ralfem. Nie znalazłem dobrej drogi (czytaj: niezbyt ruchliwej). Jako, że szkolenie o 10, a przede mną około 90 km to nie ma czasu na eksperymenty. Przejeżdżając przez całe Zabrze docieram do DK 44 i ruszam stronę Mikołowa. Mimo, że trasa dość ruchliwa da się jechać szerokim chodnikiem lub poboczem, często nawet za barierką. W Mikołowie zaczyna coś - na szczęście delikatnie - siąpić z nieba. Nie jest dobrze - nie wziąłem niczego przeciwdeszczowego. Na szczęście tylko postraszyło i po 5 minutach jest spokój, nawet jezdnia nie zdążyła się zrobić mokra. Przez Wyry, Gostyń jadę w stronę Kobióra. Ruch dość niewielki. Przez kilka kilometrów próbuje mnie wyprzedzić ciągnik, ale jestem dzielny… ;-)

W Kobiórze chwila przerwy i… wjazd na "jedynkę". Nie było to moim marzeniem ale co? Ja nie dam rady? Dałem, ale jazda mało ciekawa. Duży ruch, mnóstwo tirów, pobocze o szerokości około 80 cm często okazuje się być zbyt wąskie żeby komfortowo jechać (z sakwami). Przed Piaskiem: Zakaz wjazdu rowerów, odbijam w prawo i przez miasto docieram do Pszczyny. Trochę po omacku wracam na "jedynkę" – po drodze kilka znaków o trasach rowerowych, jednak bez wyjaśniania dokąd wiodą. Lecę dalej główną drogą. Goczałkowice, Czechowice-Dziedzice…

W oddali widać dokąd dążę…



Mimo południowego wiatru i sporego bagażu nawet niezłe tempo. Niestety w Bielsku wiatr się wzmaga i zaczyna znów kropić, do tego ogromny ruch. Z trudem przedzieram się przez centrum miasta. Mam dość. Nie cierpię wmordewindu. Do tego za chwilę zacznie się szkolenie – nie cierpię się spóźniać. Chyba mam kryzys, dzwonię, że się spóźnię. Gdyby ktoś mi zaproponował, że przyjedzie i zabierze mnie, żebym się nie spóźnił… kto wie czy bym nie wymiękł. Na szczęście nikt mnie aż tak nie lubi… :-) Na szczęście, bo po minięciu Bielska wracają siły i dość szybko, szybciej niż się spodziewałem widzę tablicę: Szczyrk. Jestem na miejscu.



Zastanawiam się jak w hotelu zareagują kiedy zechcę z rowerem wejść do pokoju, ale jako, że jest to Ośrodek Przygotowań Olimpijskich to nie robi to na nikim żadnego wrażenia… w końcu kolarstwo to też sport.

Całe zmęczenie rekompensuje wejście na salę, a właściwe reakcja kolegów i trenerów. Jako, że po klucz od pokoju wchodzę na salę w rowerowym wdzianku… jestem witany gromkimi brawami, wyraz twarzy niektórych kolegów i trenerów bezcenny ;-) Rower jest tematem wracającym jak bumerang przez cały dzień (i noc).

Myślałem, że uda mi się jeszcze pokręcić chwilę wieczorem, ale tak szkolenie, jak i późniejszy program artystyczny skutecznie mi to uniemożliwiły.

Pod znakiem misia :-)

Piątek, 21 marca 2008 · Komentarze(21)
Pod znakiem misia :-)

Koszmarny jest ten miesiąc. Nie dość, że w tygodniu nie ma kiedy jeździć to nawet jak mam dzień wolnego to wszystkie plany od rana diabli biorą.

Mniejsza o to. W końcu, o wiele później niż planowałem, udaje się wyjechać w towarzystwie Damiana i Sabinki. Przez Stolarzowice i Radzionków docieramy do Piekar. Wielki Piątek więc trafiamy na końcówkę drogi krzyżowej w Kalwarii Piekarskiej. Nieco się odróżniamy od reszty wiernych ale nikomu to chyba bardzo nie przeszkadza.



Krótki objazd wokół bazyliki i ruszamy do Dobieszowic, gdzie tylko dzięki szybkiej reakcji, Damianowi udaje się uciec przed jakimś idiotą, który pewnie prawo jazdy kupił na okolicznym targowisku.

Krótka wizyta (niestety tylko z zewnątrz) w Polskim Schronie Bojowym Nr 52 "Wesoła" wchodzącym w skład Obszaru Warownego Śląsk. Musimy się tu kiedyś wybrać w "godzinach urzędowania".



Ruszamy w stronę Rogoźnika, niestety nie mamy na tyle dużo czasu, aby zaliczyć park i zbiornik wodny. Jak się wkrótce okaże wody i tak jeszcze dzisiaj się naoglądamy... ;)

Zaskakują nas drogi i widoki na drodze między Rogoźnikiem i Strzyżowicami... przed oczami stają nam Bieszczady... ech... może już niedługo...

Dojeżdżamy do Gródkowa by... spotkać Kosmę. Daję popis kolejno:
- Nie zauważając jej na przystanku
- Padając przed nią na ziemię (a właściwie na Sabinkę) - znów niewypięty SPD-ek.
- Odkrywając w sakwie... misia (oj brat...).



Teraz już może być tylko lepiej. :)

Udajemy zaskoczenie, kiedy Kosma mówi, że zabierze nas nad Pogorię :-)
Z braku czasu nie uda nam się zaliczyć Dorotki.
Przez Psary, Sarnów i Preczów docieramy do Pogorii IV, największego i najmłodszego z czterech tutejszych zbiorników. Kosma wyjaśnia, że zbiornik ma zaledwie kilka lat co tłumaczy brak jego śladów na wielu mapach.



Po raz kolejny zastanawia mnie znak "Zakaz ruchu" przy wjeździe na ścieżkę rowerową.. nie rozumiem.

Podziwiamy "trójkę", która, choć mniejsza, to wydaje się być głównym celem pielgrzymek okolicznych mieszkańców w ciepłe dni.

I na koniec krótka wizyta nad "dwójką", gdzie Kosma z Damianem toczą zażarte dyskusje, czy to jest nr I, czy II nie dostrzegając drobnych wskazówek obok.



Dłuższa niż planowaliśmy wizyta w sympatycznej knajpce na żurek, herbatę (a co niektórzy grzane piwo) i pora wracać. Nie ma czasu żeby dłużej poszaleć. Szkoda.

Kosma odprowadza nas do Łagiszy. Żegnamy się mając nadzieję, że to nie ostatni nasz wspólny wyjazd.

W szybkim tempie wracamy przez Grodziec, Wojkowice, Bobrowniki, Piekary, Radzionków i Stolarzowice.

Przez cały dzień wiał koszmarny, najczęściej boczny wjazd. Mimo to było fajnie. Potrzeba mi tego było.

Jako, że tuż przed wyjazdem okazało się, że akumulatorki ktoś rozładował i zapomniał naładować to aparat został w domu. Stąd tylko zdjęcia z aparatu Damiana. Więcej zdjęć z wycieczki (i alternatywne opisy ;) ) na blogach DMK77 i Kosmy.

Porąbany tydzień

Sobota, 15 marca 2008 · Komentarze(29)
Porąbany tydzień
Porąbany tydzień, porąbany weekend. Nie dane jest mi pojeździć.

Chciałem pojechać rano, nie wyszło. Kiedy już mogłem to zachciało mi się poprawiać przerzutki… i no comments. Kiedy już udało mi się wyjechać to okazało się, że nie dość, że nie jest lepiej to jeszcze przód wcale nie działa. Kolejne pół godziny spędzone na regulacji. Dużo czasu jeszcze upłynie zanim to opanuję…

Przy okazji zdjęcie Flasha bez flasha dla Flasha :-)



W końcu ruszam. Stolarzowice – Ptakowice – Wikowice – Księży Las. Asfaltem ale fajnie bo prawie bez samochodów, po drodze pozdrawiamy się z kilkoma bikerami.

W Księżym Lesie krótki postój przy niepozornym drewnianym kościółku z... 1494 roku! Całą drogę zastanawiam się co znaczy, że kościół jest z sobotami. Żona szybko mnie uświadomiła. Skąd o tym wiedziała…?



Kilka fotek i dalej w drogę. Przez Łubki do Kamieńca.
Od razu mi się przypomniało, że pora opony zmienić.



Dalej przez Polną, Karchowice do Pyskowic. Przed wjazdem rzut oka na zachodzące słońce.



Pyskowice. Nie znam tego miasta, nigdy nie miałem potrzeby odwiedzania go. Pokręciłem się chwilę po uliczkach ale nic mi się nie rzuciło ciekawego w oczy poza dwoma Szkotami na ulicy. Niestety zanim zdecydowałem się wrócić i zrobić zdjęcie zniknęli w jakiejś bramie.

Powrót przez Przezchlebie, Ziemięcice, Świętoszowice, Grzybowice i Rokitnicę. Niestety znów po ciemku. Na dodatek okazuje się, że z jutrzejszych planów też nic nie wyjdzie… ;(

Chciałbym wsiąść na rower i pojechać przed siebie… bez celu, bez ograniczeń czasowych… bez żadnych ograniczeń…

W domu szok. Jestem suchy. Zupełnie suchy. Zwykle wracałem spocony, w co najmniej wilgotnym ubraniu, a dziś nic. Czyżby dlatego, że dziś pierwszy raz w obcisłym? ;)

Błądzenie

Wtorek, 11 marca 2008 · Komentarze(36)
Błądzenie

Dziś potrzebuję jakiejś odmiany. Szybka rundka ale w inną stronę. Trochę monotonne zaczynają być wieczorne wyjazdy po tych samych trasach.
Dziś cel - Piekary. Przez Stolarzowice ruszam w stronę M1 w Radzionkowie, na drodze znak "ograniczenie prędkości do 40kmh dla rowerów" - tak go chyba należy rozumieć, bo samochody śmigały średnio 2 razy szybciej. Jak dziś przypadkiem doczytałem las otaczający moje osiedle i ciągnący się aż tutaj to Dawny Beuthener Kreiswald. Jestem w szoku. Ciekawe czy Janek o tym wiedział...


Wpadam na krajową 11-tkę i pragnę jak najszybciej uciec, jakiś wariacki ruch, nie skręcam jednak na Piekary, bo tam podobnie, tylko jadę dalej w stronę Bytomia i skręcam dopiero w kolejną drogę w lewo. Cisza spokój, przez kilkaset metrów, niestety po chwili droga skręca i... trafiam na drogę, której chciałem uniknąć. Trudno, jadę, przecinam 911-tkę i... dość szybko ląduję w Piekarach.

Tak blisko, a byłem tu chyba raz w życiu. To chyba główna droga, mijam urząd miasta, Radio Piekary (ech znam takich co lubią te klimaty) i... klub Schron - fantastyczne koncerty i klimaty. Klub pod sklepem Żabka... ale to dłuższa historia... :-) i nie dla dzieci.

Ląduję przy Sanktuarium Matki Boskiej Piekarskiej. Krótka pogawędka z księdzem, chwila zadumy. Ech ile to rzeczy jest jeszcze w życiu do zmienienia, do zrobienia...

Niestety bez statywu zdjęcia nie wychodzą o tej porze... :(






Ruszam dalej. Nie chce mi się wracać. Zobaczymy gdzie mnie zaprowadzi droga. Dużo autobusów - to musi być os. Wieczorka - wszystkie autobusy jakie widzę jadące w stronę Piekar, mają dopisek - os. Wieczorka.

Mijam Brynicę, jakieś palące się pole (jest już straż) i ląduję w Rogoźniku. Chyba to nie był mój plan. Raz w życiu tu byłem na koncercie KSU w jakimś amfiteatrze, ale teraz z uwagi na godzinę nie będę go szukał.

Jadę dalej i... Wojkowice. No, tu jestem po raz pierwszy. Ciekawe ile stąd do domu. ;) Mimo tego, że nie wiem gdzie jestem całkiem przyjemnie się jedzie. Już nie straszą mnie odległości, podjazdy, nie wiem czy to kwestia kondycji, czy spożywanych przekąsek oraz napitków... ale jest fajnie.

W końcu dojeżdżam znów do Piekar. Zaczyna padać. Postój na stacji benzynowej, przekąska, przeprosiny z czapeczką, którą wciskam pod kask i ruszam. Tylko gdzie: kierunek Wrocław/Bytom, Czy Piekary Centrum? Gdyby nie deszcz i późna pora wybrałbym Bytom, a tak... zagaduję do patrolu policyjnego, który właśnie podjechał i sympatyczny policjant mówi: "W prawo na centrum i pierwsza w lewo". Okazuje się, że ma rację, trafiam na drogę, którą wjechałem do Piekar, choć pewnie gdybym sam jechał to bym nie zauważył tego wjazdu.

Wracam drogą, którą już jechałem i... jest 50km. Dziwnie szybko, dziwnie łatwo.

I co z tego, że błądziłem? Właściwie to nie błądziłem, tylko jechałem nie wiedząc gdzie... i co z tego... było... fajnie...

BTW, new Vmax=53,97

Rodzinny wypad

Niedziela, 24 lutego 2008 · Komentarze(30)
Rodzinny wypad

Wiosna. Ciepło. Dzieci z dziadkiem więc ruszamy w drogę. Dziś w czwórkę – Sabinka, Anetka, Damian i ja. Najpierw przez Stolarzowice do Sportowej Doliny. Na stoku niewiele osób, śnieg wydaje się topnieć. Nic dziwnego, jest naprawdę ciepło, co po chwili potwierdza przelatujący motylek. Nie chcąc taplać się w błocie ocieramy się tylko o DSD i jadąc dalej przez pola trafiamy na dość sporą kapliczkę.



O dziwo nie jest usytuowana obok drogi, a obok torów. Torów, po których przed chwilą przejechała kolejka. Byłem przekonany, że jeździ tylko w lecie.



Ruszamy dalej jadąc ścieżką, która z każdym metrem coraz bardziej przypomina były nasyp kolejowy. Po chwili jesteśmy pewnie, to nasyp, i wiemy gdzie się kończy… :)



Dostrzegamy nawet kolejkę, która nam uciekła.



Sprowadzamy rowery w dół i przejeżdżamy obok kopalni srebra. Jak już pisałem kiedyś, fantastyczne miejsce, warto zobaczyć i popływać łódką pod ziemią :-)

Kawałek asfaltem i jesteśmy na tarnogórskim rynku. Sympatyczne miejsce i ludzi więcej niż ostatnim razem.








Chwila odpoczynku i ruszamy… na azymut – kierunek północny zachód. Mijając kolejne uliczki wjeżdżamy w las. Niezbyt nas interesuje gdzie wyjedziemy, jest tak fajnie, że nie ma to żadnego znaczenia. Kończy się las i wjeżdżamy na uliczkę Chemików, nic nam to wciąż nie mówi ale po chwili już wiemy – to Pniowiec. Zaskakujemy swoją 5-minutową wizytą mieszkającą tu i dawno niewidzianą koleżankę i jedziemy nad zalew. Damian szaleje z aparatem.



Dalej znów na azymut w stronę Rybnej. Anetka zaczyna odczuwać zmęczenie, nic dziwnego już ponad 30km, to jej rekord, a do domu jeszcze kawałek. Trafiamy bezbłędnie do Rybnej, gdzie pałac tak bardzo nie zaskakuje jak jego otoczenie, jakieś magiczne jajka i schron, czy tez piwnica.





Jedziemy dalej w stronę domu. Wspierając zmęczoną już bardzo Anetkę, mijamy spokojnym tempem Miedary, Ptakowice, Górniki i Stolarzowice i dojeżdżamy do domu. Patrzę jak zmęczona - ale szczęśliwa, że dała radę - dojeżdża pod klatkę i zapominam się… o mały włos nie wywróciłem się. W ostatniej chwili udało mi się wypiąć z pedałów. Dziś cały dzień przejeździłem w SPD i wciąż bez upadku :).

Dziś też testowałem pulsometr. Szkoda, że nie miałem go wczoraj i przedwczoraj – oj, pewnie by cuda pokazał.

hi: 0:17
low: 1:00
in: 2:43
max: 180
avg: 132

W sumie bardzo fajny dzień, gdyby nie wynik meczu, na który wybraliśmy się po rowerku.
Mimo braku rekordowych dystansów (Damian pewnie był trochę zawiedziony) to podobało mi się, rodzinnie, krajoznawczo i… wiosennie.

Czapka Młynarza

Sobota, 23 lutego 2008 · Komentarze(20)
Czapka Młynarza

Po bardzo krótkiej nocy (dziecka nie interesowała nasza nocna wyprawa i późniejsza nasiadówka) rano czekamy na przywóz mebli. Od tego zależy godzina naszego dzisiejszego wyjazdu. Meble przywożą w... innym kolorze. Niepotrzebnie czekaliśmy :-(

Po 10:00 wyjeżdżamy w okrojonym składzie - Sabinka przestraszona szalejącą za oknami wichurą decyduje się zostać (a może ma dość mojego tempa i marudzenia?).

Dzięki bratu, próba SPD.
Zmieniam pedały na SPD i zakładam buty. Pierwszy raz w życiu na nogach - ciekawe jaki będzie efekt. Oczywiście jak większość rzeczy rowerowych u mnie - po wariacku. Zamiast poćwiczyć na sucho, ja je zakładam i od razu w drogę.

Ruszamy w stronę Biskupic. Na razie buty nie wpięte (pedały są dwufunkcyjne). Jedziemy często ostatnio przeze mnie uczęszczaną trasą nad stawem, koło kopalni. Tam oczywiście sesja zdjęciowa. Damian szaleje z kieszonkowym aparatem, mnie się nie chce nawet mojego z plecaka wyciągać, bo zanim się do niego dogrzebię to brat jest gotowy do dalszej drogi. Kiedyś trzeba będzie zainwestować w coś małego... bardzo kiedyś niestety...

Dalej na stadion Górnika po bilety na jutrzejszy mecz, szalik i... lepsze towarzystwo dla Młynarza. Załatwione wszystko oprócz kasków rowerowych we właściwych kolorach ;-).

Patrzymy na zegarek i okazuje się, że może zdążymy na spotkanie gliwickich bikerów z forum rowerowego. Ruszamy. Potwornie wieje. Brat-cwaniak siadł mi na kole i to ja muszę walczyć z wiatrem. Lekko spóźnieni docieramy na miejsce. Jest kilku młodych wilków. Po krótkiej prezentacji ruszamy w stronę Łabęd. Niestety bardzo szybko tracimy ich z oczu, szkoda, ale trudno, fajnie, że choć chwilkę mieliśmy okazję się spotkać.

Jedziemy obok naszej lokalnej wieży Eiffla. Jednego z bardziej charakterystycznych obiektów w Gliwicach, miejsca prowokacji hitlerowskiej 31.08.1939 roku.
Niewiele osób wie, że wieża jest... drewniana i jest jednym z najwyższych (110,7m) obiektów drewnianych na świecie.





Kilka zdjęć i dalej do Szałszy. Wiatr koszmarny. Mam dość, zmęczony, zastanawiam się po co to robię. Za Świętoszowicami jest jeszcze gorzej. Pedałuję co sił, a licznik uparcie wskazuje 15km/h, a po chwili nie chce przekroczyć nawet 9km/h. Mam wrażenie, że sprzedali mi zepsuty rower. Po chwili wiem! Po raz pierwszy wiozę w plecaku czapkę Młynarza. To ona musi tak ciążyć!!!

Boniowice, Kamieniec i postój obok sklepu. Wafelek i cola sprawiają cuda. Potrajam prędkość, tak naprawdę to chyba wiatr trochę osłabł lub raczej wieje w plecy. Mijamy Zbrosławice i Ptakowice. Dopiero tu próbuję wpinać się w SPD. Działa. Wpinam się i wypinam. Do domu wracam już w ten sposób. Trochę dziwne uczucie, szczęśliwie udaje mi się nie przewrócić.

Zmęczony. Bardzo. Jutro ponoć ma nie być wiatru i ma być cieplej.

Zdjęcia z drogi w relacji Damiana.

Wariaci!

Piątek, 22 lutego 2008 · Komentarze(21)
Wariaci!

Przyjechał brat z bratową . Oczywiście z rowerami :). Mimo później pory ruszamy na krótką przejażdżkę. To nic, że po 22-giej, to nic, że lutowa noc, jedziemy - wariaci.

Przez Rokitnicę do Mikulczyc (Sabinka po tych kilku km mówi, że nie jedzie z nami w maju), krótka sesja zdjęciowa koło kościoła św Wawrzyńca, Damian chce sprawdzić nowego kieszonkowca i ruszamy dalej.



Przez Hagera, krótki postój obok Domu Kawalera, którego remont, jak doniosły media, ma zostać dofinansowany z miejskiej kasy. I bardzo dobrze. Bez zdjęć, bo nieoświetlony, a szkoda, bo naprawdę ładny gmach.

Obok huty i ostatnio fotografowanej wieży, na Plac Wolności. Kolejna sesja zdjęciowa.



I za chwilę kolejna przerwa obok świeżo odnowionego kościoła św. Andrzeja. Mimo późnej pory spotykamy innego poszukiwacza wrażeń z aparatem (dla odmiany pieszego).






Mało nam kościołów więc ruszamy pod kościół św. Józefa obok stadionu Górnika Zabrza. Jeden z ciekawszych Kościołów jakie widziałem.



Zaczyna padać. Nie jesteśmy z cukru… jedziemy dalej. Do Gliwic przez Sośnicę i inne zakazane tereny.
Dyskusje o majowym wyjeździe. Pokazuję siedzibę naszej firmy i trafiamy na Rynek. Mimo tego, że luty, że już po północy, tłoczno. Oczywiście nie tak jak w lecie, ale całkiem, całkiem…

Sabinka zmęczona chce do domu. Porozumiewawcze spojrzenia z bratem, chwila zastanawiania się, którą z dłuższych dróg wracamy i jedziemy. Przez Wieczorka, Kozielską, na Portową. Stamtąd dalej w stronę Łabęd :-) Jest tak ciepło, że aż chce się jeździć. Trudno uwierzyć, że to zima. Wyjeżdżamy na Toszecką i zamiast najkrótszą drogą, decydujemy się jechać przez Pyskowice. Po chwili wyjeżdżamy na "drogę Młynarza". :)
I tu szok. Sabince coś się stało i… rusza do przodu (czuje dom?). Przez chwilę jeszcze się jej trzymam ale szybko ginie mi z oczu jej światełko (chyba ma za słabe). Po chwili spotykamy się (czekają z Damianem na mnie) i… znów to samo… znów mi ucieka. Wariatka. Zapomniała o moich kołach, oponach, wadze, wieku… Teraz zaczynam rozumieć, czemu mówiła, że nie chce z nami jechać – za wolno jej było. Podobny schemat powtarza się jeszcze kilka razy. Na podjeździe w stronę Helenki dobija mnie Damian wyprzedzając mnie, wracając i znów wyprzedzając. Mam dość. Odpuszczam i z miną obrażonego dzieciaka powoli wtaczam się do góry. Nigdzie więcej nie jadę z wariatami!
Zero szacunku dla dziadka. Wariaci! Minęła 2 w nocy. Więcej z nimi nie jadę – co najmniej przez najbliższe 8 godzin… :-)