Wpisy archiwalne w kategorii

W towarzystwie

Dystans całkowity:30093.27 km (w terenie 8553.43 km; 28.42%)
Czas w ruchu:2252:29
Średnia prędkość:13.97 km/h
Maksymalna prędkość:183.00 km/h
Suma podjazdów:63035 m
Maks. tętno maksymalne:208 (144 %)
Maks. tętno średnie:191 (100 %)
Suma kalorii:321253 kcal
Liczba aktywności:911
Średnio na aktywność:36.26 km i 2h 28m
Więcej statystyk

Rodzinny wypad

Niedziela, 24 lutego 2008 · Komentarze(30)
Rodzinny wypad

Wiosna. Ciepło. Dzieci z dziadkiem więc ruszamy w drogę. Dziś w czwórkę – Sabinka, Anetka, Damian i ja. Najpierw przez Stolarzowice do Sportowej Doliny. Na stoku niewiele osób, śnieg wydaje się topnieć. Nic dziwnego, jest naprawdę ciepło, co po chwili potwierdza przelatujący motylek. Nie chcąc taplać się w błocie ocieramy się tylko o DSD i jadąc dalej przez pola trafiamy na dość sporą kapliczkę.



O dziwo nie jest usytuowana obok drogi, a obok torów. Torów, po których przed chwilą przejechała kolejka. Byłem przekonany, że jeździ tylko w lecie.



Ruszamy dalej jadąc ścieżką, która z każdym metrem coraz bardziej przypomina były nasyp kolejowy. Po chwili jesteśmy pewnie, to nasyp, i wiemy gdzie się kończy… :)



Dostrzegamy nawet kolejkę, która nam uciekła.



Sprowadzamy rowery w dół i przejeżdżamy obok kopalni srebra. Jak już pisałem kiedyś, fantastyczne miejsce, warto zobaczyć i popływać łódką pod ziemią :-)

Kawałek asfaltem i jesteśmy na tarnogórskim rynku. Sympatyczne miejsce i ludzi więcej niż ostatnim razem.








Chwila odpoczynku i ruszamy… na azymut – kierunek północny zachód. Mijając kolejne uliczki wjeżdżamy w las. Niezbyt nas interesuje gdzie wyjedziemy, jest tak fajnie, że nie ma to żadnego znaczenia. Kończy się las i wjeżdżamy na uliczkę Chemików, nic nam to wciąż nie mówi ale po chwili już wiemy – to Pniowiec. Zaskakujemy swoją 5-minutową wizytą mieszkającą tu i dawno niewidzianą koleżankę i jedziemy nad zalew. Damian szaleje z aparatem.



Dalej znów na azymut w stronę Rybnej. Anetka zaczyna odczuwać zmęczenie, nic dziwnego już ponad 30km, to jej rekord, a do domu jeszcze kawałek. Trafiamy bezbłędnie do Rybnej, gdzie pałac tak bardzo nie zaskakuje jak jego otoczenie, jakieś magiczne jajka i schron, czy tez piwnica.





Jedziemy dalej w stronę domu. Wspierając zmęczoną już bardzo Anetkę, mijamy spokojnym tempem Miedary, Ptakowice, Górniki i Stolarzowice i dojeżdżamy do domu. Patrzę jak zmęczona - ale szczęśliwa, że dała radę - dojeżdża pod klatkę i zapominam się… o mały włos nie wywróciłem się. W ostatniej chwili udało mi się wypiąć z pedałów. Dziś cały dzień przejeździłem w SPD i wciąż bez upadku :).

Dziś też testowałem pulsometr. Szkoda, że nie miałem go wczoraj i przedwczoraj – oj, pewnie by cuda pokazał.

hi: 0:17
low: 1:00
in: 2:43
max: 180
avg: 132

W sumie bardzo fajny dzień, gdyby nie wynik meczu, na który wybraliśmy się po rowerku.
Mimo braku rekordowych dystansów (Damian pewnie był trochę zawiedziony) to podobało mi się, rodzinnie, krajoznawczo i… wiosennie.

Czapka Młynarza

Sobota, 23 lutego 2008 · Komentarze(20)
Czapka Młynarza

Po bardzo krótkiej nocy (dziecka nie interesowała nasza nocna wyprawa i późniejsza nasiadówka) rano czekamy na przywóz mebli. Od tego zależy godzina naszego dzisiejszego wyjazdu. Meble przywożą w... innym kolorze. Niepotrzebnie czekaliśmy :-(

Po 10:00 wyjeżdżamy w okrojonym składzie - Sabinka przestraszona szalejącą za oknami wichurą decyduje się zostać (a może ma dość mojego tempa i marudzenia?).

Dzięki bratu, próba SPD.
Zmieniam pedały na SPD i zakładam buty. Pierwszy raz w życiu na nogach - ciekawe jaki będzie efekt. Oczywiście jak większość rzeczy rowerowych u mnie - po wariacku. Zamiast poćwiczyć na sucho, ja je zakładam i od razu w drogę.

Ruszamy w stronę Biskupic. Na razie buty nie wpięte (pedały są dwufunkcyjne). Jedziemy często ostatnio przeze mnie uczęszczaną trasą nad stawem, koło kopalni. Tam oczywiście sesja zdjęciowa. Damian szaleje z kieszonkowym aparatem, mnie się nie chce nawet mojego z plecaka wyciągać, bo zanim się do niego dogrzebię to brat jest gotowy do dalszej drogi. Kiedyś trzeba będzie zainwestować w coś małego... bardzo kiedyś niestety...

Dalej na stadion Górnika po bilety na jutrzejszy mecz, szalik i... lepsze towarzystwo dla Młynarza. Załatwione wszystko oprócz kasków rowerowych we właściwych kolorach ;-).

Patrzymy na zegarek i okazuje się, że może zdążymy na spotkanie gliwickich bikerów z forum rowerowego. Ruszamy. Potwornie wieje. Brat-cwaniak siadł mi na kole i to ja muszę walczyć z wiatrem. Lekko spóźnieni docieramy na miejsce. Jest kilku młodych wilków. Po krótkiej prezentacji ruszamy w stronę Łabęd. Niestety bardzo szybko tracimy ich z oczu, szkoda, ale trudno, fajnie, że choć chwilkę mieliśmy okazję się spotkać.

Jedziemy obok naszej lokalnej wieży Eiffla. Jednego z bardziej charakterystycznych obiektów w Gliwicach, miejsca prowokacji hitlerowskiej 31.08.1939 roku.
Niewiele osób wie, że wieża jest... drewniana i jest jednym z najwyższych (110,7m) obiektów drewnianych na świecie.





Kilka zdjęć i dalej do Szałszy. Wiatr koszmarny. Mam dość, zmęczony, zastanawiam się po co to robię. Za Świętoszowicami jest jeszcze gorzej. Pedałuję co sił, a licznik uparcie wskazuje 15km/h, a po chwili nie chce przekroczyć nawet 9km/h. Mam wrażenie, że sprzedali mi zepsuty rower. Po chwili wiem! Po raz pierwszy wiozę w plecaku czapkę Młynarza. To ona musi tak ciążyć!!!

Boniowice, Kamieniec i postój obok sklepu. Wafelek i cola sprawiają cuda. Potrajam prędkość, tak naprawdę to chyba wiatr trochę osłabł lub raczej wieje w plecy. Mijamy Zbrosławice i Ptakowice. Dopiero tu próbuję wpinać się w SPD. Działa. Wpinam się i wypinam. Do domu wracam już w ten sposób. Trochę dziwne uczucie, szczęśliwie udaje mi się nie przewrócić.

Zmęczony. Bardzo. Jutro ponoć ma nie być wiatru i ma być cieplej.

Zdjęcia z drogi w relacji Damiana.

Wariaci!

Piątek, 22 lutego 2008 · Komentarze(21)
Wariaci!

Przyjechał brat z bratową . Oczywiście z rowerami :). Mimo później pory ruszamy na krótką przejażdżkę. To nic, że po 22-giej, to nic, że lutowa noc, jedziemy - wariaci.

Przez Rokitnicę do Mikulczyc (Sabinka po tych kilku km mówi, że nie jedzie z nami w maju), krótka sesja zdjęciowa koło kościoła św Wawrzyńca, Damian chce sprawdzić nowego kieszonkowca i ruszamy dalej.



Przez Hagera, krótki postój obok Domu Kawalera, którego remont, jak doniosły media, ma zostać dofinansowany z miejskiej kasy. I bardzo dobrze. Bez zdjęć, bo nieoświetlony, a szkoda, bo naprawdę ładny gmach.

Obok huty i ostatnio fotografowanej wieży, na Plac Wolności. Kolejna sesja zdjęciowa.



I za chwilę kolejna przerwa obok świeżo odnowionego kościoła św. Andrzeja. Mimo późnej pory spotykamy innego poszukiwacza wrażeń z aparatem (dla odmiany pieszego).






Mało nam kościołów więc ruszamy pod kościół św. Józefa obok stadionu Górnika Zabrza. Jeden z ciekawszych Kościołów jakie widziałem.



Zaczyna padać. Nie jesteśmy z cukru… jedziemy dalej. Do Gliwic przez Sośnicę i inne zakazane tereny.
Dyskusje o majowym wyjeździe. Pokazuję siedzibę naszej firmy i trafiamy na Rynek. Mimo tego, że luty, że już po północy, tłoczno. Oczywiście nie tak jak w lecie, ale całkiem, całkiem…

Sabinka zmęczona chce do domu. Porozumiewawcze spojrzenia z bratem, chwila zastanawiania się, którą z dłuższych dróg wracamy i jedziemy. Przez Wieczorka, Kozielską, na Portową. Stamtąd dalej w stronę Łabęd :-) Jest tak ciepło, że aż chce się jeździć. Trudno uwierzyć, że to zima. Wyjeżdżamy na Toszecką i zamiast najkrótszą drogą, decydujemy się jechać przez Pyskowice. Po chwili wyjeżdżamy na "drogę Młynarza". :)
I tu szok. Sabince coś się stało i… rusza do przodu (czuje dom?). Przez chwilę jeszcze się jej trzymam ale szybko ginie mi z oczu jej światełko (chyba ma za słabe). Po chwili spotykamy się (czekają z Damianem na mnie) i… znów to samo… znów mi ucieka. Wariatka. Zapomniała o moich kołach, oponach, wadze, wieku… Teraz zaczynam rozumieć, czemu mówiła, że nie chce z nami jechać – za wolno jej było. Podobny schemat powtarza się jeszcze kilka razy. Na podjeździe w stronę Helenki dobija mnie Damian wyprzedzając mnie, wracając i znów wyprzedzając. Mam dość. Odpuszczam i z miną obrażonego dzieciaka powoli wtaczam się do góry. Nigdzie więcej nie jadę z wariatami!
Zero szacunku dla dziadka. Wariaci! Minęła 2 w nocy. Więcej z nimi nie jadę – co najmniej przez najbliższe 8 godzin… :-)

Krótko ale rodzinnie

Niedziela, 17 lutego 2008 · Komentarze(18)
Krótko ale rodzinnie

Weekendy to tylko z pozoru więcej czasu. A może raczej z powodu jego większej ilości niż zwykle, ma się wrażenie, że jest nieskończony i w efekcie zamiast go wykorzystać do maksimum powtarzamy sobie, że jeszcze zdążę, jeszcze chwilę lenistwa... Dziś też zamiast pojeździć przy porannym słoneczku ociągam się i dopiero przed zachodem słońca, po odwiezieniu dzieci do babci, udaje nam się wyjść na rowery. Nam, bo żona postanawia mi towarzyszyć.

Trochę późno więc cel bliski - Repty. Niestety moja małżonka nie przepada za ruchem drogowym i proponuje przejazd koło stawu na Helence, przez las i przez ulicę Przyjemną, która jednak szybko kończy się na ruchliwej trasie Gliwice - Tarnowskie Góry. Żeby nie stresować małżonki, przecinamy drogę i wpadamy do lasu. OK, jedziemy w kierunku Zbrosławic i najwyżej tam odbijemy na Repty. Droga mocno zmarznięta, koleiny ale żona dzielnie daje radę.



Kilka leśnych skrzyżowań, jedziemy na azymut, niestety po jakimś czasie droga robi zwrot prawie o 180 stopni i wracamy. Trudno, Repty będą innym razem. Jedziemy dalej, kilka zjazdów i podjazdów. Uciekam na chwilę żonie i kątem oka widzę dwie sarenki, niestety dostrzegły/usłyszały mnie i uciekają.
W tym czasie moja żona zatrzymuje się by podziwiać... głuszca. Wydaje się to być niemożliwe, ale przegląd zdjęć dostępnych w sieci każe wierzyć, że to był faktycznie głuszec, tylko skąd tutaj? Chyba, że to coś o podobnym wyglądzie, ogonie...

Jedziemy dalej w stronę Rokitnicy i... dobrze, że Anetka jedzie pierwsza, bo gdybym jechał swoim tempem wpadłbym na przecinające nam drogę kolejne sarenki. Tym razem jest ich 1, 2, 3, ... 7, 8. Wow! I kto mówił, że Śląsk jest brudny?

Dalej przedzierając się przez gałęzie i ścięte drzewa ruszamy w stronę domu. Nie wszędzie da się przejechać.



Krótki postój na łyk czegoś ciepłego.



Usunięcie przeszkód z drogi i powrót do domu.



Krótko, powoli, ale fajnie... bo razem.
Trzeba jednak te wolne dni lepiej organizować, żeby można było pojeździć bez patrzenia na zegarek...

Pierwszy tysiąc !!!

Sobota, 16 lutego 2008 · Komentarze(14)
Pierwszy tysiąc !!!

16 grudnia ubiegłego roku zacząłem jeździć, dziś, po dwóch miesiącach, przekroczyłem barierę 1000km.

Poranek - zimny, -10C ale zagggaduję do Łukasza - odzew pozytywny :-).
Ruszamy przez Rokitnicę do Biskupic, tam rzut oka na ostatnio odkryty staw.



Dalej szyby kopalniane na os. Młodego Górnika. Kiedyś Śląsk był kojarzony tylko z takimi widokami. Dziś część ich zniknęła, część stoi nie używana.





Dalej przez Biskupice, fascynujący jest klimat tej starej robotniczej części dzielnicy zwanej Bozywerk (Borsigwerk, czy też os. Borsiga).



Szybka decyzja i ruszamy w stronę Rudy. "Jaka fajna górka" woła Łukasz zjeżdżając. Rozumiem, że ma na myśli podjazd, który za chwilę się wyłoni zza zakrętu :-) Nie pierwszy dziś i nie ostatni.

Ruda, mimo, że blisko zawsze była dla mnie tajemnicą jeśli chodzi o topografię miasta. Jak widać ostatnio mam coraz łatwiej.



Rzut oka na DTŚ-kę (Drogową Trasę Średnicową) - jest coraz bliżej Zabrza.



Jedziemy sprawdzić nawierzchnię nie udostępnionego jeszcze do ruchu odcinka. Cudownie i... za krótko. No tak, tu już zaczyna się Zabrze. Jedziemy dalej przez hałdę, gdzie Łukasz zachowuje się jak lodołamacz przedzierając się przez kolejne kałuże.



Dalej tyłem Zaborza i jakiś park. Całkiem przyjemny, jedziemy, ciekawe gdzie wyjedziemy. Tak jak podejrzewałem - Zabrze 3 Maja. Odbijamy w stronę Makoszów i przez os. Janek wpadamy do następnego parku. Jeszcze fajniejszy i jeszcze większy. Zapraszam tych którym Zabrze kojarzy się tylko z węglem i stalą.

Zimno daje się we znaki Łukaszowi, to nie są buty na zimę. Do tego zawartość bidonu mu zamarzła.
Potrzebna chwila przerwy. Niestety sympatycznie zapowiadająca się knajpka na tyłach Ogrodu Botanicznego jest zamknięta. Na stacji benzynowej nie da się zjeść nic ciepłego. Dojeżdżamy przez do szybu „Maciej”. Kolejny przystanek na Szlaku Zabytków Techniki Województwa Śląskiego.





Chciałem zwiedzić ale mimo, że dzwoniliśmy to nic z tego. Zamknięte, można zwiedzać tylko w czwartki od 10:00 do 13:00 lub w innym terminie po uprzednim uzgodnieniu.


Ruszamy. Pokazuję Łukaszowi Świat Wodny w Zabrzu , a właściwie plac i reklamę, gdzie miał powstać i… niestety nie powstanie. Miejsce jest po prostu pechowe, obok od lat WIELU straszy szpital, który nigdy nie doczekał się otwarcia. Tuż obok niego skracamy (tylko dystans – nie czas :-) bo nawierzchnia jest delikatnie mówiąc inna. Łukasz nabrał rumieńców po tym odcinku. Ja ich nabieram chwilę później po odcinku Mikulczyce – Helenka. Niby szosą, ale zimno i wiatr zrobiły swoje. Wracam zmęczony, przyjemnie zmęczony – przecież zrobiłem mój pierwszy tysiączek ;-)

Jak na wsi

Czwartek, 14 lutego 2008 · Komentarze(16)
Jak na wsi

Dwa dni przerwy od jazdy, ale nie od rowerka. Wtorek poświęcony na szorowanie i smarowanie rowerka żeby nikt się już nie czepiał ;)

Dziś niestety też brak czasu, ale wieczorkiem, żona przypomina sobie, że nie ma pieczywa. Oczywiście chętnie wyskoczę... na rowerze. GG do Łukasza i jedzie ze mną. Ma ubaw, nie dość, że po chleb na rowerze to jeszcze do piekarni dwa osiedla dalej - prawie jak na wsi (nie obrażając nikogo) :-)

Bez przygód, szybko (jak dla mnie trochę nawet za szybko) przez Stolarzowice do Miechowic. Zakupy i drugą stroną przez Rokitnicę (i bankomat) do domu.

Potem jeszcze chwilę samotnie po osiedlu testując przerzutki, bo coś nie chodzą tak jak bym chciał. Niestety ani godzina, ani temperatura nie nastrajają do regulacji na dworze. Nie dziś.

Fajnie ale za krótko. Nic to, idzie weekend (niestety krótki bo jutro wieczór już zajęty) :-)

Śpiewająco

Poniedziałek, 11 lutego 2008 · Komentarze(24)
Śpiewająco

Obawiałem się, że po wczorajszych ekscesach dziś nie będę wiedział co mnie bardziej boli. Rano szok. Czuję trochę kolana i nic więcej. Schodzę po schodach i o dziwo wcale nie jest tak źle. Wracając z pracy już po głowie chodzi mi, choć krótka przejażdżka.

Po późnym obiadku dylemat: czyścić rower czy chwilę pojeździć. Rozwiązanie przychodzi samo, kolega po lekturze moich wpisów zawziął się i zaggaduje: "mała rundka?” i... życie stało się prostsze. On rozpoczyna sezon, a ja nie mam wątpliwości. Zrzucam z roweru szufelkę błota, na więcej nie ma czasu. Niestety nie wiele to pomaga. Łukasz spoglądając na rower i pompkę rzuca tylko: "Przyspawana?"

Ruszamy do Gliwic. Po ciemku, szosą, jedynie na krótko skracamy sobie drogę w terenie. Rokitnica, Grzybowice, Czekanów, Szałsza, Żerniki. Tu przez las i lądujemy na Toszeckiej w Gliwicach. Dość szybko, ale Łukasz narzucił przyzwoite tempo (jak na moje możliwości i kilogramy). Krótkie spotkanie na stacji z kolegą Łukasza i w drogę. Dla odmiany w stronę Łabęd i Czechowic, bo... bliżej (jak się potem okazuje nie jest to prawda). Kilka podjazdów i zjeżdżamy na Przezchlebie, Ziemięcice, krótki postój w Świętoszowicach i przez Grzybowice, Rokitnicę powrót do domu.

Bez przygód poza... śpiewem. Przerażający śpiew łańcucha. Już wczoraj miałem wrażenie, że coś piszczy ale to co dziś wyprawiał to był prawdziwy recital. Pora na porządne czyszczenie i smarowanie, bo się obrazi na mnie.

Cieszę, że nie padłem po wczorajszym dniu i że wciąż mogę (i chcę) patrzeć na rower :-)

Setka w terenie

Niedziela, 10 lutego 2008 · Komentarze(14)
Setka w terenie

Pierwsza setka w lutym, pierwsza setka w tym roku, pierwsza setka w moim życiu.
I skłamałem. Nie do końca w terenie. Zgubiłem się w liczeniu i nie wiem ile przejechaliśmy w terenie. Myślę, że mogło być około 40-50 km, wpisałem 45 ale po powrocie wyglądałem i czułem się jakby cały dystans był w terenie. Ale od początku.

Skorzystałem z zaproszenia Janka i wybrałem się z nim i jego znajomymi na przejażdżkę. 9:30 na dworze dziwny ziąb ruszam do Zabrza, a potem na miejsce zbiórki pod kopalnią Makoszowy (obecnie Sośnica Makoszowy). Przyjeżdżam trochę wcześniej więc jadę zobaczyć co słychać w budynku gdzie niegdyś była szkoła, w której pracowałem. Nie potrafię jej odnaleźć, czyżby zburzyli? Wracam i…. jest - tylko nie ma bramy wjazdowej, już wiem, przebudowali drogę i zbudowali wiadukt nad autostradą A4 i obecnie droga jest na wysokości dachu byłej szkoły. Dlatego jej nie zauważyłem. Wracam na miejsce zbiórki. Po chwili przyjeżdża Janek i pozostali bikerzy. Ruszamy w ósemkę, ale po chwili dołącza do nas jeszcze dwójka. Silna ekipa. Jedziemy do ruin zamku w Chudowie.



Następnym razem więcej zdjęć, w grupie jednak zdjęcia się robi ciężko.

Krótki postój, oceniamy postępy w budowie restauracji stawianej na miejscu dawnej restauracji browaru. Ciekawe kiedy skończą, browaru pewnie nie będzie.



Ruszamy dalej do Orzesza. Od tej pory przestaję rejestrować gdzie i którędy jedziemy, na szczęście trzymamy się razem. Jeszcze. Jeszcze, bo kawałek dalej po przebrnięciu przez niezłe błotko dowiadujemy się, że jeden z kolegów ma awarię, prawdopodobnie zgiął hak przerzutki. Jednocześnie dwóch kolegów zawraca, bo musi wcześniej być w domu. Pechowiec radzi sobie z awarią i rusza za nami. Walczymy z błotem by dotrzeć do Orzesza, padają podziękowania dla Janka za trasę :-). Jak się później okazuje nie pierwsze tego dnia. Docieram do Orzesza gdzie czeka na nas (niestety w samochodzie) Slavo i Dominiol. Dziwny opłotkami prowadzą nas do knajpy i tak traci się ciągnący za nami pechowiec (na szczęście ponoć, to była jego decyzja).
Chwila przerwy na dyskusje o czerwcowym wyjeździe do Austrii.
Żegamy gospodarzy i ruszamy dalej do… Paprocan. Niestety znów wędrówki bo błocie (oj Janek!). Chwila przerwy w Gostyniu (chyba) przy pomniku poświęconemu żołnierzom, którzy walczyli tu i polegli w pierwszych dniach września 1939 i dalej w drogę.



W okolicy Paprocan mnóstwo ścieżek rowerowych. W lecie muszą tu być tłumy, bo dziś też nie było pusto.
Chwila przerwy na zdjęcia i wracamy, bo w planach był i tak wcześniejszy postój.



Szybka decyzja i jedziemy na skróty…. przez las i oczywiście błoto. Jako, że to skrót to będziemy później w domu.
Oj, zaczynam czuć zmęczenie. No cóż, takiego dystansu jeszcze nie jechałem. Postój w knajpce, wbrew zasadom szybkie piwko i w drogę. Przez las oczywiście :-) Na 85km dopada mnie kryzys. Zatrzymuję się ale po chwili ruszam dalej i… asfalt :-). Mikołów, piękny rynek ale zamiast aparatu fotograficznego wyciągam telefon żeby powiadomić żonę, że jeszcze sporo przede mną. Jestem już tak zmęczony, że nie chce mi się robić zdjęć. Dalej asfalt :-). Jest lepiej. Przez chwilę :( Janek (no bo kto inny) proponuje skrót. Którędy? Sami zgadnijcie :-) W tym momencie odłącza się od nas parka, bo koleżanka ma już dość lasu. Ja dalej walczę, ciężko. Do tego przerzutki znów zaczynają szaleć momentami i coś skrzypi.
Jedziemy przez las, potem chyba jakieś hałdy i… podjazd. Odpadam. Wprowadzam rower na górę. Na szczęście czekają na mnie. Dzięki Panowie za cierpliwość. Jeszcze ponoć kawałek i… znikają mi z oczu. O, żesz… jaki zjazd ze skarpy. Jest mi wszystko jedno. Bez przygód jestem na dole i…. asfalt!!!
Już blisko, przecinamy autostradę i lądujemy w Zabrzu Kończycach. Żegnamy się z częścią i resztką sił jadę z dwoma kolegami dalej. Po chwili oni również odbijają do domu a ja ruszam samotnie. W centrum postój. McDrive – kanapka i cola. Muszę bo padam. Po konsumpcji, resztkami sił docieram do domu.
118,55 km.

Padnięty, ale szczęśliwy. Janek pokazał mi gdzie jest moje miejsce i ile jeszcze mam do zrobienia. I dobrze. Ciekawe jak będę się czuł jutro.

Dziękuję za wsparcie jednemu z kolegów, który podtrzymywał mnie na duchu i dopingował. Dziękuję wszystkim za towarzystwo i cierpliwość dla nowicjusza.

Dziękuję też za pokaz upadków z SPD ;-) Dobrze, że nikomu się nic nie stało.

Fajnie było ;-)

TRASA:
Makoszowy-Paniówki-Chudów-Ornontowice-Jaśkowice-Orzesze-Gostyń-Paprocany-Żwaków-Wilkowyje-Mikołów-Śmiłowice-Halemba-Makoszowy

Family trip

Sobota, 26 stycznia 2008 · Komentarze(22)
Family trip

Dziś udało się wyjechać znowu z żoną. Dzieci zostały z dziadkami, a my w drogę.

Ruszamy w Dolomity. Słoneczna pogoda, w DSD dość sporo ludzi, na szczęście wszyscy na nartach. My mamy dróżki dla siebie.



Małżonka dzielnie daje radę dostrzegając nawet... wiosnę!!!



Śliczne widoczki wokół.



Chcę pokazać żonie gdzie jeździliśmy ostatnio z bratem. Poddaję się. Pierwszy zjazd ją przeraził, zostaje, a jadę się powyżywać. Krótko to trwało, koszmarne błoto ale fajnie :-) Zmęczyłem się. Rower też.





Taki brudny jeszcze nie był.



Ściągam największe błoto, czy raczej glinę i jedziemy dalej. Niestety, akumulatorki w aparacie chyba do wymiany, ostatnio za często padają. Nic to, jeszcze tu wrócimy popstrykać. Jedziemy sobie polnymi dróżkami, tempo cały czas bardzo spacerowe. Dojeżdżamy do Kopalni Srebra. Kto nie był, polecam, interesujące miejsce, fajne podziemne zwiedzanie. Ponieważ tempo nie było zbyt szybkie, rezygnuję z dalszych planów i musimy powoli wracać do domu, trzeba odebrać dzieci, bo następnym razem nie będzie ich z kim zostawić.

Jako, że Anetka nie lubi samochodów jedziemy bocznymi dróżkami, spokojnie, prawie zero ruchu, będę na przyszłość wiedział, którędy w stronę Tarnowskich Gór jeździć. Po drodze baterie jeszcze na chwilę odżywają więc szybkie zdjęcie przydrożnego potwora.



Z Rept do Stolarzowic jedziemy prze las, błoto ale da się spokojnie jechać. Dojeżdżamy do domu - w sumie 26km.

Zastanawiam się czy naprawdę jechaliśmy razem ;-)



Niby przedtem go trochę przeczyściłem ale jeszcze trochę brudu zostało.





Dalej szybka zmiana – korzystając z ładnej pogody (słońce, powyżej zera) mój starszy syn inauguruje sezon. Dosiada rower mamy i robimy kółko po osiedlu, potem chwile po lesie. Jest szczęśliwy, mimo, że to tylko parę km – więcej nie ryzykujemy żeby się nie przeziębił. Dodatkowo przetestował nowy prezent – spodenki rowerowe :-)

Mimo w sumie niezbyt dużej liczby km, bardzo fajny dzionek, rodzinny, ciepły… po prostu fajny.

Po drodze spotkaliśmy nawet kilku bikerów.

Razem z żoną

Niedziela, 13 stycznia 2008 · Komentarze(18)
Razem z żoną
Zgodnie z wczorajszymi zapowiedziami dziś pierwsza wspólna wyprawa z żoną.
Dziadek przyjechał zaopiekować się dziećmi więc w drogę. Szybki rzut oka na rower. Upaćkany po wczorajszym lesie…



… i dziwnie mało powietrza z tyłu. Jako, że całkiem nie zeszło i czasu szkoda (a może strach przed robotą) idę na łatwiznę. Dopompowuję i w drogę. Zaraz po starcie przyspieszony kurs obsługi przerzutek dla żony i jedziemy… prawie 2km. Dziwnie miękko z tyłu.



Już wiem czemu. Łatanie czy wymiana? Wymiana. Tylko jak? Jak ktoś tego nigdy nie robił to… nie jest to śmieszne. Szybka próba zdjęcia tylnego koła… zakończona powodzeniem. Myślałem, że będzie gorzej. Zmiana dętki, zakładam koło i… słownik wyrazów brzydkich by się przydał. Za diabła nie mogę napompować koła.
(…) // tu próby przeplatane niecenzuralnymi wyrazami
Olśnienie. No cóż, jak ktoś ma problem z obsługą pompki, to może powinien dać sobie spokój z jazdą na rowerze.

Jedziemy dalej. Żona zapoznaje się ze swoim rowerkiem, jeszcze ostrożnie ale do przodu.



Przez Stolarzowice dojeżdżamy do Stroszka. „Jedziemy dalej, czy wracamy?” – „Jedziemy”. Spoko, więc dalej przez Radzionków, obok Muzeum Chleba (trasa jak niedawno z bratem) i przez las (obok „Dębów”) do domu. Pozytywnie zaskoczony jestem kondycją żony, trochę narzeka tylko na wyprzedzających ją (i czasem trąbiących) kierowców. W pewnym momencie następuje u niej jednak mały kryzys. Nie, to nie brak kondycji, to coś gorszego. Nie dziwię się. Siodełko potrafi dać w kość (pamiętam jak mnie brat wziął na przejażdżkę). Jako, że nie mamy wyboru i w perspektywie mamy „światełko” i koncert KSU w Gliwicach, jakoś docieramy do domu. O dziwo, przez całą drogę spotykamy tylko jedną osobę zbierającą na Orkiestrę. Nic to, wieczorem będzie lepiej (mimo, że samochodem).

Wieczorne „światełko” może i fajne było… jak ktoś stał blisko. Pokaz w wykonaniu Teatru Ognia Vatiamante został zasłonięty przez ludzi stojących najbliżej i nasze dziecka były trochę zawiedzione. Podobnie jak koncertem KSU. Zespołowi nie można było nic zarzucić, wręcz zaskoczyli interpretacjami niektórych utworów. Niestety koncert odbył się pod znakiem „Idź PO prąd”. Pierwsze kilkadziesiąt minut stało pod znakiem ciągłych awarii prądu. W końcu po wyłączeniu oświetlenia sceny (choć pod koniec włączyli) jakoś udało się chłopakom zagrać. Niestety bardzo krótko, bo… cisza nocna i ekipa musiała szybko skończyć.

Mimo tych wpadek, dzień był udany, a największym sukcesem był oczywiście nasz wspólny wyjazd. Mam nadzieję, że wkrótce będą następne. Tylko kto będzie wtedy pilnował dzieci…