Dziś udało się wykorzystać ładną pogodę i zrobić dłuższą przejażdżkę.
W sumie po znanych okolicach, ale na szosowych oponach co okazało się porażką... Asfalt na większości tras drugiej, trzeciej, a może i piątej kategorii...
Ale miło było odwiedzić dawno nie widziane miejsca.
Niby zwykła guma, ale pierwszy raz się poddałem. I idzie. Chodzi po głowie myśl żeby pobiec. Dwa treningi w jednym. Ale w butach SPD średnio się biega.
Żona się jednak o mnie troszczy i organizuje wóz techniczny. Dzięki Anetko. Dzięki Jano.
Postanowiłem zaryzykować i nabyłem amortyzowaną sztycę do Tadeusza. Montaż, regulacja ustawień i... mimo, że dochodzi dwudziesta druga i jest ciemno i mokro... to przecież trzeba zrobić test. A jak będzie dobrze to może i trening.
Siadam na rower i... od początku szok. Nie sądziłem, że różnica będzie aż tak zauważalna. Od pierwszych metrów jest... miękko. Pewnie będzie jeszcze zabawa z regulacją, ale póki co jest rewelacyjnie.
Bałem się jak to wpłynie na pedałowanie, ale tu też jest w porządku. Bardziej przesuwam się przód-tył niż góra-dół. Momentami trochę dziwne uczucie, ale myślę, że szybko przywyknę.
Trening zrobiony. Bez błotników na asfalcie w deszczu, więc i ja i rower jesteśmy uwaleni na maksa, ale jest zadowolenie.
Najbardziej jednak zadowolony będzie chyba mój kręgosłup. Coś czuję, że to będą dobrze wydane pieniądze...
Po Biegu Wiosennym niespodziewana przerwa. Nie udało się pobiegać w Niemczech, ale za to udało się zwiedzić fantastyczne muzeum Mercedesa, w pobliżu, którego mieszkaliśmy.
Półtora tygodnia przerwy w treningach. Praca i inne okoliczności sprawiły, że w minionym okresie było zero aktywności. Czas wracać do żywych. Łatwo nie jest, ale udaje się wyjść pokręcić między pracą, a obiadem. Zimno. Bardzo zimno. Od początku do końca. I kto kładł tu asfalt? W Tadku wciąż opony szosowe i... to jest masakra. Szczególnie po ciemku. Rzekłbym... F**k it! Jak w tytułach książek, które zamówiłem.
Ten tydzień treningowy jest dziwny. Co prawda łącznie z dzisiejszym był dwa razy rower i trzy razy bieganie, ale wszystko nie tak jak miało być. Niestety przeciągający się remont rozwala wszystkie plany.
Dziś też, mimo soboty, udaje się wyjść pokręcić dopiero kiedy jest ciemno. Wyjeżdżam i widok tłumów z alkoholem w rękach przypomina mi, że dziś ostatnia sobota karnawału. To źle. Wieczorne drogi w takim dniu oznaczają... ryzyko spotkania idiotów za kółkiem. Sam nie wiem gdzie jechać, czy po miastach gdzie większy ruch, czy po wsiach gdzie jak mnie coś potrąci to nawet nikt nie zauważy...
W końcu wybieram obrzeża miast. Tu też jest ruch. Nie wiem, czy z powodu chłodu, czy ciemności, czy też jednak kierowców jadę z wyższym pulsem niż miałem. Trudno. Grunt, że udało się pokręcić.
Dziś w planie był długi rower. Niestety trwający w domu remont nie pozwolił na to. Udało się jedynie w nocy wyjść na krótki trening biegowy żeby choć trochę uspokoić sumienie po całodziennym obżarstwie...
Wczoraj przerwałem trening. Byłem potwornie zmęczony. I to był fakt. Po powrocie od razu usnąłem i spałem ponad 9,5 godziny. I to głęboko. Bardzo. Dawno tak nie spałem. Za dużo treningów, za dużo obowiązków, za dużo stresu?
Dziś próba powtórzenia treningu. Ruszam ponownie na strefę. Startuję i po niecałym kilometrze z trudem łapię równowagę. Lodowisko na chodniku. Kawałek dalej znów... potem biegnę, jest lepiej i znów niespodzianka. Sam nie wiem jakim cudem ani razu się nie wyłożyłem... Robię kółko i potem biegam już tylko po odcinku gdzie nie jest ślisko, a przynajmniej nie było przed chwilą. Bo wciąż pada śnieg, a temperatura spada.
Udaje się jednak zrobić cały trening. Nie wiem tylko jak będzie jutro z rowerem...
Dzień miał być nieco inny, a był zupełnie inny, zaczęło się od pobudki około czwartej, potem chwili walki i próbą zaśnięcia, w końcu wstaniem o wpół do piątej. I potem cały dzień był szybki i zwariowany.
Po powrocie do domu byłem padnięty. Chciałem się przespać, ale też nie wyszło. W końcu wieczorem zdecydowałem pójść pobiegać. Miały być interwały, a była... porażka. Nie dość ze zmęczony to jeszcze zacząłem ostro, za ostro, a potem jeszcze przyśpieszyłem. Musiałem umrzeć... i umarłem... Pierwszy raz chyba skończyłem po 2 km...