Wpisy archiwalne w kategorii

Z kamerą wśród...

Dystans całkowity:45694.95 km (w terenie 13501.58 km; 29.55%)
Czas w ruchu:3182:13
Średnia prędkość:14.67 km/h
Maksymalna prędkość:92.52 km/h
Suma podjazdów:108980 m
Maks. tętno maksymalne:210 (144 %)
Maks. tętno średnie:193 (100 %)
Suma kalorii:559155 kcal
Liczba aktywności:1503
Średnio na aktywność:31.69 km i 2h 07m
Więcej statystyk

Po koncercie

Niedziela, 27 lipca 2008 · Komentarze(5)
Po koncercie
Po wczorajszej imprezie dziś długo się zbieramy. Postanawiamy jednak choć na chwilę poczuć bieszczadzkie klimaty, szczególnie, że niektórzy są tu po raz pierwszy. Część rowerami, część samochodem ruszamy zobaczyć najpiękniejszą chyba cerkiew - cerkiew w Równi.

Po drodze zatrzymujemy się na chwilę w Hoszowie.



Widać, że ciężko będzie utrzymać wszystkim jednakowe tempo. Niektórzy chcą szybciej, niektórzy wolniej.



Po zwiedzeniu cerkwi w Równi następują podziały. Część jedzie dalej samochodem, Kosma decyduje się wracać na kwaterę najkrótszą drogą, Jahoo81 z DMK77 włączają drugi bieg i tyle ich widzimy, a mój syn i ja ruszamy swoim tempem. Decydujemy się jeszcze zwiedzić Moczary i Bandrów Narodowy. Dobrze, że wracamy kawałek tą samą drogą, bo przy ostrym zjeździe, kończącym się zakrętem i skrzyżowaniem mogłoby być źle. Na szczęście wiedzieliśmy jak wygląda końcówka. Efekt ostatnich dreszczów.



Przed nami Moczary i zamiana. Wiku wsiada do auta, a jego miejsce zajmuje na rowerze ma małżonka. Jak na pierwszy raz w górach nieźle jej idzie ( na jednym podjeździe dosłownie idzie ;-) )



Poza tym była jednak dzielna. W sumie cerkwie nas nie zachwyciły, jednak chciałem pojechać tam gdzie przez tyle lat mieszkali… Niemcy.

Powrót na kwaterę, pożegnanie z Asicą i… wypad do centrum. Szkoda, że to już koniec imprezy, że jutro rano trzeba będzie wracać :-(



Dzięki wszystkim za rewelacyjną atmosferę i towarzystwo.

XXX-Lecie KSU w Ustrzykach

Sobota, 26 lipca 2008 · Komentarze(8)
XXX-Lecie KSU w Ustrzykach
Wczorajszy dzień miał wyglądać trochę inaczej, niestety, późny wyjazd z domu, korki na trasie i deszcz po przyjeździe sprawiły, że nie udało się pojeździć po moich górkach. Po Bieszczadach. Na dodatek Ustrzyki przywitały nas najgorszą informacją jaką mogliśmy sobie wyobrazić.



Na ten koncert wybieraliśmy się od poprzedniego koncertu KSU w Ustrzykach rok temu. Tym bardziej, że ten miał być wyjątkowy, specjalny, z okazji ich XXX-lecia. Pogoda zdecydowała inaczej, zdecydowała za nas.

Spotkanie z Sabinką, Damianem i Nuką oraz perspektywa spotkania w dniu dzisiejszym z Asicą, Kosmą i Młynarzem sprawiły, że mimo wszystko dobry humor nas nie opuścił.

Damian namawiał mnie wczoraj na 200-tkę, opracowałem już nawet plan awaryjny obejmujący wszystkie możliwe skróty, ale mimo, że wstałem rano, to pogoda skutecznie mnie do tego zniechęciła. Poza tym nie chciałem też zostawiać rodzinki na cały dzień samej. Damian pojechał sam i chyba dobrze, bo pewnie bym go bardzo spowalniał.

Śniadanie i decydujemy się jechać na zaporę w Solinie. Ja z Wiktorkiem rowerami, a reszta samochodem.
Trochę się obawiam, bo Wiku jest pierwszy raz w górach i mimo, że nie jesteśmy bardzo wysoko, to jednak wiem, że czeka nas kilka podjazdów.

Ruszamy, krótka wizyta w Ustianowej Górnej.



Jedziemy dalej, po chwili pierwszy podjazd gdzie zaraz na początku spotykamy sympatyczną parkę, będziemy spotykać się jeszcze kilkukrotnie na trasie.

Wiku prze do przodu, choć widzi, że skończyły się żarty. Dzielnie jednak dojeżdża do szczytu, ostry zjazd rekompensuje mu trudu wspinaczki :) Kolejny podjazd jest krótszy ale bardziej stromy. Daje radę. Jest dzielny.

Docieramy na zaporę i w tej samej chwili dziewczyny meldują, że też dojechały.



Igorek radzi sobie doskonale nie tylko na rowerze.



Chwila włóczenia się wśród tłumu spacerowiczów. Jednak dwa miesiące temu było tu zupełnie inaczej.

Powrót w deszczu, momentami mocnym deszczu. Na kwaterę dojeżdżamy w ostatniej chwili, okazało się, że to co wydawało nam się mocnym deszczem było tylko zapowiedzią tego co teraz spadło z nieba. Udało się - tym razem.

Po południu dojeżdża reszta ekipy i ruszamy zobaczyć, czy może jednak jakimś cudem koncert się odbędzie. Niestety nic się nie dzieje, a nas dopada ulewa. Przemoczeni jedziemy na zakupy. Pod sklepem niespodzianka :-)



Spotykamy Siczkę i Dziarka, czyli jednak zobaczyliśmy KSU :-) Udaje nam się pogadać trochę z chłopakami - dla niektórych znaczyło to chyba więcej niż sam koncert :-)

Mimo, iż nie ma koncertu Młynarz decyduje się na zmianę fryzury…
Wieczornej nasiadówce integracyjnej nie ma końca…



Oprócz wcześniej wymienionych była z nami jeszcze Anetka i Aga, tak więc był to kolejny mini zlot BS (10 osób) ;-)

Problemy z napięciem

Wtorek, 22 lipca 2008 · Komentarze(17)
Problemy z napięciem

Straszy deszczem ale to nic, a może nawet i dobrze. Coś strasznie zestresowany ostatnio jestem i muszę to jakoś odreagować. Najwyżej zmoknę.
Dziś pragnę gdzieś nad wodę. Świerklaniec.

Bez kombinacji, bez lasu, po prostu asfaltem. Mając na względzie jednak ostatnie uwagi flasha zaczynam spokojnie. Dobrze znaną mi trasą przez Stroszek, Radzionków, Piekary docieram na zaporę.



Chwila oddechu i widzę jakiegoś pajaca zbliżającego się do mnie i machającego rękami. Dziwny jakiś, dopiero po chwili dociera do mnie, że coś do mnie krzyczy. Ściągam słuchawki i słyszę jak facet drze ryja, że tu się nie wolno zatrzymywać, że co ja czytać nie umiem, że... nie chce mi się go słuchać, a że wyznaję zasadę, że z pijanymi i wariatami nie ma co dyskutować, po prostu odjeżdżam. W końcu wyjechałem rozładować napięcie, a nie je potęgować.

Dalej przez mniej lub bardziej znajome wioski wsłuchując się w KSU... Jeszcze tylko kilka dni i... XXX-lecie KSU w Ustrzykach ;-)

Mijam Bobrowniki, Piekary, dziś nie czuję żadnego bólu więc widocznie ostatnio faktycznie za szybko zacząłem.

Jeszcze tylko do Miechowic po pieczywko (jak sugerowała Kasia) i do domu.

Z Karbia próbuję przejechać do Miechowic na skróty i... czemu tu tak dużo Cyganów? Nie żebym był uprzedzony, ale czuję się nieswojo, tym bardziej, że co chwilę widzę znaki "ślepa uliczka". A towarzystwo coraz liczniejsze i... dziwnie się na mnie patrzą... a może jestem przewrażliwiony?

Ostatnia uliczka... też się kończy... na szczęście jest wjazd w jakąś polną drogę... ryzykuję, nie bardzo chęć mam wracać tą samą trasą... Uff, wyjeżdżam w Miechowicach na znajomych uliczkach. Czuję się znacznie lepiej. Piekarnia i domek. Znów powrót do domu po ciemku. Jak niegdyś często bywało...

Trasa: Helenka - Stolarzowice - Stroszek - Radzionków - Piekary - Świerklaniec - Wymysłów - Dobieszowice - Bobrowniki - Piekary - Radzionków - Karb - Miechowice - Stolarzowice - Helenka

Donikąd

Niedziela, 20 lipca 2008 · Komentarze(12)
Donikąd
Znów życie pokrzyżowało dzisiejsze plany. Nie udał się poranny wyjazd z Wiktorkiem. Zamiast tego spacerek pieszo-rowerowy z Igorkiem. Potem zamiast obiadu na rower i samemu rozładować emocje...

Gdziekolwiek… najpierw jednak Wieszowa na stację do kompresora. Awaria. Brr, nawet maszyny są dziś przeciwko mnie. Jadę dalej. Natura też nie jest mi przychylna – cały czas pod wiatr. Kierunek Toszek, może to najwłaściwszy kierunek po ostatnich dniach/tygodniach (dla niewtajemniczonych – mieści się tam szpital psychiatryczny).

Pyskowice, stacja Orlen – kompresor działa. Rzeczywiście pora najwyższa na trochę luftu.

Chwila na rynku.



I sklep, który przywiódł rowerowe wspomnienia. Pamiętacie jeszcze jak się grało w kapsle, udając kolarzy z Wyścigu Pokoju?



Rzut oka na zegarek i… nie zdążę do Toszka, dziś czas znów ograniczony.

Chciałem się zmęczyć i czuję zmęczenie. Nawet nie tyle zmęczenie ile ból. Ból w nogach, przede wszystkim uda, ale również trochę kolana. Nie podoba mi się to. Wynik przerwy w jeżdżeniu, za szybkie tempo, czy jakieś przesilenie?

Skręcam na drogę w stronę Olesna, mijam Pniów, Zacharzowice (tu jeszcze nie byłem) i zegarek mówi „skręć w prawo”. Ok., Łubie i drogowskaz Księży Las, znów wiem gdzie jestem.

Jeszcze mam chwilę czasu więc krążę po okolicznych wioskach by dobić do… 4000 km w tym roku :-)

Zmęczony, mocno zmęczony wracam do domu. Jednak nie da się jeździć bez batoników i bez czegoś w kieszonkach.

Rozładowałem emocje… niestety tylko częściowo…

Trasa: Helenka - Rokitnica - Wieszowa - Zbrosławice - Kamieniec - Karchowice - Pyskowice - Pniów - Zacharzowice - Łubie - Księży Las - Wilkowice - Zbrosławice - Ptakowice - Górniki - Stolarzowice - Helenka

Lokalna włóczęga

Sobota, 19 lipca 2008 · Komentarze(5)
Lokalna włóczęga
Dziś też mało czasu, ale po szybkim śniadaniu decyduję się jechać.
Wiku chce jechać ze mną. Ok, ruszamy. Mamy dwie godziny. Niezbyt wiele. Trudno, powłóczymy się po okolicy.

Stolarzowice, jakiś festyn strażacki się szykuje, jedziemy dalej przez las. Trochę mokro ale dojeżdżamy do Stroszka. DSD, coś mi odbija i wjeżdżamy w trasy dla quadów. Jak zwykle mokro i dużo kamieni.



Wiku jest tu pierwszy raz. Zaskoczony trasami i widokami.



Nie pozwalam mu jednak wszędzie zjeżdżać, niektóre zjazdy są naprawdę niebezpieczne... a może tak mi się tylko wydaje...

Włóczymy się chwilę po DSD i łapie nas deszcz. Na szczęście akurat wjechaliśmy do Segietu i jedziemy kryjąc się pod drzewami. Momentami przedzieramy się przez krzaki i pokrzywy ale ogólnie jest fajnie.

Po chwili wjeżdżamy w nowe ścieżki i mkniemy prawie autostradą leśną.



Po dwóch godzinkach zabawy wracamy na obiadek. Jednak lubię się powłóczyć po lesie, szczególnie nowymi dróżkami.

The day after

Niedziela, 6 lipca 2008 · Komentarze(1)
The day after

Po wczorajszych wyczynach jednak wszyscy padli. Rano ciężko było ze wstaniem z łóżek. Dopiero koło południa załoga była w komplecie. Obiad i mecz piłki nożnej...





... sprawił, że w gruzach legły plany zwiedzania kolejnego parku. Będzie musiał zaczekać na nas do nastepnej wizyty w tych stronach.

Po meczu okazało się, że obuwie rowerowe nie jest jednak dedykowano do gry w piłkę. Szybka reanimacja pozwoliła jednak Piotrkowi znów pedałować.



Najpierw męski (Młynarz, Wiku, Igor) wyjazd na dwa mosty.

Potem niestety koniec zabawy i wraz Agnieszką i Anetką ruszamy odwieźć Kosmę i Młynarza do Wielunia na pociąg.

Po drodze dowiadujemy się czym Kosma trudni się na codzień.



W Wieluniu przepyszne lody. Szkoda, że tak mało czasu mamy, jest tu co pooglądać.

Dojście na dworzec do wyzwanie dla prawdziwych twardzieli... i twardzielek...



Przy pożegnaniu zrobiło się trochę smutno...



Powrót do domu trochę inną drogą, prze ulubione piaski mojej małżonki.



I tak skończył się kolejny fantastyczny weekend. Oby więcej takich.

Z Tomalosem czyli... bez niego

Sobota, 5 lipca 2008 · Komentarze(5)
Z Tomalosem czyli... bez niego

W nocy dojechaliśmy z Kosmą do Skrzynna (chwilę przed nami dotarł Młynarz – jednak rowerem jest szybciej niż samochodem ;-) ). Oczywiście wszystkich witała już mocno stęskniona moja rodzinka. Po gorących powitaniach i nocnym piwkowaniu pierwszy zonk… Jako, że celem naszej sobotniej wyprawy ma być Załęczański Park Krajobrazowy to przewodnikiem mógł być tylko Tomalos – i tak ustaliliśmy 2 tygodnie wcześniej. Tylko… no właśnie…tylko nikt nie powiadomił o tym Tomalosa… daliśmy ciała. Rano okazuje się, że Tomek ma już inne plany… i nawet nie próbowaliśmy nalegać na ich zmianę… :-)

Po długiej nocy wstajemy później niż planowaliśmy, ale z uśmiechem na ustach ruszamy w drogę: Agnieszka (ciekawe kiedy w końcu zobaczymy ją na BS), Kosma, Anetka, Wiku, Młynarz i ja.

Spokojnie suniemy przez wieluńskie wioski, co rusz podziwiając piękne lasy i piaszczyste urwiska. Czasem trzeba czekać na resztę.



W końcu jednak dojeżdżają.



W Krzeczowie chwila przerwy na uzupełnienie płynów. Świetna atmosfera, dobre piwo, uroki Warty sprawiają, że wcale nie chce nam się ruszać. I to jest dobra decyzja, bo po chwili zaczyna się ulewa. W zaistniałej sytuacji raczymy się pysznym żurkiem. Po chwili deszcze ustaje i ruszamy dalej. Powoli kończy się asfalt i coraz częściej pod kołami będzie trudniejsza nawierzchnia. Z piaskami łącznie… Nie wszyscy są szczęśliwi, choć Piotrek odkrył nowe przeznaczenie slicków…

Mimo trudniejszego terenu wszyscy są uśmiechnięci. W lesie zaczyna się zabawa w chowanego. To trzeba znaleźć szlak, który się zgubił...



... to deszcz znajduje nas w miejscu gdzie nie bardzo się jest gdzie schować, to znów Anetka gubi pieniądze, dokumenty i komórkę, szczęśliwie Monika wszystko odnajduje.



To znów chłopcy szukają jak największych kałuż… Ogólnie jest rewelacyjnie.



Bobrowniki. Tu kolejna zabawa w szukanie, tym razem zajmuje nam chwile odnalezienie przeprawy przez Wartę i drogi do rezerwatu Węże. W końcu udaje się. Na Bike Oriencie były jednak lepsze mapy. Pozdrowienia dla gościa który projektował mapę ścieżek rowerowych w okolicach Wielunia.



Przed nami górka… klimat rodem z Beskidów. Nie mam czasu zastanawiać się czy tam się da wjechać… Monika wjeżdża, więc… nie mam wyboru… twardym trzeba być. Miejscami trochę niebezpiecznie, kamienie spłukane deszczem są nieco śliskie… dajemy jednak radę. Jak się okazuje nie sami. Wjeżdża jeszcze Wiku, jak on to zrobił? Nie wiem. Jest dzielny. Reszta też po chwili dociera do góry.

Znajdujemy jaskinię, jednak zdrowy rozsądek nakazuje nam zostać u góry.



Po chwili odnajdujemy jeszcze jedną. Jest ich tu jeszcze kilka, jednak z taką mapą odnalezienie ich wydaje się być niezbyt możliwe.



Rezygnujemy i decydujemy się wracać, tym bardziej, że zaczyna się robić późno, a nie wszyscy mają lampki (a poza tym sklep jest czynny tylko do 21).

Zjeżdżamy w dół (część załogi sprowadza rowery) i jesteśmy świadkiem kolejnej glebki (wcześniej Wiktor sprawdza jak długo się leci z siodełka na ziemię), tym razem Anetka postanawia się zbliżyć z jej ulubionymi piaskami.



Ustalamy trasę, asfaltem przez Działoszyn. W Działoszynie miał być obiad. I był. :-) Musieliśmy wyglądać dziwnie, ale jak w mieście nie ma czynnej restauracji to trzeba było sobie jakoś radzić.



Dzielnie docieramy do Czernic. W obawie, że nie zdążymy wrócić do Skrzynna przed zamknięciem sklepu wykupujemy całe zaopatrzenie lokalnego sklepu i wrzucamy je w sakwy Piotrka. Mieści się :-)



Niektórzy miejscowi rowerzyści wolą inne trunki :-)




Po 21 docieramy do domu. Świetna wycieczka. Na tym jednak nie koniec. Po szybkim posiłku dalej w drogę. Obiecaliśmy Igorkowi, że jeszcze się z nim przejedziemy. Więc, mimo, że już po 22 ruszamy w trasę. Ekipa prawie w komplecie, nikt nie narzeka, że późno, że zmęczony bo… wszystkim brakuje około 10km do setki :-)
Więc po pretekstem jazdy z Igorkiem dokręcamy. Igor jest niesamowity. Mimo ciemności nadaje takie tempo, że co chwilę słychać jak ktoś woła „Igorku, zwolnij” ;)

Po chwili jego radość sięga zenitu, Piotrek montuje mu swoją lampkę. Jest wniebowzięty.

Dojeżdżamy szczęśliwe do domu. Rewelacyjny dzień. Fantastyczna trasa, świetne towarzystwo i cała masa przygód. I najważniejsze pierwsze w życiu setki Anetki i Wiktorka. I prawie setka Agnieszki. Gratulacje.

Szkoda tylko, że Tomalos nie mógł nam pokazać fantastycznych miejsc, które pewnie mijaliśmy w błogiej nieświadomości. Może następnym razem…

Więcej zdjęć i opisów u Kosmy i Młynarza.

Głęboka penetracja

Środa, 25 czerwca 2008 · Komentarze(18)
Głęboka penetracja
Poniedziałek i wtorek odsypiałem Bike Orient.

Dziś z okazji urodzin miałem ambitne poranne plany, niestety skończyło się jak w poprzednich dniach.. w łóżku. Za to po pracy, prosto na rower. To nic, że mam urodziny i powinienem świętować. Ale jak to kiedyś śpiewał Sted (kto dziś go jeszcze pamięta): "Dzisiaj są moje urodziny, które obchodzę bez rodziny..."

Rodzina wyjechała, ja odebrałem mnóstwo życzeń przez telefon i... zamiast zrobić imprezę... pojechałem do lasu. Pojechałem, bo... tak. Bo chciałem, bo potrzebowałem. Pewnie ktoś się na mnie obrazi teraz, że wybrałem rower, ale co tam... Chciałem jechać... I nie przeszkodził mi deszcz, który przez prawie godzinę lał mi za kołnierz, nie przeszkodziło błoto w lesie, nie przeszkodziły w końcu szlabany, które jakiś idiota postawił przy wjeździe do rezerwatu (a jeszcze niedawno z Katane, Młynarzem i WRK97 jeździliśmy tamtędy bez przeszkód).



Rozumiem, że jest zakaz wjazdu dla samochodów, ale żeby nie zostawić choć małego przejazdu dla rowerów? Bezsens. Skończy się tak, jak powiedział spotkany przeze mnie inny rowerzysta: "Niech się Pan nie martwi, znajdę chwilę i zrobię tu siekerką przecinkę, przecież jakoś trzeba jeździć".

Spenetrowałem miechowickie (i nie tylko) ścieżki i pewnie jeździłbym dłużej, ale trzeba było wrócić na mecz.

Złe wieści: aparat chyba chce zejść z tego świata :-(

Wypadek

Niedziela, 22 czerwca 2008 · Komentarze(16)
Wypadek
Po wczorajszej imprezie czułem lekki niedosyt, brakło mi trochę jazdy, na szczęście dziś rano Damian proponuje małą przejażdżkę.

Żegnamy się z częścią ekipy i wraz z Wiktorem ruszamy nad wodę. Raz jeszcze Zalew (Jezioro) Sulejowski.

Po drodze rzut oka na Wolbórz



i ruszamy w stronę wczorajszego pkt 2. W stronę, bo nie zamierzamy walczyć z piachami, a jedynie znaleźć się w jego pobliżu.

W pewnym momencie decydujemy się jechać rowerówką i... witamy na piachach, znów momentami trzeba pchać rowery.

Chwila przerwy nad wodą Wiku odpoczywa wśród czerwonych mrówek...
Jak się okaże to nie one były najgorsze.



Czas wracać, bo jest jeszcze kilka osób, z którymi trzeba się pożegnać.
Docieramy tuż przed odjazdem Jahoo81, Kosmy100 i Kobry...

Przed odjazdem odkrywamy jeszcze jednego BS-owicza. Niestety jego tu nie zapraszaliśmy. Obok ucha Wiktora jest... wbity kleszcz :-(

Prosto do szpitala w Piotrkowie. Na szczęście udaje się go bezawaryjnie usunąć. Lekarz zapewnia, że nie będzie problemów. Wierzymy, że ma rację.

Odwożę rodzinę do Skrzynna i wraz z Anetką, Wiktorem i kuzynką Agnieszką... ruszamy naprzeciw Kosmie , która jedzie tu rowerem. :-)

Po drodze Aga ucieka do przodu, a my... jesteśmy świadkami koszmaru... Kierowca jadącego z przeciwka BMW traci panowanie nad kierownicą i po wykonaniu kilku koziołków ląduje na słupie w przydrożnym rowie.
Szok, do tej pory takie sceny widziałem tylko na amerykańskich filmach.. samochód leciał w powietrzu, odbijając się raz od boku, raz od przodu...

Dzieje się to wszystko jakieś 100m przed nami. Ruszamy w stronę, auta, gdy tymczasem kierowca i pasażer uciekają z niego. Nie udaje się nam ich zatrzymać, bo ważniejszy jest drugi pasażer, który zakrwawiony wychodzi z auta i pada.
Dodzwonienie się na 112 graniczy z cudem. W końcu udaje się i odpowiednie służby zostają powiadomione. Wygrzebuje drżącymi rękoma bandaż z sakwy (dobrze, że je założyłem) i Anetka opatruje pacjenta. Krwawi okropnie, głowa rozwalona... Dobrze, że trafiło na nią bo ekipa gapiów potrafi jedynie stać i komentować. Nie wspomnę o kierowcy, który jechał za nimi i... po prostu pojechał dalej. Oby on nie musiał kiedyś czekać na czyjąś pomoc.






Jak się okazuje, cała ekipa była pijana, stąd ucieczka dwóch pozostałych "kolegów"...

Po chwili dociera do nas Aga z Kosmą. Okazuje się, że chwilę wcześniej goście omal nie zabili Moniki.... ciarki nas przechodzą...

Oczekiwanie na policję, zeznania sprawiają, że do naszej cioci docieramy bardzo późno. Szybka kolacja, pożegnanie z rodziną (moja żona z dziećmi tam zostaje się wczasować) i ruszamy z Kosmą do domu. O drugiej jestem w domu. Długi był ten dzień i powrót z Bike Orientu…

Całą powrotną drogą mam przed oczami tego chłopaka i to koziołkujące auto... nie chcę tego więcej oglądać...

Bike Orient

Sobota, 21 czerwca 2008 · Komentarze(9)
Bike Orient
Wczoraj dotarliśmy do Wolborza mocno spóźnieni, jednak towarzystwo tak mocno się integrowało, że mimo późnej pory, większość osób zdążyliśmy poznać od razu w piątek. Fantastyczna atmosfera nam również się udzieliła i do jeszcze późniejszych godzin integrowaliśmy się już wspólnie.

Sobotni poranek. Towarzystwo na mocno zwolnionych obrotach, powoli konsumuje śniadanie, ubiera się, z coraz większymi obawami spoglądając na chmury za oknem. Mnie również udziela się ten spokój i... nagle spostrzegam, że nikogo już nie ma na kwaterze. Szybko na dół, a ekipa już robi sobie pamiątkowe zdjęcie. Udaje mi się też załapać.



Zdjęcie pożyczone od brata, ale w tym pośpiechu nie zdążyłem wziąć swojego aparatu. Niestety, bo na trasie będzie co focić.

Ruszamy wspólnie na punkt startowy. Prawie wspólnie, bo ja jeszcze w pośpiechu zapinam torbę z narzędziami i gonię ekipę. Wygląda na to, że mamy silną ekipę:
kosma, jahoo81, agenciara, dmk77, wrk97, kobra, flash, tomalos, hose, pyszard, pixon, kitaxc, silenoz,... pewnie kogoś pominąłem (sorry wielkie, wybaczcie mi )...
EDIT: Pominąłem: demvari
Do tego jeszcze trójka obecnych, ale nie startujących: cykorek, anetka i igor03. Dużo nas :-)

Pobieramy numerki startowe, mapy dostaniemy za chwilę na linii startu. Wiktora rower budzi respekt wśród tych, którzy próbowali go podnieść. Ciężki, jak dla 11-latka bardzo ciężki.

Ruszamy. Pod eskortą policji mijamy krajową "ósemkę" i... w drogę. Ekipa rozdziela się przyjmując różne warianty jazdy, w różnej kolejności, pojedynczo, grupkami... Do Wiktora i do mnie dołącza Kosma i Kobra. Decydujemy się jechać spokojnym tempem i zaliczyć choć kilka punktów (przed wyjazdem z domu w założeniu było: chociaż JEDEN). Ruszamy w stronę pkt 8 i już po chwili jedziemy prawie sami. Reszta peletonu się już rozjechała.

Ósemka okazuje się być na tyle blisko, że żałuję, że Anetka z Igorkiem nie pojechali, myślę, że daliby radę, a Igor jako niespełna 5-latek zebrałby nagrodę dla najmłodszego uczestnika.

Od ósemki do naszej małej grupy dołącza Maciek z Łodzi i w takim 5-osobowym teamie spędzimy cały dzisiejszy dzień.

Kolejnym punktem jest "dwójka", ukryta tuż nad brzegiem Zalewu (Jeziora) Sulejowskiego. Dotarcie do tego punktu kosztuje nas trochę wysiłku, bo... piasku tu ni brakuje, nie wszędzie da się jechać.

Docieramy tu z innej strony niż wszyscy, ale jak się okazuje dość szybko. Chwila przerwy na posiłek i ruszamy dalej.

Tym razem pkt 10. Mocno oddalony. Na tamie nad zalewem Monika decyduje się nas opuścić i odpocząć więc dalej ruszamy już w czwórkę, odbierzemy ją wracając. Tuż po tym jak zostawiliśmy naszą przewodniczkę lekko gubimy drogę, ale po chwili już jesteśmy na pięknej leśnej rowerówce.

Odnajdujemy pkt 10 i... szok. Punkt jest obok schronu... kolejowego. Schronu o długości ponad 350m. Niestety nie mamy sprzętu pozwalającego na zwiedzenie go. Jak się potem dowiadujemy koleżanki próbowały go spenetrować z użyciem rowerowych lampek ale szybko odpuściły. Niemniej jednak widzieliśmy śmiałka (idiotę), który wjechał tam bodaj Kangoorem.

Spożywamy słodko-owocowy poczęstunek. Mamy za sobą dobrze ponad 50km. Debatujemy co robić dalej. Kobra bardzo chce zaliczyć kolejne punkty, już nawet obmyślamy kolejność, ale w pewnym momencie rozsądek zwycięża i decyduję się wracać z Wiktorem. Muszę mieć jednak na względzie jego wiek. On oczywiście chciałby pojechać dalej, ale oznaczałoby to, że oddalimy się jeszcze bardziej od Wolborza. Wracamy. Reszta drużyny decyduje się wracać z nami, choć mówiłem żeby jechali sami. Ale okazało się, że drużyna to drużyna :-)

W drodze powrotnej mamy z Wiktorem małą przytulankę, czego efektem jest zdarte kolano mojego syna. Odbieramy Kosmę, po drodze mija nas pędzący jeleń, znaczy się Damian... tak jak myślałem, zdecydował się powalczyć...

Zaliczamy jeszcze mocno ukrytą w lesie piątkę i spokojny powrót na metę, gdzie czeka nas już pyszna kiełbaska, a potem zwiedzanie Muzeum Pożarnictwa.
Organizacja imprezy fantastyczna. Wszystko jest dopięte na ostatni guzik.

Gawędzimy w oczekiwaniu na wyniki. Mimo, że nie jesteśmy na podium to nastroje wyśmienite. Na pocieszenie zdobywamy nagrodę dla najliczniejszej drużyny.

Igor losuje nagrody pocieszenia i... wygrywamy z Wiktorem bidony.



Dość oryginalne bidony…



Wracamy. Ostatnie 4km do kwatery jedziemy z Igorkiem, więc średnia drastycznie nam spada, co 200-300m postój… Oj było tych postojów.

Wieczorem ciąg dalszy integracji, jednak dziś już krócej… widać zmęczenie…
Ogólnie… fantastyczny dzień, fantastyczni ludzie… Po prostu fantastycznie…


Podsumowanie, wyniki, wywiady i inne relacje na stronie imprezy

I nawet na wywiad się załapałem.... :-)