Wpisy archiwalne w kategorii

Z kamerą wśród...

Dystans całkowity:45694.95 km (w terenie 13501.58 km; 29.55%)
Czas w ruchu:3182:13
Średnia prędkość:14.67 km/h
Maksymalna prędkość:92.52 km/h
Suma podjazdów:108980 m
Maks. tętno maksymalne:210 (144 %)
Maks. tętno średnie:193 (100 %)
Suma kalorii:559155 kcal
Liczba aktywności:1503
Średnio na aktywność:31.69 km i 2h 07m
Więcej statystyk

Rodzinnie...

Sobota, 7 czerwca 2008 · Komentarze(17)
Rodzinnie...

Dziś pierwszy "dłuższy" wyjazd całą rodzinką. Nie tylko z Anetką i Wiktorem, ale również z Igorkiem.

Ruszamy lasem do Miechowic. Początek koszmarny, ciężka przeprawa przez ogromne pokrzywy, które najbardziej dają w kość Igorkowi.





Jakoś dajemy radę i spokojnie przez las dojeżdżamy do dziadków - "ani jednej glebki" u Igora... inaczej niż u Wiktorka... :-)

Wcześniej chwila przerwy w lesie w towarzystwie sympatycznego nauczyciela (również na rowerze).



Powrót trochę trudniejszy, widać zmęczenie u Igorka i glebki zdarzają się coraz częściej, tym bardziej, że sporo podjazdów. Ale daje radę.

Mimo zmęczenia pod pod blokiem zostaje z Wiktorem żeby... zrobić jeszcze parę kółek. Dzieci jednak mają niesamowitą energię...

Wycieczka wyjątkowo długa... czasowo... ale było fajnie... :-)

Na wariata...

Piątek, 6 czerwca 2008 · Komentarze(11)
Na wariata...

Obudziłem się dość wcześnie. dodałem wczorajszy krótki wpis i o 5:25 na rowerek. Szybko, krótko, przed pracą. Wczorajszą trasą i wbrew zaleceniom jakie dawałem wczoraj Wiktorkowi.

Mówiłem, że trzeba jeść żeby jeździć - pojechałem bez śniadania.
Mówiłem, że ślisko może być nie tylko po deszczu, ale również np. z powodu rosy - i było - za późno zauważyłem zakręt i zapomniałem, że trawa jest mokra - na szczęście tylko wybrudzony i lekkie otarcie kolana.

Ale i tak było fajnie, żałowałem tylko, że aparat został w domu. Przydałby się, wczoraj bażant na drodze, dziś sarny... Tylko gdzie ja go mam wozić... fajnie się jeździ, gdy plecak i sakwy zostają w domu...

Z innej beczki, chyba łańcuch już się za długi zrobił... czyżby pora na wymianę?

=========================================================

Pod wieczór odwiozłem żonę z dziećmi do znajomych, a ja na rowerek.

Przy okazji okazało się, że rano zgubiłem pompkę... :-(

Start z Ptakowic i znów na początku porażka. Zobaczyłem, że ktoś na rowerze skręcił z głównej drogi w pola więc za nim. Jak się po chwili okazało... za nią...
Ona się zatrzymała... nie wnikałem po co, a mnie po chwili droga się zwęziła, zarosła i po następnych kilkudziesięciu metrach zdałem sobie sprawę, że jestem w środku pola... nie wiem czego....

W każdym razie strasznie ciężko się po tym jechało. Kiedy stanąłem żeby zawrócić, bo z każdym metrem było coraz ciężej... przeraziłem się jak głęboko w to wjechałem... poplątane jakieś pnącza... ledwie rower odwróciłem.

Po powrocie na szosę... kryzys... rower przestał jechać... stwierdziłem, że dojadę do kościoła św. Mikołaja w Reptach i wracam. Przy kościele nie wyhamowałem, rozwaliłem mur więc... przy okazji przez dziurę zrobiłem zdjęcie...



Jako, że rower znów zaczął jechać to kontynuowałem przejażdżkę... na oślep, bez planu, nie zawsze do końca wiedząc gdzie jestem...
Mniej więcej trasa była następująca (mogłem coś pominąć):

Ptakowice - Repty - Stare Tarnowice - Opatowice - Rybna - Miedary - Wilkowice - Księży Las, Kamieniec - Zbrosławice - Ptakowice

W Zbrosławicach zacząłem mieć jednak wątpliwości gdzie jestem i dokąd mam jechać...



Stwierdziłem, że się ściemnia i pora do domu.

3 miejsce w Silesia Cup MTB 2008

Sobota, 31 maja 2008 · Komentarze(17)
3 miejsce w Silesia Cup MTB 2008

Niestety nie ja. Plany były inne, a wyszło jak zwykle. Ale tym razem wyszło... świetnie.

Nie udało mi się wystartować więc wcale mi się nie chciało przyjeżdżać. Wiku jednak bardzo nalegał, więc wziąłem chłopaków (i ich rowery) i pojechaliśmy do Chorzowa. Wiktor był zawiedziony, że z racji wieku nie może wystartować w normalnych zawodach ale w końcu skusił się na dziecięce (chociaż i tak wcześniej było: "Tata, co to jest 1km..."). Kiedy numer startowy zawisł na jego rowerze, Igor również poczuł chęć rywalizacji (czyt. posiadania numerka). Mimo, że jest młodszy niż regulamin przewidywał udało się go zapisać (jak się okazało było więcej takich maluchów).



I wtedy się zaczęło... prasa, radio, telewizja... :)



Po chwili start i jak burza poszedł Wiku.



I dawał tak, aż do końca...



Igor nie był gorszy, ledwie nadążyłem za nim biec wzdłuż trasy.



Były trudne chwile, ale jeżdżenie po trawie wbrew pozorom nie należy do łatwych...



Myślałem, że nie da rady, ale był dzielny i z uśmiechem na twarzy dotarł do mety.



W oczekiwaniu na wyniki zwiedziliśmy coś co dumnie nosiło nazwę targów.

Wiku w międzyczasie próbował sił w streetsurfingu i... dawał radę, nie wiem jak się można na tym utrzymać....





W końcowej klasyfikacji Wiku zajął 3 miejsce w swojej kategorii, Igu był poza podium, ale również dostał nagrodę ("tylko dwie").





Zmęczeni, upał był koszmarny, w końcu wrócilismy do domu.
"Duży" wyścig widzieliśmy tylko momentami, podobnie jak zawody BMX.


Wieczorkiem, po długiej przerwie (jak to spytał brat: brak czasu, czy celu - w sumie to sam nie wiem) wybrałem się na chwilkę na rower.
Tuż obok bloku spotkałem sąsiada i... zrobiliśmy wspólnie krótką rundkę po okolicznych lasach. Okazało się, że sąsiad tak często pedałuje po okolicy. Ale tak to jest jak się zna sąsiadów tak dobrze jak ja...

W sumie wyszedł sympatyczny dzionek, ale wciąż tęsknię za Bieszczadami...

Integracja

Piątek, 23 maja 2008 · Komentarze(3)
Integracja

Wciąż w Kampinosie. Rano dojeżdża do nas Młynarz i zrobił się już mały zlot. Jest nas już 8 BS-owiczów:

- Monika
- Sabinka
- Anetka
- Piotrek
- Damian
- Wiktor
- Igor
- ja

Gdzie reszta? :-)

Po śniadanku ruszamy wszyscy w teren (jedynie Sabinka z Igorem jadą załatwić inne ważne rzeczy).

Przejażdżka po Kampinosie. Fantastyczna jazda, świetne ścieżki. Zachwycamy się przyrodą.



Chwila przerwy w miejscu zwanym Zamczyskiem.





Część ekipy chciała w Kampinosie kupić nieruchomość...



Dalej jedziemy szosą do Żelazowej Woli. Nie był to jednak najlepszy wybór. Duży ruch. Tam krótka przerwa na sponsorowane przez Monikę lody (do parku niestety nie można wjechać rowerem) i bocznymi drogami powrót do domu.

Wieczorkiem jeszcze obiecany Igorowi wyjazd w teren.



I wieczorna integracja sponsorowana przez Młynarza.

W Kampinosie

Czwartek, 22 maja 2008 · Komentarze(7)
W Kampinosie

Po bieszczadzkich szaleństwach, przerwa. Czas odrobić zaległości w pracy. Po trzech wariackich dniach na szczęście kolejne wolne dni. Nad ranem przyjeżdżamy całą rodzinką do Damiana. Po śniadaniu, Damian, Igor, Wiktor i ja ruszamy na rowerach w teren.



Towarzyszy nam Sabinka i Anetka (oraz Nuka) pieszo. Jestem niewyspany, gryzą mnie komary, hamulec coś ociera... nie podoba mi się to. Po dwóch km wracam z dziećmi (i dziewczynami) do domu i idę spać. Damian jedzie po "dwusetkę".

Odespawszy w końcu Bieszczady i trzy pracowite dni podejmuję kolejną próbę jazdy. Jedziemy (z Damianem i Wiktorem) do Warszawy po... Kosmę ;)

Jestem zachwycony ścieżkami rowerowymi. Prawie cała droga do dworca do rowerówka. Wiku robi kolejną życiówkę - 72km :-)
Jest dzielny.

Dzień 8 – Powrót

Sobota, 17 maja 2008 · Komentarze(4)
Dzień 8 – Powrót
Po śniadaniu żegnamy gospodarzy i ruszamy po oponę. Damian pierwszy (jak mówi pojedzie „powoli”), ja jeszcze chwilę marudzę i zaczynam go gonić. Mimo wystającego balona tak się rozpędził, że kiedy ja docieram do Ustrzyk, on już zmienia oponę w sklepie dyskutując ze sprzedawcą o KSU. Okazuje się, że w sklepie pracuje człowiek, który czasem z chłopakami grywa na koncertach.

Ostatnie zakupy pamiątek i ruszamy do Przemyśla. Oczywiście w miarę możliwości bocznymi drogami.

Po drodze Arłamów – długi podjazd. Dawny rządowy ośrodek wypoczynkowy, miejsce internowania m.in. Lecha Wałęsy. Sam ośrodek fajny, choć nie tak go sobie wyobrażałem (zbyt luksusowy jak na miejsce internowania?). Za to fantastyczny zjazd i podjazd pod samym ośrodkiem – trudno by go było z tej strony szturmować. Nowy rekord prędkości – bez pedałowania – 64,15km/h



Dalej Posada Rybotycka i „najstarsza zachowana cerkiew w Polsce, a zarazem jedyna obronna” – w rzeczywistości okazuje się być do bólu nieciekawa.



Chwila przerwy i dlaej w drogę.



Dalej trochę terenu (znów mi się podobało szaleństwo na zjeździe) i wylatujemy na DK28. Spokojnym tempem dojeżdżamy do Przemyśla.



Obiadek i... chyba opadamy z sił. Miasto piękne, zupełnie inaczej je sobie wyobrażałem, ale już chyba brakuje nam sił. Nie chce nam się zwiedzać. To chyba bliskość domu wywołuje w nas chęć odpoczynku.

Zostajemy na piwie. Nadchodzi czas odjazdu pociągu. Doprowadzamy rowery do dworca (po piwie nie jeździmy). Pakujemy się do przedziału, na szczęście jest rowerowy i… to już prawie koniec.

Mimo, że dzisiejszy dzień był już właściwie drogą powrotną, wcale nie był mniej fajny niż wszystkie poprzednie. Ale chyba już chcemy być w domu, choć na chwilę… ;)

<==Dzień poprzedni Dzień następny ==>

Profil trasy, mapa i alternatywny opis dnia na blogu Damiana

Bieszczady - dzień 7 – ciężki

Piątek, 16 maja 2008 · Komentarze(10)
Bieszczady - dzień 7 – ciężki
Otwieramy oczy i pada. Czy to źle? Czy musimy gdzieś jechać? Patrzymy po sobie chyba z nadzieją, że któryś powie „Otwieramy piwo i dziś przerwa”. Na szczęście nikt nie wymiękł (choć chyba było blisko) i mimo deszczu ruszamy w drogę. W planie Dolina Sanu. Stuposiany, za miejscem biwakowym ruszamy leśną drogą aby okrążyć Czeresznię i Czereszenkę. Fantastyczna jazda. Taki teren lubię. Podjazdy, zjazdy, kamienie, błotko, deszcz ale… wszystko umiarkowane.



Miejscami może być niebezpiecznie.



Po ok. 9-10 km przestaje padać. Dobrze, że pojechaliśmy. Wpadamy na „główną” drogę wiodącą do Mucznego, ale po chwili znów z niej uciekamy w stronę Łokcia. Jedziemy magiczną drogą wzdłuż ukraińskiej granicy.



Magicznej, bo na sporym odcinku są to płyty betonowe, a ściślej mówiąc to raczej żelbet. Niestety nadgryziony zębem czasu więc trzeba bardzo uważać, po co chwilę wystają z niego pręty. Chwila nieuwagi i można sobie zrobić krzywdę.



Nagle niespodzianka. Przejazd przez bród. O nie, dziś za zimno na moczenie nóg. Cofamy się i ukrytą w trawie i krzakach ścieżką trafiamy na mostek.



Mijamy Tarnawę Niżną i po kilku kolejnych km skręcamy w drogę donikąd. Sokoliki… wieś, której nie ma (po polskiej stronie), miejsce gdzie nawet droga się kończy, ale… musieliśmy tu przyjechać. Ten punkt wycieczki nie budził żadnych wątpliwości, bo… „świat się kończy w Sokolikach…” Tak śpiewa nasz ulubiony zespół i… trzeba to było zobaczyć na własne oczy.

Po stronie ukraińskiej zniszczona cerkiew



Bukowiec i zaskoczenie… tego domku na drodze kiedyś nie było, a tym bardziej nie było go… na moście.



Po chwili udaje się go przepchnąć przez most i ruszamy do cmentarza w Beniowej.





Tu niespodzianka. Dalej szlak prowadzi przez łąkę… niby tylko kilkaset metrów ale mokra trawa daje się we znaki. Do tego momentu było świetnie. Stąd jedzie mi się coraz ciężej. Dużo ciężej. Czuję, że słabnę. Nie pomagają kanapki, batoniki, IzoPlus.



Ledwo docieram do Wilczej Jamy. Odpoczynek, niezłe jedzenie i… wciąż nie mam siły. Odpuszczam dodatkową rundkę i jadę prosto na kwaterę. Damian jeszcze jedzie do Wołosatego (ponoć położyli nowy asfalt).

Wykąpany, z piwkiem, przy kominku witam Damiana, który oprócz piwa donosi, że rozwalił oponę. Niedobrze. Mamy dętki, ale opony zapasowej brak. Po krótkiej dyskusji i sprawdzeniu pociągów, decydujemy się na zmianę planów. Odpuszczamy jutrzejszy Otryt - Damian i tak nie dałby rady - i jedziemy przed południem do Ustrzyk po oponę. Jako, że będziemy na wylocie z Bieszczad, nie ma sensu wracać, pojedziemy stamtąd prosto do Przemyśla i nocnym pociągiem wrócimy do domu.
Skrócimy o jeden dzień wycieczkę, ale to chyba najlepsze wyjście.


<==Dzień poprzedni Dzień następny ==>

Profil trasy, mapa i alternatywny opis dnia na blogu Damiana

Bieszczady - dzień 6 – Sentymentalnie

Czwartek, 15 maja 2008 · Komentarze(7)
Bieszczady - dzień 6 – Sentymentalnie
Rankiem ruszamy w stronę Pszczelin. Oczywiście nie najkrótszą drogą. Przez Równię, gdzie oczywiście obowiązkowy postój obok jednej z najpiękniejszych (o ile nie najpiękniejszej) bieszczadzkich cerkwi.





Dalej Żłobek, Rabe i Czarna.



Potem odbijamy, aż pod ukraińską granicę. Michniowiec i Bystre. Nie wiem, czemu tak pasjonuje mnie ten kawałek Bieszczad. Dwie wioski zupełnie na uboczu, tuż przy granicy, wioski gdzie uwielbiam przyjeżdżać, choć to już faktycznie koniec świata. Może to ten spokój, może droga prowadząca do tego miejsca, znaczona przydrożnymi krzyżami. Nie wiem co to, ale coś w tym jest. Bystre – fantastyczna cerkiew, niestety koszmarnie zniszczona i zaniedbana.



Przykro na to patrzeć. Historia cerkwi to zresztą kolejna smutna historia tych ziem. Po wielu nie ma już śladu, większość została splądrowana, okradziona. Dziś wiele z nich pełni rolę kościołów katolickich. Najbardziej przerażające dla mnie było to, że na wiele lat nasze władze zmieniły ich przeznaczenie. Większość służyła jako… magazyny, spichlerze… straszne…

W drodze powrotnej zaskakuje nas deszcz (który to już raz grzmi w oddali). Przebieramy się, ale znów tylko trochę popadało. A właściwie tak nam się wydaje. Lipie i… zaczyna się ulewa. Zmoknięci docieramy do Lutowisk i zatrzymujemy się w pierwszym barze. Przerwa. Deszcz, wiatr, niedobrze to wygląda. Na szczęście, po kawie i małej przekąsce znów jest ładniej na zewnątrz.

Kolejna przerwa i kolejna śliczna cerkiew w Smolniku.



Stąd już tylko parę km do naszej kwatery w Pszczelinach. Dziwnie zmęczeni (a przynajmniej ja) zrzucamy sakwy i… Damian proponuje małą, wieczorną rundkę, po doskonale nam znanych terenach. Nie wiem czemu, ale mimo zmęczenia zgadzam się.

Pierwsza niespodzianka po chwili, kiedy okazuje się, że ruszyliśmy bez picia, tzn. wsypaliśmy IzoPlus do bidonów, ale… sklep z wodą był czynny tylko do 16. No cóż będzie śmiesznie. Tu niestety sklepy i knajpy rządzą się swoimi prawami. Czynne tylko sezonowo, tylko w dziwnych godzinach, z dziwnym zaopatrzeniem i czasem dziwnymi cenami. Trudno się dziwić, że takim powodzeniem cieszy się sklep objazdowy, który mijaliśmy po drodze.

Na szczęście w Dwerniczku jakaś budka-widmo. Nie wiadomo skąd i czemu tutaj, a na dokładkę otwarte. Kupujemy wodę i jedziemy dalej.

Cerkiew w Chmielu (i moja ulubiona drabina).



Cudem ocalała, po tym jak chciano ją spalić na potrzeby filmu „Pan Wołodyjowski”. Po prostu ręce opadają jak się o tym pomyśli, co ludziom do głowy przychodziło…

Wracamy, Dwernik, Nasiczne (to tu wiele lat temu narodziła się nasza miłość do Bieszczad).



Brzegi Górne i droga Ustrzyk Górnych. Długi podjazd (ale pokazujemy spotkanej młodzieży „kto tu rządzi”) i fantastyczny zjazd (wciąż się boję).



Ten znak mi się nie podobał.



Ustrzyki puste, czynny jeden sklep/knajpa. Zakupów tu specjalnie się nie da zrobić więc tylko coś szybkiego na ząb, piwo do kieszeni i do domu.



Wieczorek przy kominku (dziękujemy właścicielowi za uzupełnienie naszych skromnych chmielowych zapasów). Jak się okazuje zwiedzanie dobrze znanych miejsc też może być przyjemne. Kolejny fantastyczny dzień.


<== Dzień poprzedni Dzień następny ==>

Profil trasy, mapa i alternatywny opis dnia na blogu Damiana

Bieszczady - dzień 5 – Zmiana planów

Środa, 14 maja 2008 · Komentarze(6)
Bieszczady - dzień 5 – Zmiana planów
Dziś wyjeżdżamy z Cisnej. Dzień zaplanowany, kiedy nagle, przy śniadaniu, telefon. Okazuje się, że znaleziono dokumenty Damiana i są do odbioru w Zagórzu. Zupełnie nie po drodze, tym bardziej, że wczoraj jechaliśmy już w tamtym kierunku, ale… jedziemy. Tym bardziej, że oprócz dokumentów jest… cała kasa! Szok.

Przez Jabłonki do Baligrodu. Tam krótka przerwa, zwiedzanie odnawianego kirkutu.

To miasto (niegdyś, bo już nie ma praw miejskich) też sporo przeszło. Wystarczy wspomnieć, że hitlerowcy nagrobkami z żydowskiego cmentarza wybrukowali rynek… Wystarczy zerknąć na walącą się kopułę cerkwi… Ech życie…

Jedziemy do Leska. Po drodze wizyta w najstarszym drewnianym kościele w Bieszczadach, w Średniej Wsi. Dalej Lesko. Zaraz za Sanem ostry podjazd do góry do Zamku (?). Zupełne rozczarowanie. Jakiś hotel, pensjonat… jedziemy dalej. Niestety główna droga z Leska do Zagórza to porażka dla rowerzystów. Niesamowity ruch, kierowcy prawie ocierający się o nas, musi to być niezły Sajgon w sezonie. Odradzam podróżowanie tą trasą.

Zagórz.

rzeka, osława, zagórz © djk71


Spotykamy się z uczciwymi znalazcami (wielkie dzięki Panowie raz jeszcze) i po krótkiej przerwie na pizzę ruszamy dalej. Decydujemy się, że dzisiejszą noc spędzimy w Ustrzykach Dolnych. Chcąc uniknąć zatłoczonej drogi do Leska jedziemy w kierunku Tarnawy.

Zaraz za miastem Damian zaskakuje mnie kierując się w stronę jakiś ruin. Jakiś… aż mi wstyd, że wcześniej o nich nie czytałem. Zespół Klasztorny Karmelitów Bosych. Po prostu szok. Fantastyczne miejsce, aż dziw bierze, że aż tyle się zachowało po 180 latach niszczenia…









Nawet butelka po winie zdawała się pasować do klimatu klasztoru.



Jedziemy dalej, Tarnawa, Lesko.



Znów przez chwilę ruchliwa droga, Uherce Mineralne i uciekamy z głównej drogi w stronę Soliny. Myczkowce i fantastyczne widoki.



Dalej zapora na Solinie. Nie udało nam się jej zwiedzić od wewnątrz, ale jesteśmy w szoku na górze. Cisza, spokój, jak nie tutaj, prawie zero ludzi.





Koniec leniuchowania, do Ustrzyk jeszcze parę km, a wieczór zbliża się wielkimi krokami. Dojeżdżamy na miejsce, budząc podziw gospodarza, który widząc, że po chwili wybieramy się „na miasto” (a do rynku będzie z 1,5 – 2km) przebiera się i podwozi nas samochodem do najbliższej knajpy (nomen omen Niedźwiadek) , bo przecież zmęczeni jesteśmy… :-)

W sumie, mimo radości ze znalezionych dokumentów, wyjeżdżaliśmy rano trochę niezadowoleni, powodu zmiany planów. Niespodziewane widoki zrekompensowały nam to dość szybko. Wyszedł bardzo fajny dzień.

<==Dzień poprzedni Dzień następny ==>

Profil trasy, mapa i alternatywny opis dnia na blogu Damiana

Bieszczady - dzień 4 – Jak pech to pech

Wtorek, 13 maja 2008 · Komentarze(5)
Bieszczady - dzień 4 – Jak pech to pech
Mimo wczorajszych zapowiedzi, że nigdzie nie jadę, Damian nie musi mnie namawiać. Jedziemy z Cisnej do Jabłonek, stromy podjazd asfaltem. Za to potem szaleńczy zjazd mógłby być gdybym miał więcej odwagi. Niestety drobne kamyczki na drodze skutecznie studzą moje zapały. Boję się, mimo to zjazd jest fajny. Krótko przerwa obok pomnika zamordowanego tu generała Świerczewskiego.



Dalej zamiast prostą drogą na Baligród ruszamy w lewo na Roztoki Górne. Droga to mocno zniszczony asfalt ale jedzie się fajnie. Po drodze, jak wszędzie tutaj, punkty wypalania węgla drzewnego.



Zastanawiamy się ile Ci ludzie na tym zarabiają, bo widać, że biznes się kręci, ciężarówki krążą jak szalone. W trakcie jednego ze zjazdów do kolejnego punktu wypalania, na powitanie wybiegają nam trzy psy. Hamulce zadziałały. Stoimy w bezpiecznej odległości i mimo zapewnień właścicielek psów nie ruszamy z miejsca dopóki psy nie zostają odprowadzone.

Dalej kamieniołomy i kolejne ciężarówki, ruch jak na autostradzie, a to leśne drogi. Zaczyna padać. Zakładamy kurtki i lekko modyfikujemy trasę bo droga, na której stoimy od razu staje się nieprzejezdna.

Dojeżdżamy do Baligrodu, Damian przechodzi jakoś kryzys, to chyba problemy z SPD zaczynają tak na niego działać. Krótki posiłek na rynku i mały serwis pedałów.



Mój lewy pedał też coraz ciężej się wypina, ale jeszcze go nie ruszam, sprawdzę to przy następnej okazji.

Ruszamy w stronę Stężnicy. Nawierzchnia drogi w fatalnym stanie, odpowiedni znak informuje wcześniej, że na drodze występuje „Przejazd przez bród – 3 szt.” :-) Przerabialiśmy już to więc spoko. Prawie spoko, bo… zatrzymuję się przed brodem i… pedał się nie wypiął, ląduję lekko podrapany na ziemi.



Dwie krople smaru działają cuda. SPD-ki działają jak nowe. Oczywiście mądry Polak po szkodzie. Jakbym nie mógł tego zrobić godzinę wcześniej.

Jedziemy w stronę Polańczyka. Damian jak zwykle uciekł mi na jakimś podjeździe więc samotnie podziwiam widoki. Mijam miasteczko i dzwoni Damian. Okazuje się, że albo taki zafascynowany byłem jeziorem, albo tak zmęczony, bo… minąłem go po drodze nie zauważając tego (on też tego nie zauważył) i jestem kilka km przed nim.



Po chwili znów razem. Wołkowyja, sklep i… szok. Damian nie ma portfela. Najprawdopodobniej w trakcie przebierania się w trakcie deszczu nie zapiął kieszeni w sakwie. Dowód, karta i ładnych kilkaset złotych poszło się kochać… :( Trzynastego…

Nie mamy dziś szczęścia. Damian zastrzega kartę i jedziemy przez Buk i Dołżycę do Cisnej. Po drodze planuję posiłek w „Cieniu PRL-u”. Niestety, i tu nas pech nie opuszcza, jak za PRL-u – zamknięte.



Damian proponuje dokręcić „do setki” ale ja odpuszczam i idę się wykąpać. Brat jest twardy i jedzie. Tak twardy, że tuż pod pensjonatem wydziela „z byka” w wiszącą doniczkę… Trzynastego…
Kolacja i piwko w Siekierezadzie… już jesteśmy znani we wsi… :-)



<== Dzień poprzedni Dzień następny ==>

Profil trasy, mapa i alternatywny opis dnia na blogu Damiana