Jazda testowa Małżonka ma dorosła do samodzielnego prowadzania bloga (co prawda na chwilę obecną wciąż jest to ograniczone do wpisywanie keamów, ale to już jakiś postęp i wierzę, że wkrótce będzie tam coś więcej). Dorosła również do posiadania własnego licznika. W związku z tym ustaliliśmy, że weźmie sobie mój (bo dobry, przetestowany itp), a ja sprawię sobie nowy. Jedyna rzecz jakiej brakowało mi w dotychczasowej Sigmie 906 to podświetlenie.
Zacząłem więc szukać nowej zabawki i okazało się, że niestety niewielki jest tu wybór w rozsądnych cenach. Byłem już właściwe zdecydowany na kolejną Sigmę, tym razem 1606L ale w ramach poszukiwania gitary dla Wiktora trafiłem na Vettę RT255L. Wiem, ze gitara ma mało wspólnego z licznikami, ale okazało się, że obok każdego muzycznego gdzie zawitaliśmy był... rowerowy. Grzechem było nie wejść :-)
Po namyśle postanowiłem spróbować i kupiłem wspomniany model. Wieczorkiem instalacja, trochę zbyt zabawkowa mi się wydaje ale po wymianie czerwonej obudowy - w czerni wygląda zdecydowanie lepiej.
Montaż liczników + tylnej lampki i... po 23 ruszam na jazdę testową. Krótko, ale i tak się dziwnie zmęczyłem, czyżby wychodziła zbyt długa przerwa...?
Licznik działa, może byłoby lepiej gdyby można było ustawić 5 sek świecenia zamiast 3, ale niestety nie da się. Dodatkowe opcje w stosunku do Sigmy, to m.in. możliwość zapisywania zrzutów danych w wybranych momentach, np. po dojeździe do miejsca X średnia była taka, czas taki...
Lampka niestety też ma kiepskie mocowanie, chyba pomyślę nad jakimiś gumkami dla niej. Wygląda niezbyt ciekawie, ale świeci rewelacyjnie. Ciekawe jak zadziała w trakcie deszczu.
Dziś również niespodzianka. Towarzyszka naszych ostatnich wypadów, moja kuzyneczka Aga pojawiła się na BS (wprowadziła również wszystkie ostatnie jazdy). Witamy Aga :-) Oby Ci się dobrze z nami jeździło.
Leń jedzie nad Pogorię Straszne lenistwo mnie dopadło :( Spoglądając na poprzednie miesiące to wychodzi na to, że w zimie jeździłem częściej niż w czerwcu, o lipcu nie wspominając. Doszło do tego, że ostatnie dwa wpisy wprowadziłem dopiero dziś, z tygodniowym opóźnieniem.
I na nic tłumaczenia, że dużo pracy, że pogoda nie taka, że zmęczony jestem... To po prostu leń. Śmierdzący leń.
Dziś miało być inaczej. Zaproszeni na obiad przez Kosmę, załadowaliśmy wszystkie cztery rowery do auta i w drogę. Miałem co prawda wątpliwości, co do pogody, bo po wczorajszych burzach, dziś też meteo zapowiadało niespodzianki, ale Monika zapewniła nas, że jest błękitne niebo.
To co zobaczyliśmy po przyjeździe nieco kłóciło się z naszymi wyobrażeniami błękitu.
Zdjęcie nie oddaje tego co się działo za oknem, ale wierzcie mi, dawno czegoś takiego nie widziałem... Prawie jak trąba powietrzna. Na nic zdało się oczekiwanie na lepszą pogodą.
Gdy już wydawało się, że zaczyna być ok i już mnie ciągnęło żeby choć chwilę się przejechać... znów rozpętała się burza.
Tak więc późnym wieczorem zapakowaliśmy rowerki do auta i wróciliśmy do domu.
Co z moim leniem... nie wiem... dziś mu się upiekło...
Myślałem, że po wczorajszym dziś sobie zupełnie odpuszczę. Nie udało się. Po siedemnastej stwierdzam, że jednak trzeba się przejechać. Dość późno więc dystans był ograniczony... godziną rozpoczęcia meczu ;-)
Górniki, Repty i... już wiem, Jadę do Tarnowskich Gór. Wczoraj góry, dzisiaj góry... ;) Dawno tu nie byłem. Rynek pełen ludzi, nie to co kiedyś widziałem przed wigilią.
Co dalej? Chechło. Ale najpierw Miasteczko Śląskie, potem przez las nad Chechło. Tłumy ludzi i... mnóstwo rowerów. Mimo tłumów jakoś udaje się objechać jezioro wokół. Powrót do Tarnowskich gór z małym błądzeniem po nowych ścieżkach, ale udaje się dojechać. Z Tarnowskich Gór już prosto - odkrytą niegdyś z moją małżonką drogą - trochę asfaltem, trochę lasem, z dala od aut. Fajna przejażdżka w towarzystwie Amandy i Briana, czyli The Dresden Dolls
Wracając do dnia wczorajszego: do duszy są pedały dwufunkcyjne, jednak trzeba będzie kiedyś pomyśleć o normalnych SPD.
Sorry za brak zdjęć, ale aparat wylądował u lekarza ;-( Może wrzucę kilka jak dostanę od któregoś z kolegów.
Po długim czasie, w końcu udaje się zorganizować wspólny wjazd z Andrzejem - kumplem z pracy i z kilkoma jego znajomymi. Co prawda grono firmowe miało być jeszcze większe, ale wyszło jak zwykle.
Budzę się wcześniej niż powinienem, włączam - nie wiem po co - TV i szok. Trafiam na koncert grupy The Dresden Dolls.
Słyszę ich pierwszy i już jestem zakochany. Klawisze + perkusja (czasem gitara) i śpiew kojarzący mi się z paryskimi klimatami. Do tego fantastyczne widowisko na scenie. W opisach określani są jako punkowy kabaret, ale to trzeba samemu zobaczyć (koniecznie zobaczyć).
Podjeżdżam do Gliwic samochodem - chciałem rowerem ale Endrju szczerze mi to odradził – mam oszczędzać siły. Nie wiem o co mu chodzi, bo to tylko 15km, ale był tak poważny kiedy to mówił (chciał nawet po mnie przyjechać, gdy się dowiedział, że chcę jechać rowerem), że mu uwierzyłem i wybrałem auto.
Przekładam rower na auto Andrzeja i ruszamy w trójkę (z Adamem), po drodze mija nas jeszcze jeden samochód, ale na miejscu startu w Ujsołach i tak jesteśmy pierwsi. Po chwili doganiają nas koledzy i jest nas szóstka. Strasznie długo się zbieramy. Nawet po starcie niektórzy wracają do samochodu, bo czegoś zapomnieli, jeszcze sklep… w końcu jedziemy.
Spokojnie równym tempem. Wjazd do lasu i pierwsze wątpliwości, którędy. W lewo. Śliwa twierdzi, że w prawo. Mamy wątpliwości, ale ruszamy za nim. Po 100m dowiadujemy się, że źle jedziemy. Wracamy. Ruszamy pod górkę, trochę kamieni na drodze, ale spokojnie można jechać. W pewnej chwili, korzystając z tego, że Andrzej zostaje z tyłu wychodzę na prowadzenie i ciągnę pod górkę. Dość stromy momentami podjazd, ale spoko ciągnę. Wszyscy zostali z tyłu, daję dalej do przodu. Bałem się, że będę odstawał od reszty, a tu nie jest źle.
Mostek, czekam na nich i… to był błąd. Skończyło się rumakowanie, jak to ktoś kiedyś powiedział. Wjeżdżamy na znienawidzoną przeze mnie trawę i zostaję z tyłu. Potem znów lasek i zadyszka. Oj, coś nie tak z kondycją. Po kilku postojach docieram w końcu na górę. Wszyscy już na mnie czekają. Przełęcz Przysłup – AFAIR 940 m npm. Do tej pory Przysłup kojarzył mi się tylko z Bieszczadami.
Spoko, Dało się podjechać, ruszamy dalej. O jakiej ściance oni mówią? Andrzej z Piotrkiem ruszyli na przełaj i tylko dobiegające z krzaków okrzyki: „Aaaa…” pozwalają się domyśleć, że należy wybrać inną drogę. Po chwili już wiem co znaczy ścianka. Powiem tak, pieszo bym się dwa razy zastanowił zanim bym tam podszedł. Teraz jednak nie mam wyboru. Ruszam za chłopakami i… jest przewalone. Momentami trudno nawet rower pchać/ciągnąć. Trzeba go przenosić nad leżącymi drzewami.
Gdzie są moje płuca? W aucie zostawiłem? Do tego boję się o moje niegdyś naderwane mięśnie… w trakcie jazdy ich nie czuję, teraz jednak mam wrażenie, że zaraz znów puszczą.
Po długiej chwili docieram na górę. To chyba Świtkowa – 1082 m. npm. –podeszliśmy nieźle w górę. Padnięty. Chwila na podziwianie widoków i mkniemy ścieżką szeroką na 30cm, zarośniętą paprociami. Da się jechać choć nie widać niespodzianek, jakie kryją się pod liśćmi. A jest ich sporo. Do tego co jakiś czas drzewa leżące w poprzek. W końcu szaleńczy zjazd w dół. Nie wiem czy to kwestia tarcz (ja w przeciwieństwie do pozostałych mam V-brejki), czy też kwestia psyche, w każdym razie czuję się mocno niepewnie na zjeździe, gdy inni mkną co sił w dół. W pewnym momencie czuję, że hamulce już nie pomagają, co najwyżej blokują koło i zaczynam się ślizgać – nie wiem co gorsze. Po chwili pędzę na złamanie karku i myślę tylko jak najbezpieczniej upaść. Udaje mi się wpaść w jakąś koleinę i szczęśliwie zatrzymać bez upadku. Niestety po chwili muszę kontynuować zjazd. Jakoś udaję się dotrzeć na jakąś polankę, gdzie ekipa przygotowuje chyba jakiś festyn.
Na nic zdaje się oczekiwanie na zaproszenie na gotowaną właśnie zupę, widać jeszcze nie jest gotowa. Ruszamy dalej. Kawałek asfaltem i docieramy do jakiejś mieściny (Oravska Lesna?) z jedynym ponoć barem przy hotelu. Wbrew zwyczajom i zdrowemu rozsądkowi chwila odpoczynku przy piwku. Oj potrzeba nam tego było.
Ruszamy dalej jakąś doliną, to już kolejny raz kiedy trwają debaty nad mapami i kolejny raz gdy ruszamy nie będąc przekonani czy to właściwa trasa. Dziś ja się do map nie mieszam, są inni, którzy ponoć znają te tereny lepiej – będzie na kogo zwalić (biedny Śliwa). Po chwili kolejna wspinaczka. Jeździć mogę. Wspinać się z rowerem – nie. Pozytyw tej wspinaczki – zapomnę chyba o Chryszczatej.
Na czworaka prawie docieram do… drogi, gdzie Śliwa dyskutuje z napotkanym Słowakiem. Dyskusja wygląda mniej więcej tak:
Śliwa: Którędy dojedziemy do…? Słowak: W lewo… fajna droga… Śliwa: A w prawo i….? Słowak: Trudno, nawet pieszo… Śliwa: To pojedziemy w prawo.. Słowak: Ale łatwiej będzie w lewo, bo w prawo nie ma drogi, paprocie ponad metr… Śliwa: Ok., dzięki, jedziemy prawo.
Krótka dyskusja w grupie i wszyscy chcą jechać w lewo więc… jedziemy w prawo… znów się powspinać.
Koszmarnie. Jestem zmęczony. Przedzieramy się przez jakieś paprocie, gałęzie, drzewa. W końcu znów można jechać. Co chwilę konsultacje, gdzie dalej, postój co kilka minut. Droga nierówna, pełno kałuż. Na którymś zjeździe tracę równowagę i leżę. Jak się potem okaże nie ja jeden dziś leżałem. Nie ja jeden dziś kąpałem rower w kałużach Na szczęście nie ma już takich kałuż, jak ta, w którą wjechali wcześniej koledzy. Błotko, o konsystencji, kolorze i zapachu kojarzącym się jednoznacznie…
Znów chwile strachu na zjazdach. Kolejna przerwa, Michał łapie gumę. Wymiana dętki i jedziemy dalej. Późno i chmurzy się. Sporo jazdy po trawie, o dziwo już mi nawet nie przeszkadza tak bardzo. W pewnym momencie Śliwa rozwala przerzutkę. Nie, na szczęście chyba tylko wykrzywia hak. Kolejne przerwy. Przy okazji okazuje się, że u Michała schodzi powietrze w drugim kole. Jakoś jedziemy dalej.
Nie. Śliwa ma dziś pecha, czyżby to kara za błądzenie i wspinaczki? Rozwala jednocześnie trzy szprychy. Mamy problem z ich wykręceniem. Endrju zaplata je fantazyjnie… i na ich widok ogarnia nas histeryczny śmiech.
Ruszamy przez pola w dół. Docieramy do asfaltu. Po 45km jestem padnięty . Tak naprawdę to już po 25-30 byłem padnięty bardziej niż po setce na asfalcie. Jesteśmy chyba w Mrzacce, stąd już tylko będzie asfalt. Chyba czuję jakąś ulgę. W Zakamennem przerwa na pizze. O jaka pyszna!
Dowiaduję się, że teraz czaka nas zabójczy półgodzinny podjazd. Trudno, damy radę. Ruszamy razem, ale to jakieś cyborgi, po chwili znikają mi z oczu. Jadę swoim tempem przyglądając się okolicy. Mijam Novot i z lekkim strachem oczekuję tego podjazdu. Nagle widzę budkę przypominającą przejście graniczne i dwóch rowerzystów, to Adam i Andrzej. Okazało się, że podjazd już za mną :-). Teraz ponoć zjazd gdzie można bić rekordy. Nie nastawiam się na to, moja psyche nie jest na to gotowa. Andrzej mknie ile sił w nogach, ja za nim, spokojnie bez pedałowania, za mną Adam, który wyprzedzając mnie mało nie całuje się na zakręcie z jadącym z przeciwka autem. Andrzej przekracza 80-tkę, a ja, mimo jazdy bez pedałowania i tak pobijam swój rekord z Arłamowa – jechałem 67,33km/h.
Ujsoły. Koniec wycieczki. Zmęczony, ale mimo wszystko zadowolony. Wiem gdzie moje miejsce w szeregu, choć z drugiej strony czego mogłem się spodziewać po 6 miesiącach jeżdżenia na rowerze, gdy koledzy jeżdżą od wielu lat.
Dzięki kolegom za wyrozumiałość i cierpliwość. Dzięki Andrzej za "holowanie" w najtrudniejszych momentach.
BTW: Mogłem coś z kolejnością pomieszać, ale byłem momentami ledwie żyw...
Straty - parę odrapań, zgubiona lampka, a reszta się okaże jak odważę się spojrzeć na rower...
A na koniec jeszcze jeden kawałek The Dresden Dolls...
Głęboka penetracja Poniedziałek i wtorek odsypiałem Bike Orient.
Dziś z okazji urodzin miałem ambitne poranne plany, niestety skończyło się jak w poprzednich dniach.. w łóżku. Za to po pracy, prosto na rower. To nic, że mam urodziny i powinienem świętować. Ale jak to kiedyś śpiewał Sted (kto dziś go jeszcze pamięta): "Dzisiaj są moje urodziny, które obchodzę bez rodziny..."
Rodzina wyjechała, ja odebrałem mnóstwo życzeń przez telefon i... zamiast zrobić imprezę... pojechałem do lasu. Pojechałem, bo... tak. Bo chciałem, bo potrzebowałem. Pewnie ktoś się na mnie obrazi teraz, że wybrałem rower, ale co tam... Chciałem jechać... I nie przeszkodził mi deszcz, który przez prawie godzinę lał mi za kołnierz, nie przeszkodziło błoto w lesie, nie przeszkodziły w końcu szlabany, które jakiś idiota postawił przy wjeździe do rezerwatu (a jeszcze niedawno z Katane, Młynarzem i WRK97 jeździliśmy tamtędy bez przeszkód).
Rozumiem, że jest zakaz wjazdu dla samochodów, ale żeby nie zostawić choć małego przejazdu dla rowerów? Bezsens. Skończy się tak, jak powiedział spotkany przeze mnie inny rowerzysta: "Niech się Pan nie martwi, znajdę chwilę i zrobię tu siekerką przecinkę, przecież jakoś trzeba jeździć".
Spenetrowałem miechowickie (i nie tylko) ścieżki i pewnie jeździłbym dłużej, ale trzeba było wrócić na mecz.
Złe wieści: aparat chyba chce zejść z tego świata :-(
Coś ciężko z jazdą w tym miesiącu, więc gdy syn wieczorem poprosił żebym rano pojechał po drożdżówki do Kwapisza (piekarnia w Miechowicach) - bez wahania się zgodziłem.
5:30 na rower i do Miechowic przez Rokitnicę. Zakupy i powrót przez las. Wjazd do lasu jeszcze inną alejką niż już ćwiczyłem. Przy drodze sarenki, długo stały zanim zdecydowały się uciec, kilka rozwidleń i... znów mnie miechowicki las wywiódł nie tam gdzie myślałem, że wyjadę. Nie pierwszy i nie ostatni raz, ale kiedyś poznam te wszystkie ścieżki.
Jako, że wylądowałem w Rokitnicy, powrót już asfaltem. Szybko i krótko. Krótko, ale wystarczająco długo żebym zdążył się ubłocić... nawet nie wiem kiedy to się stało...
Jak co roku wyjazd integracyjny dla pracowników firmy. Inaczej niż co roku... bo ja dojeżdżam rowerem. Do pracy rano rower na bagażniku. W ciągu dniówki, rower przy biurku... ależ sympatyczne sąsiedztwo... niestety nie do pomyślenia na codzień. Musimy pomyśleć o parkingu rowerowym i może wtedy zacznę jeździć rowerem do pracy.
Po pracy ruszam kwadrans przed innymi. Mijam zatłoczone Gliwice i ruszam w stronę Świętoszowic. Tuż przed miasteczkiem zauważa mnie nasza poznańska ekipa więc chwila przerwy na krótką pogawędkę.
W Świętoszowicach odbijam na Rudy i parę kilometrów dalej słyszę melodię klaksonów - to kilka samochodów naszej ekipy mnie dostrzegło.
Później prawie do samych Szymocic (Nędzy) mija mnie ktoś ze znajomych. Fajna droga przez las i wioski, tylko ruch mógłby być trochę mniejszy.
W trakcie tzw. team buildingu... zawody na bmx-ach :-) Proste i szybkie, ale to kolejny akcent rowerowy.
Niestety powrót samochodem - rozpadało się straszliwie i odpuściłem.
Obudziłem się dość wcześnie. dodałem wczorajszy krótki wpis i o 5:25 na rowerek. Szybko, krótko, przed pracą. Wczorajszą trasą i wbrew zaleceniom jakie dawałem wczoraj Wiktorkowi.
Mówiłem, że trzeba jeść żeby jeździć - pojechałem bez śniadania. Mówiłem, że ślisko może być nie tylko po deszczu, ale również np. z powodu rosy - i było - za późno zauważyłem zakręt i zapomniałem, że trawa jest mokra - na szczęście tylko wybrudzony i lekkie otarcie kolana.
Ale i tak było fajnie, żałowałem tylko, że aparat został w domu. Przydałby się, wczoraj bażant na drodze, dziś sarny... Tylko gdzie ja go mam wozić... fajnie się jeździ, gdy plecak i sakwy zostają w domu...
Z innej beczki, chyba łańcuch już się za długi zrobił... czyżby pora na wymianę?
Pod wieczór odwiozłem żonę z dziećmi do znajomych, a ja na rowerek.
Przy okazji okazało się, że rano zgubiłem pompkę... :-(
Start z Ptakowic i znów na początku porażka. Zobaczyłem, że ktoś na rowerze skręcił z głównej drogi w pola więc za nim. Jak się po chwili okazało... za nią... Ona się zatrzymała... nie wnikałem po co, a mnie po chwili droga się zwęziła, zarosła i po następnych kilkudziesięciu metrach zdałem sobie sprawę, że jestem w środku pola... nie wiem czego....
W każdym razie strasznie ciężko się po tym jechało. Kiedy stanąłem żeby zawrócić, bo z każdym metrem było coraz ciężej... przeraziłem się jak głęboko w to wjechałem... poplątane jakieś pnącza... ledwie rower odwróciłem.
Po powrocie na szosę... kryzys... rower przestał jechać... stwierdziłem, że dojadę do kościoła św. Mikołaja w Reptach i wracam. Przy kościele nie wyhamowałem, rozwaliłem mur więc... przy okazji przez dziurę zrobiłem zdjęcie...
Jako, że rower znów zaczął jechać to kontynuowałem przejażdżkę... na oślep, bez planu, nie zawsze do końca wiedząc gdzie jestem... Mniej więcej trasa była następująca (mogłem coś pominąć):
Dziś pod wieczór krótki wyjazd z Wiktorkiem moją nowo odkrytą trasą w terenie. Oj, coś Wiku miał dziś słabszy dzień, jakoś go strasznie teren zmęczył, marzył o asfalcie. Tak jak myślałem, po deszczu tam będzie ciekawie. Po ostatnich opadach już dziś mozna się było ubrudzić, szczególnie jak jeździ się tak jak mój syn... (co tam kałuże...)