Ten tydzień treningowy jest dziwny. Co prawda łącznie z dzisiejszym był dwa razy rower i trzy razy bieganie, ale wszystko nie tak jak miało być. Niestety przeciągający się remont rozwala wszystkie plany.
Dziś też, mimo soboty, udaje się wyjść pokręcić dopiero kiedy jest ciemno. Wyjeżdżam i widok tłumów z alkoholem w rękach przypomina mi, że dziś ostatnia sobota karnawału. To źle. Wieczorne drogi w takim dniu oznaczają... ryzyko spotkania idiotów za kółkiem. Sam nie wiem gdzie jechać, czy po miastach gdzie większy ruch, czy po wsiach gdzie jak mnie coś potrąci to nawet nikt nie zauważy...
W końcu wybieram obrzeża miast. Tu też jest ruch. Nie wiem, czy z powodu chłodu, czy ciemności, czy też jednak kierowców jadę z wyższym pulsem niż miałem. Trudno. Grunt, że udało się pokręcić.
Dziś w planie był długi rower. Niestety trwający w domu remont nie pozwolił na to. Udało się jedynie w nocy wyjść na krótki trening biegowy żeby choć trochę uspokoić sumienie po całodziennym obżarstwie...
Wczoraj przerwałem trening. Byłem potwornie zmęczony. I to był fakt. Po powrocie od razu usnąłem i spałem ponad 9,5 godziny. I to głęboko. Bardzo. Dawno tak nie spałem. Za dużo treningów, za dużo obowiązków, za dużo stresu?
Dziś próba powtórzenia treningu. Ruszam ponownie na strefę. Startuję i po niecałym kilometrze z trudem łapię równowagę. Lodowisko na chodniku. Kawałek dalej znów... potem biegnę, jest lepiej i znów niespodzianka. Sam nie wiem jakim cudem ani razu się nie wyłożyłem... Robię kółko i potem biegam już tylko po odcinku gdzie nie jest ślisko, a przynajmniej nie było przed chwilą. Bo wciąż pada śnieg, a temperatura spada.
Udaje się jednak zrobić cały trening. Nie wiem tylko jak będzie jutro z rowerem...
Dzień miał być nieco inny, a był zupełnie inny, zaczęło się od pobudki około czwartej, potem chwili walki i próbą zaśnięcia, w końcu wstaniem o wpół do piątej. I potem cały dzień był szybki i zwariowany.
Po powrocie do domu byłem padnięty. Chciałem się przespać, ale też nie wyszło. W końcu wieczorem zdecydowałem pójść pobiegać. Miały być interwały, a była... porażka. Nie dość ze zmęczony to jeszcze zacząłem ostro, za ostro, a potem jeszcze przyśpieszyłem. Musiałem umrzeć... i umarłem... Pierwszy raz chyba skończyłem po 2 km...
Wczoraj oprócz biegania miał być jeszcze rower, ale plany uległy zmianie i został przełożony na dziś. Kiedy wracam z pracy jest chłodno, ale nie zauważam, że jakoś wyjątkowo. Szybki obiad i na rower.
Ciemno i... zimno. Jadę głównie z dala od głównych dróg więc latarnie tylko z rzadka doświetlają mi drogę. Chłód sprawia, że niezbyt chętnie spoglądam na zegarek sprawdzając czy trening odbywa się zgodnie z założeniami. Jadę na czuja.
Z każdym kolejnym kilometrem jest coraz chłodniej. Kiedy w okolicach Rybnej spoglądam na licznik jest -10C. Czuć. Teraz już myślę tylko o tym żeby jak najszybciej dotrzeć do domu. Nie skupiam się zbytnio na pilnowaniu parametrów, po prostu jadę. Pod koniec czuję zimno w palce u stóp. Od Ptakowic temperatura nieco rośnie.
Tym bardziej jak mam biegać. Ruszam w stronę Rokitnicy i strefy. Chodniki częściowo odśnieżone, częściowo nie. Dobrze, że przed wyjściem żona kazała mi zmienić buty. Inaczej pewnie bym się nieźle ślizgał.
Na strefie jest trochę biegaczy i biegaczek. Biegnie się fajnie, powoli z niskim tętnem. Niestety temperatura rośnie i przy drugim kółku zamiast śniegu jest... mokro w butach :-( Na szczęście książka, którą słucham odwraca uwagę od wody i dystansu.
Remigiusz Mróz "Czarna Madonna" - niestety długa... i nie kończy się nawet po pokonaniu dystansu półmaratonu... Kusi żeby biec i słuchać dalej... ale zaplanowany trening zakończony więc... książka będzie musiała poczekać do następnego biegu. A szkoda, bo ciekaw jestem co będzie dalej.
1,5h po okolicy, ładna pogoda, nic tylko jechać. I tak robię. W Zbrosławicach spotkam dawno nie widzianego kolegę. Dawno się nie widzieliśmy, dawno nie jeździliśmy. Krótka wymiana zdań, wspomnienie wyjazdu o czwartej rano :-) i... trzeba się żegnać. Ja kończę trening, Tomek przejażdżkę z kumplem. Może uda się znowu umówić...
Wczoraj nie udało się zrobić treningu... dzień był za krótki. Dziś też łatwo nie było, ale udało się przebiec założoną szóstkę. Dziś bez patrzenia na zegarek, na puls, po prostu biegłem. Biegłem i myślałem.
Myślałem o różnych rzeczach, ale gównie gdzieś krążyły koło przeczytanego dziś tekstu. Tekstu, który niby krążył wokół głośnego ostatnio tematu himalajskiego, ale tak naprawdę był o życiu. Warto go przeczytać w całości, ale mnie utkwił w głowie jeden fragment...
Zanim poddamy kogoś krytyce, możemy spróbować zrozumieć i dopóki w naszych głowach nie pojawi się jasność lepiej zanurzyć się w milczeniu. Niestety, człowiek ma największy problem, żeby odpuścić pragnienie zrozumienia. Mamy w sobie wręcz histeryczną potrzebę, żeby wszystko rozumieć. Na poziomie stricte atawistycznym boimy się rzeczy, których nie rozumiemy. Zamiast powiedzieć: nie rozumiem i postawić kropkę, wolimy poddać rzeczywistość błędnej interpretacji. Myślę, że to wynika z tego, że nie umiemy odpuszczać. Wbrew pozorom wartością w życiu nie jest to, żeby zrobić coś za wszelką cenę np. ryzykować życiem, ale umieć zrezygnować. Mimo, że opinia publiczna przekonuje nas, że możemy wszystko i jesteśmy zwycięzcami.
Bez patrzenia na zegarek i rozmyślając pobiegłem szybciej niż zwykle.
Zaraz (prawie) po pracy rowerek. Trening niby tylko godzinny, ale z dwukrotnym młynkowaniem. W sumie spoko, tylko puls zbyt wysoki, choć i tak bardzo odległy od moich rekordów. Ostatnio ogólnie jest dużo niżej...
Po pracy był rower. Wróciłem, krótka rozmowa przez telefon i... mało mi... idę pobiegać. Krótko, ale z kilkoma mocniejszymi przebieżkami.
W sumie cieszę się, że wyszedłem.
Cieszę się z całego stycznia. Treningów nie brakowało. I mam wrażenie, że widać pierwsze efekty, niższy puls, większa trochę prędkość w bieganiu i przede wszystkim powrót na rower.
Podsumowując:
- 24 aktywności, w tym:
- 14 x bieganie - 123,20 km (najdłuższy dystans 16,94 km)
- 11 x rower - 360,79 km (najdłuższy dystans 54,89 km)
Razem: 483,99 km