Wpisy archiwalne w kategorii

Polska niezwykła

Dystans całkowity:7855.14 km (w terenie 1617.14 km; 20.59%)
Czas w ruchu:463:10
Średnia prędkość:16.96 km/h
Maksymalna prędkość:64.15 km/h
Suma podjazdów:2938 m
Maks. tętno maksymalne:193 (137 %)
Maks. tętno średnie:175 (89 %)
Suma kalorii:10637 kcal
Liczba aktywności:125
Średnio na aktywność:62.84 km i 3h 42m
Więcej statystyk

Bieszczady - dzień 5 – Zmiana planów

Środa, 14 maja 2008 · Komentarze(6)
Bieszczady - dzień 5 – Zmiana planów
Dziś wyjeżdżamy z Cisnej. Dzień zaplanowany, kiedy nagle, przy śniadaniu, telefon. Okazuje się, że znaleziono dokumenty Damiana i są do odbioru w Zagórzu. Zupełnie nie po drodze, tym bardziej, że wczoraj jechaliśmy już w tamtym kierunku, ale… jedziemy. Tym bardziej, że oprócz dokumentów jest… cała kasa! Szok.

Przez Jabłonki do Baligrodu. Tam krótka przerwa, zwiedzanie odnawianego kirkutu.

To miasto (niegdyś, bo już nie ma praw miejskich) też sporo przeszło. Wystarczy wspomnieć, że hitlerowcy nagrobkami z żydowskiego cmentarza wybrukowali rynek… Wystarczy zerknąć na walącą się kopułę cerkwi… Ech życie…

Jedziemy do Leska. Po drodze wizyta w najstarszym drewnianym kościele w Bieszczadach, w Średniej Wsi. Dalej Lesko. Zaraz za Sanem ostry podjazd do góry do Zamku (?). Zupełne rozczarowanie. Jakiś hotel, pensjonat… jedziemy dalej. Niestety główna droga z Leska do Zagórza to porażka dla rowerzystów. Niesamowity ruch, kierowcy prawie ocierający się o nas, musi to być niezły Sajgon w sezonie. Odradzam podróżowanie tą trasą.

Zagórz.

rzeka, osława, zagórz © djk71


Spotykamy się z uczciwymi znalazcami (wielkie dzięki Panowie raz jeszcze) i po krótkiej przerwie na pizzę ruszamy dalej. Decydujemy się, że dzisiejszą noc spędzimy w Ustrzykach Dolnych. Chcąc uniknąć zatłoczonej drogi do Leska jedziemy w kierunku Tarnawy.

Zaraz za miastem Damian zaskakuje mnie kierując się w stronę jakiś ruin. Jakiś… aż mi wstyd, że wcześniej o nich nie czytałem. Zespół Klasztorny Karmelitów Bosych. Po prostu szok. Fantastyczne miejsce, aż dziw bierze, że aż tyle się zachowało po 180 latach niszczenia…









Nawet butelka po winie zdawała się pasować do klimatu klasztoru.



Jedziemy dalej, Tarnawa, Lesko.



Znów przez chwilę ruchliwa droga, Uherce Mineralne i uciekamy z głównej drogi w stronę Soliny. Myczkowce i fantastyczne widoki.



Dalej zapora na Solinie. Nie udało nam się jej zwiedzić od wewnątrz, ale jesteśmy w szoku na górze. Cisza, spokój, jak nie tutaj, prawie zero ludzi.





Koniec leniuchowania, do Ustrzyk jeszcze parę km, a wieczór zbliża się wielkimi krokami. Dojeżdżamy na miejsce, budząc podziw gospodarza, który widząc, że po chwili wybieramy się „na miasto” (a do rynku będzie z 1,5 – 2km) przebiera się i podwozi nas samochodem do najbliższej knajpy (nomen omen Niedźwiadek) , bo przecież zmęczeni jesteśmy… :-)

W sumie, mimo radości ze znalezionych dokumentów, wyjeżdżaliśmy rano trochę niezadowoleni, powodu zmiany planów. Niespodziewane widoki zrekompensowały nam to dość szybko. Wyszedł bardzo fajny dzień.

<==Dzień poprzedni Dzień następny ==>

Profil trasy, mapa i alternatywny opis dnia na blogu Damiana

Bieszczady - dzień 4 – Jak pech to pech

Wtorek, 13 maja 2008 · Komentarze(5)
Bieszczady - dzień 4 – Jak pech to pech
Mimo wczorajszych zapowiedzi, że nigdzie nie jadę, Damian nie musi mnie namawiać. Jedziemy z Cisnej do Jabłonek, stromy podjazd asfaltem. Za to potem szaleńczy zjazd mógłby być gdybym miał więcej odwagi. Niestety drobne kamyczki na drodze skutecznie studzą moje zapały. Boję się, mimo to zjazd jest fajny. Krótko przerwa obok pomnika zamordowanego tu generała Świerczewskiego.



Dalej zamiast prostą drogą na Baligród ruszamy w lewo na Roztoki Górne. Droga to mocno zniszczony asfalt ale jedzie się fajnie. Po drodze, jak wszędzie tutaj, punkty wypalania węgla drzewnego.



Zastanawiamy się ile Ci ludzie na tym zarabiają, bo widać, że biznes się kręci, ciężarówki krążą jak szalone. W trakcie jednego ze zjazdów do kolejnego punktu wypalania, na powitanie wybiegają nam trzy psy. Hamulce zadziałały. Stoimy w bezpiecznej odległości i mimo zapewnień właścicielek psów nie ruszamy z miejsca dopóki psy nie zostają odprowadzone.

Dalej kamieniołomy i kolejne ciężarówki, ruch jak na autostradzie, a to leśne drogi. Zaczyna padać. Zakładamy kurtki i lekko modyfikujemy trasę bo droga, na której stoimy od razu staje się nieprzejezdna.

Dojeżdżamy do Baligrodu, Damian przechodzi jakoś kryzys, to chyba problemy z SPD zaczynają tak na niego działać. Krótki posiłek na rynku i mały serwis pedałów.



Mój lewy pedał też coraz ciężej się wypina, ale jeszcze go nie ruszam, sprawdzę to przy następnej okazji.

Ruszamy w stronę Stężnicy. Nawierzchnia drogi w fatalnym stanie, odpowiedni znak informuje wcześniej, że na drodze występuje „Przejazd przez bród – 3 szt.” :-) Przerabialiśmy już to więc spoko. Prawie spoko, bo… zatrzymuję się przed brodem i… pedał się nie wypiął, ląduję lekko podrapany na ziemi.



Dwie krople smaru działają cuda. SPD-ki działają jak nowe. Oczywiście mądry Polak po szkodzie. Jakbym nie mógł tego zrobić godzinę wcześniej.

Jedziemy w stronę Polańczyka. Damian jak zwykle uciekł mi na jakimś podjeździe więc samotnie podziwiam widoki. Mijam miasteczko i dzwoni Damian. Okazuje się, że albo taki zafascynowany byłem jeziorem, albo tak zmęczony, bo… minąłem go po drodze nie zauważając tego (on też tego nie zauważył) i jestem kilka km przed nim.



Po chwili znów razem. Wołkowyja, sklep i… szok. Damian nie ma portfela. Najprawdopodobniej w trakcie przebierania się w trakcie deszczu nie zapiął kieszeni w sakwie. Dowód, karta i ładnych kilkaset złotych poszło się kochać… :( Trzynastego…

Nie mamy dziś szczęścia. Damian zastrzega kartę i jedziemy przez Buk i Dołżycę do Cisnej. Po drodze planuję posiłek w „Cieniu PRL-u”. Niestety, i tu nas pech nie opuszcza, jak za PRL-u – zamknięte.



Damian proponuje dokręcić „do setki” ale ja odpuszczam i idę się wykąpać. Brat jest twardy i jedzie. Tak twardy, że tuż pod pensjonatem wydziela „z byka” w wiszącą doniczkę… Trzynastego…
Kolacja i piwko w Siekierezadzie… już jesteśmy znani we wsi… :-)



<== Dzień poprzedni Dzień następny ==>

Profil trasy, mapa i alternatywny opis dnia na blogu Damiana

Bieszczady - dzień 3 – Nieporozumienie

Poniedziałek, 12 maja 2008 · Komentarze(22)
Bieszczady - dzień 3 – Nieporozumienie
W przewodniku rowerowym wyczytaliśmy, że fajną choć trudną wycieczką jest wyprawa na Chryszczatą. Nawet bardzo trudną („wjazd może okazać się zbyt trudny do pokonania (kondycyjnie) dla wielu rowerzystów”). Ale co? My nie damy rady? Jedziemy.

Zostawiając w sakwach tylko to co najważniejsze ruszamy w drogę. Ciepło. W Majdanie szybka zmiana garderoby. Dziwne pojazdy tu jeżdżą po torach.





Po drodze zahaczamy o małą kapliczkę w Balnicy. Dalej wąską dróżką przez Smolnik nad Osławą jedziemy i podziwiamy widoki.



W pewnym momencie widzę jak Damian się nad czymś zastanawia…



Ale co tam, ściągamy buty i do przodu.







Szybko okaże się, że tą sama operację będziemy musieli powtórzyć dziś jeszcze kilkukrotnie. Przejazd przez bród to coś normalnego tutaj.

Chwilę później zaczyna, a właściwie kończy się zabawa. Błoto praktycznie uniemożliwia jazdę.



Jak się dalej okaże to jeszcze nie było najgorsze. Jedziemy w stronę jeziorek duszatyńskich, W górę, po koszmarnych ścieżkach pełnych korzeni i kamieni. Jedziemy to mocno powiedziane… coraz częściej trzeba rower pchać i to nie chodzi o wspomnianą wcześniej kondycję, a o brak możliwości przejazdu. Dla mnie w każdym razie było to niemożliwe. Docieramy to pierwszego, mniejszego jeziorka. Ładne.





Drugie już nie ma takiego klimatu, a może ma ale o innej porze dnia, roku… dziś mnie nie zachwyciło.

Coraz mniej rzeczy mnie zachwyca. Mam dość pchania roweru. Ale jak to przejechać?




[…]

Tu powinienem skopiować fragment z bodajże „Kropki nad ypsilonem" Edwarda Stachury – tam Sted na kilku stronach prezentuje pokaźną dawkę wyzwisk. Tam było wszystko co myślałem, mówiłem o tej drodze, o autorze przewodnika, o wszystkim. Nie po to pojechałem na rower, żeby teraz go prowadzić. Już nawet nie próbuję jechać. Po co? Żeby po 20-30m zsiadać i go przenosić/przepychać/przeciągać (niepotrzebne skreślić)? Jestem zdołowany, a na Chryszczatą NIE DA się wjechać!!! Nie da się z tej strony. Ja przynajmniej tego nie potrafię i jeszcze długo potrafił nie będę… i chyba nie będę chciał potrafić. NIE CIERPIĘ tego miejsca.

Zdegustowany, zmęczony, prawie bez picia docieram do góry. I po co? Nic tu nie ma, nic nie widać, trzeba zjechać, a raczej zejść w dół. Próbuję jechać, ale to nie ma sensu. Albo się nie da, albo nie mam tyle odwagi. Mam to gdzieś. Idę. Damian decyduje się jechać dalszą drogę i… zostawia mnie. Padniętego, bez picia, z burzą w tle… Jutro nigdzie nie jadę! Dziś idę do baru, a jutro leżę do góry brzuchem.

W końcu docieram na Przełęcz Żebrak i… jazda w dół. Nareszcie, to nic, że trzeba uważana dziury, to nic, że trzeba uciekać przed jakimś Burkiem… to już jest droga, byle jaka ale droga. Czekam na Damiana w Woli Michniowej. Już wiem czego nie lubię… takie podjazdy/podejścia i zjazdy nie są dla mnie, nie lubię ryzykować zdrowiem i życiem.

Wieczór w Siekierezadzie. Przedziwne towarzystwo ale klimat sympatyczny. W ciągu kilkudziesięciu minut między zdaniami, żartami przewijają się poważniejsze tematy. Wciąż słychać echa akcji Wisła, wciąż się pamięta kto jest Łemkiem, lub pół-Łemkiem, wciąż krążą tematy śmierci generała Świerczewskiego… Ta ziemia wiele przeszła, Ci ludzie też. Pewnie nie wszyscy wiedzą, że część tych ziem stała się znów polska dopiero po korekcie granic w 1951 roku. To co się działo z ludnością, z wioskami w tym okresie to długa historia…

Mimo wszystko, dzięki świetnej atmosferze w Siekierezadzie, wracam na kwaterę uśmiechnięty.

<== Dzień poprzedni Dzień następny ==>

Profil trasy, mapa i alternatywny opis dnia na blogu Damiana

Na zamek po chleb...

Poniedziałek, 5 maja 2008 · Komentarze(14)
Na zamek po chleb...

Po weekendowych rodzinnych szaleństwach dziś tylko po chlebek do Miechowic.
Spokojnie przez las, podjazd pod piekarnię i... długa kolejka przed sklepem. O nie, nie będę stał. Jadę na zamek. Wstyd przyznać, ale mieszkając kilka kilometrów stąd nie wiedziałem, że był tu zamek. Dopiero rower sprawił, że zacząłem więcej czytać o okolicy.

Niestety zamek, podobnie jak wiele innych obiektów (patrz np. Mały Wersal w Świerklańcu) zakończył swój żywot pod koniec II Wojny Światowej spalony przez sowieckie wojska. Reszty dopełnili polscy saperzy w 1954 roku. I tego nie mogę przeboleć. To, że Ruscy palili co się dało to już trudno, ale to, że nasi nie starali się zadbać nawet o pozostałości to boli....

Więcej o zamku można znaleźć na przykład tutaj.





Za zamkiem stoi rozłożysty platan, pomnik przyrody im. Jana III Sobieskiego.

Kontuzje?

Sobota, 3 maja 2008 · Komentarze(14)
Kontuzje?

Rankiem, gdy dzieci jeszcze śpią małżonka mówi... jedziemy.
Ok. Przed śniadaniem wsiadamy na rowery i w drogę. W ramach testów zamieniliśmy się siodełkami. Da się jechać, choć zdecydowanie wolę moje, mimo iż twardsze. Przebiega nam drogę sarenka, a za chwilę zając. Słonko świeci, ptaszki śpiewają, jest jak w bajce. Chcąc uniknąć głównej drogi jedziemy przez Emanuelinę (ciekawa nazwa).



Kościół w Czarnożyłach.



W Gromadzicach żona stwierdza, że czas wracać na śniadanie, do dzieci. Skracamy dystans. Jak się po chwili okazuje, będzie krócej, ale nie szybciej. Piaski jeszcze większe niż wczoraj. Wczoraj dało się jechać, dziś w niektórych miejscach ciężko jest nawet prowadzić rower. Kolejne zające i sarenki.

W końcu po porannej rozgrzewce docieramy do domu. Prawie 20km za nami.


Śniadanko i mały przegląd rowerów.
Zakładam rogi, które kupiłem wcześniej, ale nie zdążyłem założyć. Zmieniłem klocki hamulcowe, wciąż ustawienie hamulców stanowi dla mnie wyzwanie, wciąż mam wrażenie, że to co jest to nie jest ideał.

Po obiedzie ruszamy w czwartkowym składzie (Agnieszka, Anetka, Wiktor i ja). W planie zwiedzanie Wielunia.
Początek trasy podobny do porannego. W słońcu jest przyjemnie, choć kiedy chowa się za chmurami to chłodny wiatr daje mocno o sobie znać.

Jedziemy przez Łagiewniki, podoba mi się ten klimat bocznych dróg wiodących przez wioski, pola, lasy...

Kościół w Raczynie - chyba najbardziej oflagowanej wsi w Polsce.





Wjeżdżamy do Wielunia. Niestety szukając apteki. Anetce zaczyna doskwierać kolano. Po drodze mijamy resztki murów obronnych



Stojących w dość ciekawym sąsiedztwie... kto wydał zgodę na budowanie bloków w takim miejscu?



Kiedy Anetka udziela sobie pierwszej pomocy...



... my zapoznajemy się z historią tego 725-letniego miasta.
Miasta niestety mocno zniszczonego przez II Wojnę Światową. Wojnę, która rozpoczęła się 1 września 1939 roku o godz. 4:40... nalotem Luftwaffe na Wieluń.



Tu stał zupełnie zniszczony w trakcie nalotów kościół św. Michała Archanioła z przełomu XIII/XIV wieku, kolegiata wieluńska.



Przerwa na lody. Duże czy małe? Duże! Były duże ;-)



Kościół św. Józefa



Ratusz



Chwila włóczęgi po parku



Gdzie ja wjechałem?



I oczywiście okrężnie wracamy do domu. Po drodze Agnieszka chce nam pokazać byłą jednostkę wojskową. Okazuje się, że jest tam dziś Ośrodek Konferencyjny Aurora. Jak się bliżej wczytujemy to jest to Międzynarodowa Szkoła Złotego Różokrzyża.



Uwielbiam takie widoki jak ten w Turowie...



Przez Kurów, obok Kopydłowa (znanego z telewizyjnych ballad) docieramy na obrzeża Wielunia. Niestety Agnieszkę też dopada ból nogi. To chyba wina awarii sprzętu (problemy z korbą) - każdy obrót to lekkie odbicie, które przenosi się na kolano Agnieszki. Niestety z każdym km jest coraz gorzej.

Na szczęście w miarę sprawnie przez kolejne wioski docieramy do domu.
Dziewczyny szczęśliwe, że już dom, Wiktor szczęśliwy, że zaliczył kolejny poważny dystans, ja szczęśliwy, bo dopisała pogoda, bo był czas żeby się powłóczyć, bo... było świetnie.


Część pierwsza trasy: Skrzynno-Niemierzyn-Działy-Emanuelina-Czarnożyły-Gromadzice-Skrzynno

Część druga trasy: Skrzynno-Niemierzyn-Działy-Emanuelina-Czarnożyły-Łagiewniki-Raczyn-Wieluń-Turów-Kurów-Dąbrowa-Niedzielsko-Staw-Gromadzice-Niemierzyn-Skrzynno

Piaski...

Piątek, 2 maja 2008 · Komentarze(6)
Piaski...

Dziś celem jest Park Krajobrazowy Międzyrzecza Warty i Widawki. Późnym popołudniem ruszamy w drogę w okrojonym składzie (Anetka, Agnieszka i ja) - Wiktor pożycza rower cioci i zostaje w domu - przyda mu się odpoczynek po wczorajszym wyczynie.

Ze Skrzynna przez Rudlice w stronę Jackowskiego. I tu od razu na głeboką wodę, a właściwie na głęboki piasek. Złowrogie błyski w oczach małżonki ale jedziemy, a raczej brniemy, przez las, przez suche piaski. Trasa rowerowa EWI11 - tylko czemu przez piasek?



Docieramy do starego młyna w Jackowskiem. Chwila przerwy.







Rzut oka na Pyszną (tak nazywa się tutejsza rzeka)



Ruszamy dalej w stronę Wielgiego. Śliczna kapliczka przy drodze.



Po chwili przypomina się stare hasło: "Stolec był?"



Cztery razy :)
Kawałek dalej ślicznie odnowiony pałac.





Zajęty zdjęciami nie zauważam, że dziewczyny odjechały i... gubię drogę... Po szybkim telefonie jesteśmy znów razem. Bębnów, Walków... gdzie my jesteśmy?
Powinniśmy wracać, ale decydujemy się dojechać do Konopnicy. Trochę okrężnie bo przez Osjaków. Po drodze spotykamy trójkę Poznaniaków, którzy od źródeł Warty jadą do Poznania. Puszczamy ich przodem, jednak w Konopnicy pod sklepem znów się spotykamy. Rzut oka na fantastyczny kościółek i czas wracać.



Po drodze zabytkowy dworek przekształcony w ośrodek wypoczynkowy.



Warta.



I spokojnym tempem wracamy do domu. Agnieszce tak spodobało się jeżdżenie, że jak ruszyła z kopyta to... widzimy się dopiero po kilku kilometrach, w domu. Niezłe tempo miała... nic dziwnego, ktoś na nią czekał... ;-)

Mimo trudnej trasy w początkowym etapie i wizyty w parku krajobrazowym ograniczonej do Konopnicy wycieczka udała się znakomicie.


Trasa: Skrzynno-Rudlice-Jackowskie-Kuźnica-Wielgie-Borki Walkowskie-Bębnów-Walków-Osjaków-Strobin-Konopnica-Bębnów-Czernice-Huta Czernicka-Dębiec-Skrzynno

Z Igorem :-)

Niedziela, 6 kwietnia 2008 · Komentarze(16)
Z Igorem :-)

Po szczyrkowym szaleństwie nastąpiła tygodniowa przerwa. Brak czasu, rodzinne spotkania, koncert, pogoda i... chyba trochę brak chęci jazdy bez celu, po ciemku. Zbyt spodobała mi się jazda w słońcu, do celu...

Dziś udało się wyjechać na chwilę przed południem. Ruszyłem w stronę Dolomitów i... zostałem tam na dłużej. Bardzo tam pusto dziś było, nie spodziewałem się tego w niedzielę. Powłóczyłem się chwilę po tamtejszych ścieżkach, choć z jednej nie odważyłem się zjechać. Przeraziły mnie głazy na dole.



Za to inne widoczki wciąż mnie ujmują.





Dalej przez Bobrowniki do Tarnowskich Gór. Tam wypadł tuż przede mną jakiś gość na rowerze i zaczął pomykać w stronę Chechła. Tak mi się w każdym razie wydawało. Postanowiłem jechać za nim. Minęliśmy dworzec, przejechaliśmy pod mostem i skręcił w drogę w lewo... gdzie jeszcze nigdy nie byłem. Trudno zobaczymy dokąd mnie zaprowadzi. Po chwili już wiem. Śledziłem tę drogę kiedyś na mapie. Wzdłuż torów kolejowych jedziemy do Miasteczka Śląskiego. Z jednej strony tory, z drugiej las, a po środku szeroka, asfaltowa i co najważniejsze pusta droga. Świetnie się jedzie. Tak się zamyśliłem i zasłuchałem w odgłosy lasu, że nie zauważyłem kiedy zniknął mój przewodnik, nie zdążyłem mu nawet podziękować za pokazanie tej drogi.

Dojeżdżam do Miasteczka Śląskiego, chwila przerwy koło drewnianego kościółka z 1666 roku (ale szatańska data). Niestety, w murowanym kościele obok trwa msza i nie bardzo chcę przeszkadzać. Na zwiedzanie i sesje zdjęciową przyjadę przy okazji, może w większym gronie.



Czas wracać. Ruszam w stronę Chechła i trafiam na szlak rowerowy.
Dobrze oznaczony więc jadę jego śladem.



Okazuje się, że trasa jest dość ciekawa, ale dziś już nie mam na nią czasu.



Jeszcze tu wrócę...

Chwila włóczęgi po lesie i wyjeżdżam w Świerklańcu. Przez Piekary, Radzionków, Stroszek, Stolarzowice wracam do domu (Wiku dobrze pamięta te podjazdy :) ).
W sumie wyszło 55km.

To nie wszystko jednak na dziś. Umawiamy się, ze znajomymi na popołudniowy spacer w reptowskim parku. Anetka z Igorem jadą samochodem, a my z Wiktorem na rowerach.

Znajduję skrót przez las i... miejscami jest nieco mokro o czym szybko przekonuje się Wiktor. Rower utknął w błocie, a Wiktor wylądował w kałuży.



Mimo to docieramy do parku, gdzie po chwili dołącza do nas reszta rodziny i znajomych. Wśród nich kolejny reprezentant naszej - jak to ktoś nazwał zwariowanej rowerowej rodzinki - Igor - młodszy brat Wiktora.



Następnych kilka godzin spędzamy przyglądając się jak Igor wraz z kolegą szaleją po parkowych ścieżkach. Była z nami jeszcze jedna mała pociecha - Nina, która również próbowała się przymierzać do wszystkich rowerków i... myślę, że dołączy do nas szybciej niż myślimy. W końcu czas powrotu. My z Wiktorem rowerami, reszta samochodem.

Fantastyczny dzień zakończył się w... Decathlonie kupnem większego rowerka dla Arka (towarzysza Igorowej wyprawy) - okazało się, że z poprzedniego zdążył wyrosnąć. Oj szykuje się ekipa.... bójcie się wszyscy!

Ciąg dalszy szkolenia w Szczyrku

Niedziela, 30 marca 2008 · Komentarze(14)
Ciąg dalszy szkolenia w Szczyrku

W planach był poranny wyjazd w stronę Salmopolu, jednak życie, jak to zwykle bywa, zweryfikowało plany. Szkoda. Wczorajszy wczesny wyjazd, później długie wieczorne Polaków rozmowy i zmiana czasu sprawiły, że, mimo fantastycznej pogody nie udało się wyjść na rower przed śniadaniem.



Szkolenie, choć ciekawe, trwa dziś strasznie długo, to chyba wina świadomości pięknej pogody za oknem. Końcówka szkolenia i porażka w trakcie jednego z ćwiczeń – chyba myślami jestem już w drodze - trzeba się zbierać, już dziś niczego więcej się nie nauczę, poza tym fajnie by było jak najdłużej wracać w słońcu. Od wczoraj wszyscy proponują mi powrót samochodem, mam wrażenie, że traktują moją jazdę jako jakiś przykry obowiązek… :-)


Ruszam w stronę Bielska. W centrum na skrzyżowaniu spotkanie z wracającymi samochodem znajomymi z Krakowa i jazda dalej. Dopiero teraz, na paru zjazdach zauważam, że jednak wczoraj jechało się trochę pod górkę. Dziś koszmarny ruch, koniec weekendu. Nie podoba mi się. Żałuję, że od razu z Bielska nie pojechałem inną drogą, tak to jest jak się jeździ bez planów miast. Przed Czechowicami mam dość blachosmrodów. Zjeżdżam w stronę Ligoty. I szybko okazuje się, że to dobra decyzja.



Po dotarciu nad jeziorko skręcam w prawo i liczba rowerzystów nie pozwala mi mieć wątpliwości - jestem na trasie rowerowej. Jest lepiej, dużo lepiej. Na raz szok - widzę tablicę Zabrze, tak szybko? Nie, to prawie Zabrze, ale jak wiadomo prawie robi wielką różnicę. Miejscowość nazywa się Zabrzeg. Droga rowerowa skręca w prawo, tylko… w którą dróżkę? Widzę, że nie tylko ja mam wątpliwości. Za radą sympatycznej rowerzystki, ruszam wałem i docieram na tamę.



Wdrapuję się po schodach i ląduję w tłumie spacerowiczów. Trudno, przeciskając się miedzy nimi zjeżdżam z tamy i wciąż trasą rowerową (niestety momentami biegnącą zwykłymi ulicami) docieram do parku w Pszczynie. Początkowo przyjemnie, lecz po chwili znów muszę lawirować w tłumie. Docieram pod Zamek. Dawno tu nie byłem. Muszę tu kiedyś przyjechać… ale nie w weekend.



Niestety mimo licznych oznaczeń ścieżek rowerowych, gubię właściwą drogę i decyduję się na azymut jechać w stronę Piasku. Tam odbijam w las, nie wiem, czy to do końca odpowiedzialne, w nowym terenie ale słońce jeszcze wysoko więc może się uda. Szczęśliwie po kilku minutach chwili trafiam na zgubioną rowerówkę i bez przeszkód docieram do Kobióra.



Następnym razem jadąc w stronę Pszczyny, czy Bielska będę wiedział – w Kobiórze, przed wiaduktem nad torami należy skręcić w prawo, gdzie zaczyna się trasa rowerowa.

Tu też ruch większy niż wczoraj, więc zamiast jechać na Mikołów, odbijam w Gostyniu na Orzesze. Nie wiem, czy to dobre rozwiązanie, ruch niby mniejszy ale trasa dłuższa. Trudno, już zdecydowałem. Już po zmroku, przez Rudę Śląską i Biskupice docieram do domu.

Moje dobre serce poznały:
- zając (wyhamowałem),
- sarenka (tak naprawdę to ona była szybsza),
- dziki („Niech Pan uważa – dziki tu biegają” – na szczęście – chyba dla mnie – przebiegły chwilę przede mną),
- imbecyl z busa w Bielsku, który testował klakson za każdym razem kiedy na dojeździe do skrzyżowania go wyprzedzałem, by w końcu za następnym skrzyżowaniem zajechać mi drogę i wlec się przede mną w tempie 20km/, nie pozwalając się wyprzedzić. Ja się tylko uśmiechnąłem ale inni kierowcy nie byli szczęśliwi widząc jak bus robi sztuczny korek…

W sumie cieszę, się z tego wyjazdu, szkoda tylko, że nie udało się spróbować pojeździć po górkach… może następnym razem.

Wielka Sobota

Sobota, 22 marca 2008 · Komentarze(23)
Wielka Sobota

Wielka nie tylko w Kościele.

Po wczorajszej wyprawie na wschód, dziś kolej na zachód. Celem jest Anaberg. Bez deszczu, powyżej zera, tylko paskudny wiatr południowo zachodni - żeby nie było zbyt łatwo.

Korzystając z okazji zahaczamy o kościółek w Księżym Lesie.



Tym razem udaje nam się wejść do środka. Niestety wnętrze jest dużo mniej ciekawe niż sama budowla. Jakoś mi nie pasuje do reszty.



Ruszamy w stronę Toszka, spokojna, malownicza droga, aż się chce jechać.
Krótki postój na rynku, ładny choć niektóre okoliczne kamieniczki trochę straszą.
I na zamek. Zawsze oglądałem go z drogi i nie robił specjalnego wrażenia. W rzeczywistości okazuje się być fajnym miejscem, gdzie zapewne w okresie letnim odbywa się masa imprez.



Nie mogłem nie uwiecznić tej tablicy, która wyjaśnia wszystko, tym którzy dziwią się, że na Śląsku można tyle zobaczyć.



Przez Pawłowice, Ligotę Toszecką, Niekarmię ruszamy docieramy do Poniszowic, gdzie robimy kolejny krótki postój przy następnym XV-wiecznym kościółku stojącym na śląskim Szlaku Architektury Drewnianej.



Przez Widów i Chechło dojeżdżamy do drogi 40, mijamy Ujazd i skręcamy w 426. W Zalesiu Śląskim odbijamy w lewo i przez Lichynię i Leśnicę dojeżdżamy prawie pod Górę Św. Anny.

Prawie, bo... został jeszcze ponad 4-km podjazd. Znając moje tempo, brat rusza do przodu, a ja samotnie walczę z górą, a właściwie z sobą. Zastanawiam się czy wjadę, czy będę musiał iść pieszo, czy... takich pytań nasuwa mi się wiele. Okazuje się, że jakaś magiczna atmosfera panująca wokół sprawia, że... da się jechać. Spokojnie, spotykając po drodze kilku bikerów, wjeżdżam na szczyt. Nawet nie jestem bardzo zmęczony. Krótka wizyta w świątyni.





I postój przy Pomniku Czynu Powstańczego. Pomnik (dzieło Xawerego Dunikowskiego) wykonany z 260 metrów sześciennych granitu o wadze 782 ton robi wrażenie.



Poniżej pomnika - jeden z największych w Europie Środkowej amfiteatrów, mogący pomieścić 7 tys. osób siedzących i 23 tys. stojących.
Fajne miejsce, wiele innych, ciekawych punktów wokół, chciałoby się tu spędzić więcej czasu, ale niestety... pora wracać.

Przygotowany na wielominutowy zjazd (skoro był taki podjazd) doznaję zawodu - zjazd jest dużo krótszy, szybszy... to nie tak miało być...

Wracamy nieco inną trasą. Przez Wysoką i Kadłubiec trafiamy do wsi Dolna, gdzie stojący przy drodze kościółek zatrzymuje nas na kolejną chwilę.



Nie dane nam jest szybko wrócić do domu. Kościół pod wezwaniem Matki Boskiej Śnieżnej w Olszowej również sprawił, że na chwilę zeszliśmy z rowerów.



Kolejny postój na wódkę, tzn. w Zimnej Wódce (przypomniał nam się Nikoś) :-)



Po drodze zaskoczeni jesteśmy liczbą szlaków rowerowych, co rusz znaki, skrzyżowania, szok...

Dojeżdżamy do Ujazdu i jako, że pora już późna decydujemy się zjechać z fantastycznej trasy rowerowej (żółtej). Wpadamy na 40-tkę i szybko do domu.

Stojący przy drodze drogowskaz: Pławniowice sprawia, że jednak zbaczamy z drogi i przejeżdzając obok jeziorka, lądujemy przy Pałacu Ballestremów, śliczne miejsce, pewnie tu wkrótce wrócę.



Teraz już bez "przeszkód" przez Taciszów i Bycinę docieramy do Pyskowic, by 94-ką dojechać do domu.

Świetna wycieczka, świetna pogoda, mój najdłuższy dystans... ogólnie rewelacja... i tak miał się skończyć ten dzień... Niestety życie płata figle... ale to już nie temat na blog.

Dzięki brat za wycieczkę, za towarzystwo i... za kilka zdjęć, którymi się posiliłem, kiedy mój aparat odmawiał posłuszeństwa.

Pod znakiem misia :-)

Piątek, 21 marca 2008 · Komentarze(21)
Pod znakiem misia :-)

Koszmarny jest ten miesiąc. Nie dość, że w tygodniu nie ma kiedy jeździć to nawet jak mam dzień wolnego to wszystkie plany od rana diabli biorą.

Mniejsza o to. W końcu, o wiele później niż planowałem, udaje się wyjechać w towarzystwie Damiana i Sabinki. Przez Stolarzowice i Radzionków docieramy do Piekar. Wielki Piątek więc trafiamy na końcówkę drogi krzyżowej w Kalwarii Piekarskiej. Nieco się odróżniamy od reszty wiernych ale nikomu to chyba bardzo nie przeszkadza.



Krótki objazd wokół bazyliki i ruszamy do Dobieszowic, gdzie tylko dzięki szybkiej reakcji, Damianowi udaje się uciec przed jakimś idiotą, który pewnie prawo jazdy kupił na okolicznym targowisku.

Krótka wizyta (niestety tylko z zewnątrz) w Polskim Schronie Bojowym Nr 52 "Wesoła" wchodzącym w skład Obszaru Warownego Śląsk. Musimy się tu kiedyś wybrać w "godzinach urzędowania".



Ruszamy w stronę Rogoźnika, niestety nie mamy na tyle dużo czasu, aby zaliczyć park i zbiornik wodny. Jak się wkrótce okaże wody i tak jeszcze dzisiaj się naoglądamy... ;)

Zaskakują nas drogi i widoki na drodze między Rogoźnikiem i Strzyżowicami... przed oczami stają nam Bieszczady... ech... może już niedługo...

Dojeżdżamy do Gródkowa by... spotkać Kosmę. Daję popis kolejno:
- Nie zauważając jej na przystanku
- Padając przed nią na ziemię (a właściwie na Sabinkę) - znów niewypięty SPD-ek.
- Odkrywając w sakwie... misia (oj brat...).



Teraz już może być tylko lepiej. :)

Udajemy zaskoczenie, kiedy Kosma mówi, że zabierze nas nad Pogorię :-)
Z braku czasu nie uda nam się zaliczyć Dorotki.
Przez Psary, Sarnów i Preczów docieramy do Pogorii IV, największego i najmłodszego z czterech tutejszych zbiorników. Kosma wyjaśnia, że zbiornik ma zaledwie kilka lat co tłumaczy brak jego śladów na wielu mapach.



Po raz kolejny zastanawia mnie znak "Zakaz ruchu" przy wjeździe na ścieżkę rowerową.. nie rozumiem.

Podziwiamy "trójkę", która, choć mniejsza, to wydaje się być głównym celem pielgrzymek okolicznych mieszkańców w ciepłe dni.

I na koniec krótka wizyta nad "dwójką", gdzie Kosma z Damianem toczą zażarte dyskusje, czy to jest nr I, czy II nie dostrzegając drobnych wskazówek obok.



Dłuższa niż planowaliśmy wizyta w sympatycznej knajpce na żurek, herbatę (a co niektórzy grzane piwo) i pora wracać. Nie ma czasu żeby dłużej poszaleć. Szkoda.

Kosma odprowadza nas do Łagiszy. Żegnamy się mając nadzieję, że to nie ostatni nasz wspólny wyjazd.

W szybkim tempie wracamy przez Grodziec, Wojkowice, Bobrowniki, Piekary, Radzionków i Stolarzowice.

Przez cały dzień wiał koszmarny, najczęściej boczny wjazd. Mimo to było fajnie. Potrzeba mi tego było.

Jako, że tuż przed wyjazdem okazało się, że akumulatorki ktoś rozładował i zapomniał naładować to aparat został w domu. Stąd tylko zdjęcia z aparatu Damiana. Więcej zdjęć z wycieczki (i alternatywne opisy ;) ) na blogach DMK77 i Kosmy.