Wpisy archiwalne w kategorii

od 100 do 200km

Dystans całkowity:10993.53 km (w terenie 3244.00 km; 29.51%)
Czas w ruchu:612:45
Średnia prędkość:17.94 km/h
Maksymalna prędkość:71.63 km/h
Suma podjazdów:3870 m
Maks. tętno maksymalne:199 (105 %)
Maks. tętno średnie:169 (91 %)
Suma kalorii:10798 kcal
Liczba aktywności:90
Średnio na aktywność:122.15 km i 6h 48m
Więcej statystyk

Odyseja Świętokrzyska - dzień 1

Sobota, 4 października 2008 · Komentarze(12)
Odyseja Świętokrzyska - dzień 1
Wczoraj z Kosmą (moją partnerką na tej imprezie) oraz Andrzejem i Arkiem dotarliśmy do Zagnańska później niż planowaliśmy. Na miejscu okazało się, rezerwacja miejsca w internacie oznaczała rezerwację łóżka, a nie pokoju - czyli jako zespół możemy jedynie spać w oddzielnych pokojach dołączając do już częściowo zajętych pokojów - każde z nas do innego.

Pożyczamy łóżko z sąsiedniego pokoju i lądujemy w pokoju Młynarza i Czarka, a co więcej, zapraszamy jeszcze do naszej 3-osobowej (teraz już 4-osobowej) sypialni Andrzeja i Arka z karimatami. Z "trójki" robi się "szóstka" i… nikomu z nas to nie przeszkadza, wręcz przeciwnie… szybko znajdujemy wspólne tematy i … integrujemy się przez resztę wieczoru.

Przed snem Andrzej doprowadza do stanu używalności przednią przerzutkę w moim rowerze. Chwała mu za to.

Sobotni poranek wita nas deszczem i niezbyt wysoką temperaturą. Ruszamy na strat. Na miejscu pierwsza niespodzianka. Mapy nie są foliowane - na twarzach wielu osób maluje się niepokój/oburzenie - nic dziwnego leje jak z cebra. My mamy woreczki foliowe i mapnik ale jak się potem okaże to jeszcze za mało.



Po rozdaniu map część osób rusza biegiem po daszek i analizuje trasę. My jako laicy ustaliliśmy tylko, od którego punktu zaczynamy (dziś można zaliczać punkty w dowolnej kolejności). Ruszamy i już wiemy, nie powalczymy - nasze tempo różni się nieco od reszty. Nic to, przyjechaliśmy tu rekreacyjnie, choć trasę wybraliśmy klasyczną (dłuższą).

Już na pierwszym punkcie (12) widać, że ludzie docierają tu z różnych stron i w bardzo różnym tempie. Jest ok tylko okulary zaczynają mi przeszkadzać.

Jedziemy dalej. Na asfalcie wszyscy skręcają w prawo, a my wraz dwoma innymi zawodnikami jedziemy ścieżką prosto. Ignorujemy wczorajsze sugestie organizatorów, żeby unikać ścieżek, że mogą być nieprzejezdne, że mapy są nie zawsze aktualne. Spoko da się jechać. Do czasu. Nagle na malutkim ale błotnistym zjeździe zaliczam glebę. Ja lecę w jedną stronę, rower w drugą. Zbieram bidony i inne akcesoria i ruszam dalej by po chwili znów leżeć w błocie. Chyba od czasów dzieciństwa nie byłem tak wybrudzony. Jedziemy dalej do punktu nr 8. W międzyczasie dowiaduje się, że moja partnerka również zaliczyła glebę. Na szczęście jesteśmy cali tylko lekko czuję dłoń i kolano. Dojazd do punktu to masakra, co chwilę zejście z roweru - błoto w koleinach wydaje się być nie do przebycia. Zaczynają się pierwsze defekty. Na szczęście nie u nas.





Jedziemy na "dziewiątkę". Mimo deszczu i błota, fajna droga, po drodze widzimy kolejne osoby zmieniające dętki. Jeszcze sporo ludzi mijamy w obie strony, choć już widać, że część pojechała innymi trasami (albo tak daleko nam uciekli).

W drodze do "piątki" jest już zupełnie luźno, widzimy jak część osób zaczyna mieć problemy ze zlokalizowaniem dróg i punktów. Na miejscu spotykamy sympatyczną parkę z trasy rekreacyjnej.

Dalej na "jedynkę". Chwila oddechu, bo dość spory odcinek asfaltem. Bez problemów docieramy do punktu. Chwila odpoczynku, czas się posilić, schować okulary, bo bardziej przeszkadzają niż pomagają i w drogę.



Teraz jest ciężko, błotniście, przez las. Dociera do mnie, że z błotem nie można walczyć, trzeba je ignorować. Każda próba ucieczki, zwolnienia, objechania kończy się "tańcem na błocie". Nie zwalniając, jadąc na przełaj zwykle udaje się je spokojnie pokonać.

Okazuje się, że mapa (a właściwie to co z niej pozostało) nie do końca odpowiada temu co jest w terenie. W ostatniej chwili przed popełnieniem prawdopodobnie dużego błędu ratuje nas sugestia zespołu nr 52, który ponoć zwiedził w ciągu ostatniej godziny wszystkie okoliczne krzaki. Dzięki panowie!

Wyjeżdżamy z lasu i w drodze do "dwójki" drodze Monika brzydko zachowała się w sklepie używając wyrazów na "p…". Po wejściu, widząc, że na półkach królują jedynie chleb, mleko i tanie wino Monika pyta starszą panią: "Czy ma pani Powerade'a?" ;)

Do punktu nr 2 trzeba się trochę powspinać. Zaczyna wychodzić zmęczenie. Nic dziwnego, w końcu od kilku godzin przedzieramy się przez błota, w nieustającym deszczu. Nasza mapa już nie nadaje się do użytku. Dobrze, że mamy (jak wszyscy) drugą.

W planach punkt nr 3. Najpierw trzeba zjechać z góry. Nasze hamulce powoli przestają funkcjonować.
Trochę na azymut w końcu docieramy do asfaltu ale po chwili znów się nieco gubimy. Chyba jesteśmy już mocno zmęczeni, poza tym na tym co pozostało po mapach coraz mniej już widać.

W końcu udaje nam się dopchać rowery do "trójki". Już wiemy, że nie zaliczymy wszystkich punktów. Zbyt mało czasu. Za spóźnienie są punkty karne. Niedobrze. Teraz już wiemy, że taką kalkulację powinniśmy przeprowadzić na starcie. Co się opłaca zaliczać, a co można odpuścić.

Odpuszczamy "czwórkę" i jedziemy na "szóstkę". Po drodze posilamy się pod sklepem w Bliżynie. To był rewelacyjny pomysł bo dojazd do "szóstki" to prawdziwa masakra. Przy lampionie dowiadujemy się, że Młynarz z Czarkiem są już na mecie - oczywiście odpuścili kilka punktów. Przy okazji Piotrek sugeruje nam powrót tą samą drogą zamiast brnięcie dalej przez las.

Zgodnie z jego sugestią zjeżdżamy do asfaltu, patrzymy na zegarek i okazuje się, że straciliśmy tu tyle czasu, że trzeba wracać. Już nie zdążymy zaliczyć innych punktów.

Szybka analiza mapy i okazuje się, że za chwilę czeka nas kilka km prostej drogi przez las i będziemy prawie na mecie. Spoko, utrzymując w miarę normalne tempo powinniśmy bez problemów zdążyć na czas. Powinniśmy, ale… nie zdążyliśmy. Jesteśmy 10 minut po czasie. Prosta droga okazała się rzeczywiście prosta ale... pełna kamieni. Dostaliśmy na niej nieźle w d… .Dosłownie.
Przy końcu ochrzciliśmy ją nawet imieniem naszej drużyny - Bułgarskie Centrum…

Zmęczeni ale zadowoleni jesteśmy na mecie. Z trudem doprowadzamy się do porządku





Myjemy rowery (dobrze, że jest taka możliwość) i "olewając" grochówkę lądujemy w pobliskim barze. Wieczór kończymy w naszym małym pokoju, w towarzystwie Kasi i tomalosa oraz mavica i Piotra.

Po pierwszym etapie jesteśmy na 48 miejscu na 85 startujących drużyn. Wynik znacznie powyżej oczekiwań. Okazuje się, że Ci którzy zdecydowali się od razu zrezygnować z części odległych punktów zyskali na tym w klasyfikacji. Nie szkodzi, my przyjechaliśmy tu się dobrze bawić.

Ogólnie dzień był… zajefajny. Zobaczymy co będzie jutro...

Z Tomalosem czyli... bez niego

Sobota, 5 lipca 2008 · Komentarze(5)
Z Tomalosem czyli... bez niego

W nocy dojechaliśmy z Kosmą do Skrzynna (chwilę przed nami dotarł Młynarz – jednak rowerem jest szybciej niż samochodem ;-) ). Oczywiście wszystkich witała już mocno stęskniona moja rodzinka. Po gorących powitaniach i nocnym piwkowaniu pierwszy zonk… Jako, że celem naszej sobotniej wyprawy ma być Załęczański Park Krajobrazowy to przewodnikiem mógł być tylko Tomalos – i tak ustaliliśmy 2 tygodnie wcześniej. Tylko… no właśnie…tylko nikt nie powiadomił o tym Tomalosa… daliśmy ciała. Rano okazuje się, że Tomek ma już inne plany… i nawet nie próbowaliśmy nalegać na ich zmianę… :-)

Po długiej nocy wstajemy później niż planowaliśmy, ale z uśmiechem na ustach ruszamy w drogę: Agnieszka (ciekawe kiedy w końcu zobaczymy ją na BS), Kosma, Anetka, Wiku, Młynarz i ja.

Spokojnie suniemy przez wieluńskie wioski, co rusz podziwiając piękne lasy i piaszczyste urwiska. Czasem trzeba czekać na resztę.



W końcu jednak dojeżdżają.



W Krzeczowie chwila przerwy na uzupełnienie płynów. Świetna atmosfera, dobre piwo, uroki Warty sprawiają, że wcale nie chce nam się ruszać. I to jest dobra decyzja, bo po chwili zaczyna się ulewa. W zaistniałej sytuacji raczymy się pysznym żurkiem. Po chwili deszcze ustaje i ruszamy dalej. Powoli kończy się asfalt i coraz częściej pod kołami będzie trudniejsza nawierzchnia. Z piaskami łącznie… Nie wszyscy są szczęśliwi, choć Piotrek odkrył nowe przeznaczenie slicków…

Mimo trudniejszego terenu wszyscy są uśmiechnięci. W lesie zaczyna się zabawa w chowanego. To trzeba znaleźć szlak, który się zgubił...



... to deszcz znajduje nas w miejscu gdzie nie bardzo się jest gdzie schować, to znów Anetka gubi pieniądze, dokumenty i komórkę, szczęśliwie Monika wszystko odnajduje.



To znów chłopcy szukają jak największych kałuż… Ogólnie jest rewelacyjnie.



Bobrowniki. Tu kolejna zabawa w szukanie, tym razem zajmuje nam chwile odnalezienie przeprawy przez Wartę i drogi do rezerwatu Węże. W końcu udaje się. Na Bike Oriencie były jednak lepsze mapy. Pozdrowienia dla gościa który projektował mapę ścieżek rowerowych w okolicach Wielunia.



Przed nami górka… klimat rodem z Beskidów. Nie mam czasu zastanawiać się czy tam się da wjechać… Monika wjeżdża, więc… nie mam wyboru… twardym trzeba być. Miejscami trochę niebezpiecznie, kamienie spłukane deszczem są nieco śliskie… dajemy jednak radę. Jak się okazuje nie sami. Wjeżdża jeszcze Wiku, jak on to zrobił? Nie wiem. Jest dzielny. Reszta też po chwili dociera do góry.

Znajdujemy jaskinię, jednak zdrowy rozsądek nakazuje nam zostać u góry.



Po chwili odnajdujemy jeszcze jedną. Jest ich tu jeszcze kilka, jednak z taką mapą odnalezienie ich wydaje się być niezbyt możliwe.



Rezygnujemy i decydujemy się wracać, tym bardziej, że zaczyna się robić późno, a nie wszyscy mają lampki (a poza tym sklep jest czynny tylko do 21).

Zjeżdżamy w dół (część załogi sprowadza rowery) i jesteśmy świadkiem kolejnej glebki (wcześniej Wiktor sprawdza jak długo się leci z siodełka na ziemię), tym razem Anetka postanawia się zbliżyć z jej ulubionymi piaskami.



Ustalamy trasę, asfaltem przez Działoszyn. W Działoszynie miał być obiad. I był. :-) Musieliśmy wyglądać dziwnie, ale jak w mieście nie ma czynnej restauracji to trzeba było sobie jakoś radzić.



Dzielnie docieramy do Czernic. W obawie, że nie zdążymy wrócić do Skrzynna przed zamknięciem sklepu wykupujemy całe zaopatrzenie lokalnego sklepu i wrzucamy je w sakwy Piotrka. Mieści się :-)



Niektórzy miejscowi rowerzyści wolą inne trunki :-)




Po 21 docieramy do domu. Świetna wycieczka. Na tym jednak nie koniec. Po szybkim posiłku dalej w drogę. Obiecaliśmy Igorkowi, że jeszcze się z nim przejedziemy. Więc, mimo, że już po 22 ruszamy w trasę. Ekipa prawie w komplecie, nikt nie narzeka, że późno, że zmęczony bo… wszystkim brakuje około 10km do setki :-)
Więc po pretekstem jazdy z Igorkiem dokręcamy. Igor jest niesamowity. Mimo ciemności nadaje takie tempo, że co chwilę słychać jak ktoś woła „Igorku, zwolnij” ;)

Po chwili jego radość sięga zenitu, Piotrek montuje mu swoją lampkę. Jest wniebowzięty.

Dojeżdżamy szczęśliwe do domu. Rewelacyjny dzień. Fantastyczna trasa, świetne towarzystwo i cała masa przygód. I najważniejsze pierwsze w życiu setki Anetki i Wiktorka. I prawie setka Agnieszki. Gratulacje.

Szkoda tylko, że Tomalos nie mógł nam pokazać fantastycznych miejsc, które pewnie mijaliśmy w błogiej nieświadomości. Może następnym razem…

Więcej zdjęć i opisów u Kosmy i Młynarza.

Dzień 8 – Powrót

Sobota, 17 maja 2008 · Komentarze(4)
Dzień 8 – Powrót
Po śniadaniu żegnamy gospodarzy i ruszamy po oponę. Damian pierwszy (jak mówi pojedzie „powoli”), ja jeszcze chwilę marudzę i zaczynam go gonić. Mimo wystającego balona tak się rozpędził, że kiedy ja docieram do Ustrzyk, on już zmienia oponę w sklepie dyskutując ze sprzedawcą o KSU. Okazuje się, że w sklepie pracuje człowiek, który czasem z chłopakami grywa na koncertach.

Ostatnie zakupy pamiątek i ruszamy do Przemyśla. Oczywiście w miarę możliwości bocznymi drogami.

Po drodze Arłamów – długi podjazd. Dawny rządowy ośrodek wypoczynkowy, miejsce internowania m.in. Lecha Wałęsy. Sam ośrodek fajny, choć nie tak go sobie wyobrażałem (zbyt luksusowy jak na miejsce internowania?). Za to fantastyczny zjazd i podjazd pod samym ośrodkiem – trudno by go było z tej strony szturmować. Nowy rekord prędkości – bez pedałowania – 64,15km/h



Dalej Posada Rybotycka i „najstarsza zachowana cerkiew w Polsce, a zarazem jedyna obronna” – w rzeczywistości okazuje się być do bólu nieciekawa.



Chwila przerwy i dlaej w drogę.



Dalej trochę terenu (znów mi się podobało szaleństwo na zjeździe) i wylatujemy na DK28. Spokojnym tempem dojeżdżamy do Przemyśla.



Obiadek i... chyba opadamy z sił. Miasto piękne, zupełnie inaczej je sobie wyobrażałem, ale już chyba brakuje nam sił. Nie chce nam się zwiedzać. To chyba bliskość domu wywołuje w nas chęć odpoczynku.

Zostajemy na piwie. Nadchodzi czas odjazdu pociągu. Doprowadzamy rowery do dworca (po piwie nie jeździmy). Pakujemy się do przedziału, na szczęście jest rowerowy i… to już prawie koniec.

Mimo, że dzisiejszy dzień był już właściwie drogą powrotną, wcale nie był mniej fajny niż wszystkie poprzednie. Ale chyba już chcemy być w domu, choć na chwilę… ;)

<==Dzień poprzedni Dzień następny ==>

Profil trasy, mapa i alternatywny opis dnia na blogu Damiana

Bieszczady - dzień 6 – Sentymentalnie

Czwartek, 15 maja 2008 · Komentarze(7)
Bieszczady - dzień 6 – Sentymentalnie
Rankiem ruszamy w stronę Pszczelin. Oczywiście nie najkrótszą drogą. Przez Równię, gdzie oczywiście obowiązkowy postój obok jednej z najpiękniejszych (o ile nie najpiękniejszej) bieszczadzkich cerkwi.





Dalej Żłobek, Rabe i Czarna.



Potem odbijamy, aż pod ukraińską granicę. Michniowiec i Bystre. Nie wiem, czemu tak pasjonuje mnie ten kawałek Bieszczad. Dwie wioski zupełnie na uboczu, tuż przy granicy, wioski gdzie uwielbiam przyjeżdżać, choć to już faktycznie koniec świata. Może to ten spokój, może droga prowadząca do tego miejsca, znaczona przydrożnymi krzyżami. Nie wiem co to, ale coś w tym jest. Bystre – fantastyczna cerkiew, niestety koszmarnie zniszczona i zaniedbana.



Przykro na to patrzeć. Historia cerkwi to zresztą kolejna smutna historia tych ziem. Po wielu nie ma już śladu, większość została splądrowana, okradziona. Dziś wiele z nich pełni rolę kościołów katolickich. Najbardziej przerażające dla mnie było to, że na wiele lat nasze władze zmieniły ich przeznaczenie. Większość służyła jako… magazyny, spichlerze… straszne…

W drodze powrotnej zaskakuje nas deszcz (który to już raz grzmi w oddali). Przebieramy się, ale znów tylko trochę popadało. A właściwie tak nam się wydaje. Lipie i… zaczyna się ulewa. Zmoknięci docieramy do Lutowisk i zatrzymujemy się w pierwszym barze. Przerwa. Deszcz, wiatr, niedobrze to wygląda. Na szczęście, po kawie i małej przekąsce znów jest ładniej na zewnątrz.

Kolejna przerwa i kolejna śliczna cerkiew w Smolniku.



Stąd już tylko parę km do naszej kwatery w Pszczelinach. Dziwnie zmęczeni (a przynajmniej ja) zrzucamy sakwy i… Damian proponuje małą, wieczorną rundkę, po doskonale nam znanych terenach. Nie wiem czemu, ale mimo zmęczenia zgadzam się.

Pierwsza niespodzianka po chwili, kiedy okazuje się, że ruszyliśmy bez picia, tzn. wsypaliśmy IzoPlus do bidonów, ale… sklep z wodą był czynny tylko do 16. No cóż będzie śmiesznie. Tu niestety sklepy i knajpy rządzą się swoimi prawami. Czynne tylko sezonowo, tylko w dziwnych godzinach, z dziwnym zaopatrzeniem i czasem dziwnymi cenami. Trudno się dziwić, że takim powodzeniem cieszy się sklep objazdowy, który mijaliśmy po drodze.

Na szczęście w Dwerniczku jakaś budka-widmo. Nie wiadomo skąd i czemu tutaj, a na dokładkę otwarte. Kupujemy wodę i jedziemy dalej.

Cerkiew w Chmielu (i moja ulubiona drabina).



Cudem ocalała, po tym jak chciano ją spalić na potrzeby filmu „Pan Wołodyjowski”. Po prostu ręce opadają jak się o tym pomyśli, co ludziom do głowy przychodziło…

Wracamy, Dwernik, Nasiczne (to tu wiele lat temu narodziła się nasza miłość do Bieszczad).



Brzegi Górne i droga Ustrzyk Górnych. Długi podjazd (ale pokazujemy spotkanej młodzieży „kto tu rządzi”) i fantastyczny zjazd (wciąż się boję).



Ten znak mi się nie podobał.



Ustrzyki puste, czynny jeden sklep/knajpa. Zakupów tu specjalnie się nie da zrobić więc tylko coś szybkiego na ząb, piwo do kieszeni i do domu.



Wieczorek przy kominku (dziękujemy właścicielowi za uzupełnienie naszych skromnych chmielowych zapasów). Jak się okazuje zwiedzanie dobrze znanych miejsc też może być przyjemne. Kolejny fantastyczny dzień.


<== Dzień poprzedni Dzień następny ==>

Profil trasy, mapa i alternatywny opis dnia na blogu Damiana

Bieszczady - dzień 5 – Zmiana planów

Środa, 14 maja 2008 · Komentarze(6)
Bieszczady - dzień 5 – Zmiana planów
Dziś wyjeżdżamy z Cisnej. Dzień zaplanowany, kiedy nagle, przy śniadaniu, telefon. Okazuje się, że znaleziono dokumenty Damiana i są do odbioru w Zagórzu. Zupełnie nie po drodze, tym bardziej, że wczoraj jechaliśmy już w tamtym kierunku, ale… jedziemy. Tym bardziej, że oprócz dokumentów jest… cała kasa! Szok.

Przez Jabłonki do Baligrodu. Tam krótka przerwa, zwiedzanie odnawianego kirkutu.

To miasto (niegdyś, bo już nie ma praw miejskich) też sporo przeszło. Wystarczy wspomnieć, że hitlerowcy nagrobkami z żydowskiego cmentarza wybrukowali rynek… Wystarczy zerknąć na walącą się kopułę cerkwi… Ech życie…

Jedziemy do Leska. Po drodze wizyta w najstarszym drewnianym kościele w Bieszczadach, w Średniej Wsi. Dalej Lesko. Zaraz za Sanem ostry podjazd do góry do Zamku (?). Zupełne rozczarowanie. Jakiś hotel, pensjonat… jedziemy dalej. Niestety główna droga z Leska do Zagórza to porażka dla rowerzystów. Niesamowity ruch, kierowcy prawie ocierający się o nas, musi to być niezły Sajgon w sezonie. Odradzam podróżowanie tą trasą.

Zagórz.

rzeka, osława, zagórz © djk71


Spotykamy się z uczciwymi znalazcami (wielkie dzięki Panowie raz jeszcze) i po krótkiej przerwie na pizzę ruszamy dalej. Decydujemy się, że dzisiejszą noc spędzimy w Ustrzykach Dolnych. Chcąc uniknąć zatłoczonej drogi do Leska jedziemy w kierunku Tarnawy.

Zaraz za miastem Damian zaskakuje mnie kierując się w stronę jakiś ruin. Jakiś… aż mi wstyd, że wcześniej o nich nie czytałem. Zespół Klasztorny Karmelitów Bosych. Po prostu szok. Fantastyczne miejsce, aż dziw bierze, że aż tyle się zachowało po 180 latach niszczenia…









Nawet butelka po winie zdawała się pasować do klimatu klasztoru.



Jedziemy dalej, Tarnawa, Lesko.



Znów przez chwilę ruchliwa droga, Uherce Mineralne i uciekamy z głównej drogi w stronę Soliny. Myczkowce i fantastyczne widoki.



Dalej zapora na Solinie. Nie udało nam się jej zwiedzić od wewnątrz, ale jesteśmy w szoku na górze. Cisza, spokój, jak nie tutaj, prawie zero ludzi.





Koniec leniuchowania, do Ustrzyk jeszcze parę km, a wieczór zbliża się wielkimi krokami. Dojeżdżamy na miejsce, budząc podziw gospodarza, który widząc, że po chwili wybieramy się „na miasto” (a do rynku będzie z 1,5 – 2km) przebiera się i podwozi nas samochodem do najbliższej knajpy (nomen omen Niedźwiadek) , bo przecież zmęczeni jesteśmy… :-)

W sumie, mimo radości ze znalezionych dokumentów, wyjeżdżaliśmy rano trochę niezadowoleni, powodu zmiany planów. Niespodziewane widoki zrekompensowały nam to dość szybko. Wyszedł bardzo fajny dzień.

<==Dzień poprzedni Dzień następny ==>

Profil trasy, mapa i alternatywny opis dnia na blogu Damiana

Bieszczady - dzień 2 – Słowackie klimaty

Niedziela, 11 maja 2008 · Komentarze(9)
Bieszczady - dzień 2 – Słowackie klimaty
Poranek wita nas siąpiącym deszczem. Jechać, nie jechać? Oczywiście jechać. Gospodyni próbuje nas zatrzymać na kolejną noc, my jednak decydujemy się jechać na Słowację. Zimno. To przez ten deszcz, żałuję, że nie wziąłem rękawic z całymi palcami. Krótki postój kolo cerkwi w Radoszycach.

I ruszamy do góry. Serpentynami, asfaltem mocno do góry. Po paru kilometrach docieramy do słowackiej granicy. Nasz debiut poza granicami Polski :-)



Nagrodą za męczący podjazd jest niesamowity zjazd. Wkrótce okaże się, że to stanie się standardem. Prędkość sprawia, że nic nie słychać, trzeba bardzo uważać na mogące pojawić się za plecami samochody.

Lądujemy w Vydraniu, przedmieściach Medzilaborców, gdzie jak podaje przewodnik nie trudno zauważyć, że duża część społeczeństwa jest narodowości romskiej. Rzeczywiście nie trudno to zauważyć. Już przy pierwszych zdjęciach malutki chłopczyk tej nacji nie odstępuje nas na krok wyciągając co chwilę rękę wołając „daj, daj…”

Większość tutejszych cerkwi ma nieco inny wygląd niż te spotykane po naszej stronie. „Srebrne” dachy to chyba standard tutaj.



Same Madzilaborce, nie różnią się wiele od naszych niektórych miasteczek, częściowo mocno zaniedbane, próbują powoli odżywać. Ujęły mnie tabliczki z nazwami ulic, w pierwszej chwili myślałem, że to drogowskazy do atrakcyjnych miejsc. Okazuje się, że można zwykłą rzecz zrobić inaczej.



Wizyta w Muzeum Sztuki Nowoczesnej im. Andy Warhola (ponoć jego rodzice stąd pochodzili), on sam jakoś wydaje się tu czuć obco.


Oczywiście przed muzeum nie mogło zabraknąć puszek z zupkami Campbella… ;-)



Obok fantastyczna cerkiew.



We wszystkich prawie wioskach na słupach charakterystyczne „szczekaczki”, ponoć do dziś niektóre działają, choć nie mieliśmy okazji tego usłyszeć.



Jedziemy dalej. Niesamowity spokój, cisza i spokój. Inaczej niż po naszej stronie. Czas tutaj jakby płynął wolniej. Życie jakby stanęło w miejscu. Łykamy kolejne kilometry podziwiając piękno tej strony gór. Czasem wydają się być nawet piękniejsze niż nasze, choć nie widać tu połonin.



Intrygują mnie krzyże. Inne niż u nas. Tu nie ma rzeźbionych figur, tu nie ma samych krzyży, na wszystkich jest postać Jezusa… malowana ( i przyklejana). Czemu tak?



Padający wcześniej co chwilę deszczyk chyba w końcu dał nam spokój. Chce nam się coraz bardziej pić, a zapasy się kończą. Wjeżdżamy do Sniny. Tu również trafiamy na duże skupisko Romów. Właściwie cała dzielnica z tej strony miasta jest chyba tylko przez nich zamieszkana.
Stacja benzynowa, chwila przerwy na coś do zjedzenia i uzupełnienie zapasu płynów. Następny postój planujemy nad jeziorkiem. Żeby tam dotrzeć trzeba udać się w stronę Stakcina, a następnie odbić na Jalovą i ostrym podjazdem piąć się w stronę Ruskego Sedla. Po krótkiej, ale intensywnej wspinaczce… szlaban, warczące psy i „zakaz vstupu”. Na szczęście okazuje się, że nie dotyczy to rowerzystów. Zbiornik wodny okazuje się być prawdopodobnie ujęciem wody pitnej i mimo, że cały czas jedziemy wzdłuż jego brzegów, zasłonięty jest pasmem drzew i tabliczkami nie pozwalającymi się do niego zbliżać. Dopiero na dole udaje się zrobić kilka zdjęć.



Przy końcu zbiornika okazuje się, że do granicy mamy już tylko kilkanaście km… ostrego podjazdu. Oj, nie jest dobrze. Damian mi już dawno uciekł (jak zresztą na wszystkich podjazdach), a ja walczę z podjazdem po leśnej dróżce, z sakwami, z prawie setką kilometrów a sobą, z przerzutkami, które nie chcą do końca pracować tak jak powinny, z… całym światem.

W końcu dojeżdżam do brata i… mogę tam zostać… mam dość. Jakiś koszmar. Niestety zbliża się zmierzch i trzeba jechać dalej. Po drodze w szczerym lesie mijamy pomnik (bodaj wdzięczności dla Armii Radzieckiej) – kto go tu wymyślił? Nie mam siły na zdjęcia.

Nagle w środku lasu, gór pojawia się kapliczka. Skąd i po co tu? Nie mam pojęcia.





Co jakiś czas pojawiają się dziwne baraki, budki… czyżby tam ktoś mieszkał?

W końcu docieramy do granicy i szaleńczy zjazd w dół. Niestety po kilku km droga się psuje i trzeba zwolnić. Zmęczeni docieramy do Cisnej. Tym razem nasze rowery lądują… w salonie – też pięknie. Decydujemy się tu pozostać 2-3 noce żeby móc jeździć z mniejszym obciążeniem.

Dzień był męczący ale wart był tego.

<== Dzień poprzedni Dzień następny ==>

Profil trasy, mapa i alternatywny opis dnia na blogu Damiana

Bieszczady - dzień 1 – Początki są trudne

Sobota, 10 maja 2008 · Komentarze(12)
Bieszczady - dzień 1 – Początki są trudne
Tuż po wschodzie słońca spotykam się z bratem, który już od kilkudziesięciu minut, w oczekiwaniu na mój przyjazd, zwiedza Rzeszów. Okazuje się, że misternie zaplanowana trasa jakimś cudem zniknęła z GPS-a. Niezły początek, trudno, będziemy improwizować. Nie jest to jednak takie proste, bo strasznie kłócimy się z GPS-em ustalając dzisiejszą trasę z Rzeszowa do Komańczy. On uporczywie nas chce prowadzić drogami krajowymi, których my za wszelką cenę chcemy uniknąć. W końcu kupujemy mapę Rzeszowa i zdajemy się mieć zarys drogi, którą chcemy dotrzeć na południe.

Rzeszowski rynek jest zupełnie pusty tak rano w sobotę.





Szybko się okazuje, że już na wyjeździe z Rzeszowa witają nas… dość strome podjazdy, a wiodące przez wioski drogi z asfaltem jeszcze się nie widziały. Na pierwszym długim zjeździe po usłanej kamieniami drodze mam wrażenie, że starłem hamulce. Zaczynam się bać tego co będzie dalej. Jestem już gotów jechać do Sanoka po zapas klocków. Hamulce to jednak fałszywy alarm. Reszta niestety nie – teraz już tak będzie cały czas, zjazd – podjazd. Czy ja na pewno tego chciałem?

Drogi miejscami coraz gorsze i bardziej strome ale jest wesoło… albo ludzie się dziwią, że chcemy tamtędy jechać, albo jacyś frustraci w audi nie mogą przeżyć, że na zjazdach nie mogą nas zgubić…
Przerwa na posiłek (i chwilę drzemki na krześle w pizzerii w Brzozowie).



Coraz częściej spotykamy wioski, gdzie rządzi drewniana zabudowa. Ma to swój niepowtarzalny urok.



Po 90 km zaczynam być zmęczony. Nawet pasące się owce zdają się pytać, czy my jesteśmy normalni?



Mimo zmęczenia zbaczamy jednak z drogi żeby oglądać okoliczne cerkwie, których tu nie brakuje. Dziwne i straszne są ich historie… jak zresztą historia całego tego terenu.

Takich krzyży będzie tu coraz więcej…



W końcu docieramy do celu. Kwatera nie jest może pięciogwiazdkowym hotelem, jednak nam wystarcza, do tego rowery możemy zamknąć w szopie w towarzystwie przeuroczej kosiarki.
Nieprzespana noc, długa i męcząca droga sprawia, że zasypiam na siedząco. Damian też pada :-)

<== Dzień poprzedni Dzień następny ==>

Profil trasy, mapa i alternatywny opis dnia na blogu Damiana.

Ciąg dalszy szkolenia w Szczyrku

Niedziela, 30 marca 2008 · Komentarze(14)
Ciąg dalszy szkolenia w Szczyrku

W planach był poranny wyjazd w stronę Salmopolu, jednak życie, jak to zwykle bywa, zweryfikowało plany. Szkoda. Wczorajszy wczesny wyjazd, później długie wieczorne Polaków rozmowy i zmiana czasu sprawiły, że, mimo fantastycznej pogody nie udało się wyjść na rower przed śniadaniem.



Szkolenie, choć ciekawe, trwa dziś strasznie długo, to chyba wina świadomości pięknej pogody za oknem. Końcówka szkolenia i porażka w trakcie jednego z ćwiczeń – chyba myślami jestem już w drodze - trzeba się zbierać, już dziś niczego więcej się nie nauczę, poza tym fajnie by było jak najdłużej wracać w słońcu. Od wczoraj wszyscy proponują mi powrót samochodem, mam wrażenie, że traktują moją jazdę jako jakiś przykry obowiązek… :-)


Ruszam w stronę Bielska. W centrum na skrzyżowaniu spotkanie z wracającymi samochodem znajomymi z Krakowa i jazda dalej. Dopiero teraz, na paru zjazdach zauważam, że jednak wczoraj jechało się trochę pod górkę. Dziś koszmarny ruch, koniec weekendu. Nie podoba mi się. Żałuję, że od razu z Bielska nie pojechałem inną drogą, tak to jest jak się jeździ bez planów miast. Przed Czechowicami mam dość blachosmrodów. Zjeżdżam w stronę Ligoty. I szybko okazuje się, że to dobra decyzja.



Po dotarciu nad jeziorko skręcam w prawo i liczba rowerzystów nie pozwala mi mieć wątpliwości - jestem na trasie rowerowej. Jest lepiej, dużo lepiej. Na raz szok - widzę tablicę Zabrze, tak szybko? Nie, to prawie Zabrze, ale jak wiadomo prawie robi wielką różnicę. Miejscowość nazywa się Zabrzeg. Droga rowerowa skręca w prawo, tylko… w którą dróżkę? Widzę, że nie tylko ja mam wątpliwości. Za radą sympatycznej rowerzystki, ruszam wałem i docieram na tamę.



Wdrapuję się po schodach i ląduję w tłumie spacerowiczów. Trudno, przeciskając się miedzy nimi zjeżdżam z tamy i wciąż trasą rowerową (niestety momentami biegnącą zwykłymi ulicami) docieram do parku w Pszczynie. Początkowo przyjemnie, lecz po chwili znów muszę lawirować w tłumie. Docieram pod Zamek. Dawno tu nie byłem. Muszę tu kiedyś przyjechać… ale nie w weekend.



Niestety mimo licznych oznaczeń ścieżek rowerowych, gubię właściwą drogę i decyduję się na azymut jechać w stronę Piasku. Tam odbijam w las, nie wiem, czy to do końca odpowiedzialne, w nowym terenie ale słońce jeszcze wysoko więc może się uda. Szczęśliwie po kilku minutach chwili trafiam na zgubioną rowerówkę i bez przeszkód docieram do Kobióra.



Następnym razem jadąc w stronę Pszczyny, czy Bielska będę wiedział – w Kobiórze, przed wiaduktem nad torami należy skręcić w prawo, gdzie zaczyna się trasa rowerowa.

Tu też ruch większy niż wczoraj, więc zamiast jechać na Mikołów, odbijam w Gostyniu na Orzesze. Nie wiem, czy to dobre rozwiązanie, ruch niby mniejszy ale trasa dłuższa. Trudno, już zdecydowałem. Już po zmroku, przez Rudę Śląską i Biskupice docieram do domu.

Moje dobre serce poznały:
- zając (wyhamowałem),
- sarenka (tak naprawdę to ona była szybsza),
- dziki („Niech Pan uważa – dziki tu biegają” – na szczęście – chyba dla mnie – przebiegły chwilę przede mną),
- imbecyl z busa w Bielsku, który testował klakson za każdym razem kiedy na dojeździe do skrzyżowania go wyprzedzałem, by w końcu za następnym skrzyżowaniem zajechać mi drogę i wlec się przede mną w tempie 20km/, nie pozwalając się wyprzedzić. Ja się tylko uśmiechnąłem ale inni kierowcy nie byli szczęśliwi widząc jak bus robi sztuczny korek…

W sumie cieszę, się z tego wyjazdu, szkoda tylko, że nie udało się spróbować pojeździć po górkach… może następnym razem.

Wielka Sobota

Sobota, 22 marca 2008 · Komentarze(23)
Wielka Sobota

Wielka nie tylko w Kościele.

Po wczorajszej wyprawie na wschód, dziś kolej na zachód. Celem jest Anaberg. Bez deszczu, powyżej zera, tylko paskudny wiatr południowo zachodni - żeby nie było zbyt łatwo.

Korzystając z okazji zahaczamy o kościółek w Księżym Lesie.



Tym razem udaje nam się wejść do środka. Niestety wnętrze jest dużo mniej ciekawe niż sama budowla. Jakoś mi nie pasuje do reszty.



Ruszamy w stronę Toszka, spokojna, malownicza droga, aż się chce jechać.
Krótki postój na rynku, ładny choć niektóre okoliczne kamieniczki trochę straszą.
I na zamek. Zawsze oglądałem go z drogi i nie robił specjalnego wrażenia. W rzeczywistości okazuje się być fajnym miejscem, gdzie zapewne w okresie letnim odbywa się masa imprez.



Nie mogłem nie uwiecznić tej tablicy, która wyjaśnia wszystko, tym którzy dziwią się, że na Śląsku można tyle zobaczyć.



Przez Pawłowice, Ligotę Toszecką, Niekarmię ruszamy docieramy do Poniszowic, gdzie robimy kolejny krótki postój przy następnym XV-wiecznym kościółku stojącym na śląskim Szlaku Architektury Drewnianej.



Przez Widów i Chechło dojeżdżamy do drogi 40, mijamy Ujazd i skręcamy w 426. W Zalesiu Śląskim odbijamy w lewo i przez Lichynię i Leśnicę dojeżdżamy prawie pod Górę Św. Anny.

Prawie, bo... został jeszcze ponad 4-km podjazd. Znając moje tempo, brat rusza do przodu, a ja samotnie walczę z górą, a właściwie z sobą. Zastanawiam się czy wjadę, czy będę musiał iść pieszo, czy... takich pytań nasuwa mi się wiele. Okazuje się, że jakaś magiczna atmosfera panująca wokół sprawia, że... da się jechać. Spokojnie, spotykając po drodze kilku bikerów, wjeżdżam na szczyt. Nawet nie jestem bardzo zmęczony. Krótka wizyta w świątyni.





I postój przy Pomniku Czynu Powstańczego. Pomnik (dzieło Xawerego Dunikowskiego) wykonany z 260 metrów sześciennych granitu o wadze 782 ton robi wrażenie.



Poniżej pomnika - jeden z największych w Europie Środkowej amfiteatrów, mogący pomieścić 7 tys. osób siedzących i 23 tys. stojących.
Fajne miejsce, wiele innych, ciekawych punktów wokół, chciałoby się tu spędzić więcej czasu, ale niestety... pora wracać.

Przygotowany na wielominutowy zjazd (skoro był taki podjazd) doznaję zawodu - zjazd jest dużo krótszy, szybszy... to nie tak miało być...

Wracamy nieco inną trasą. Przez Wysoką i Kadłubiec trafiamy do wsi Dolna, gdzie stojący przy drodze kościółek zatrzymuje nas na kolejną chwilę.



Nie dane nam jest szybko wrócić do domu. Kościół pod wezwaniem Matki Boskiej Śnieżnej w Olszowej również sprawił, że na chwilę zeszliśmy z rowerów.



Kolejny postój na wódkę, tzn. w Zimnej Wódce (przypomniał nam się Nikoś) :-)



Po drodze zaskoczeni jesteśmy liczbą szlaków rowerowych, co rusz znaki, skrzyżowania, szok...

Dojeżdżamy do Ujazdu i jako, że pora już późna decydujemy się zjechać z fantastycznej trasy rowerowej (żółtej). Wpadamy na 40-tkę i szybko do domu.

Stojący przy drodze drogowskaz: Pławniowice sprawia, że jednak zbaczamy z drogi i przejeżdzając obok jeziorka, lądujemy przy Pałacu Ballestremów, śliczne miejsce, pewnie tu wkrótce wrócę.



Teraz już bez "przeszkód" przez Taciszów i Bycinę docieramy do Pyskowic, by 94-ką dojechać do domu.

Świetna wycieczka, świetna pogoda, mój najdłuższy dystans... ogólnie rewelacja... i tak miał się skończyć ten dzień... Niestety życie płata figle... ale to już nie temat na blog.

Dzięki brat za wycieczkę, za towarzystwo i... za kilka zdjęć, którymi się posiliłem, kiedy mój aparat odmawiał posłuszeństwa.

Setka w terenie

Niedziela, 10 lutego 2008 · Komentarze(14)
Setka w terenie

Pierwsza setka w lutym, pierwsza setka w tym roku, pierwsza setka w moim życiu.
I skłamałem. Nie do końca w terenie. Zgubiłem się w liczeniu i nie wiem ile przejechaliśmy w terenie. Myślę, że mogło być około 40-50 km, wpisałem 45 ale po powrocie wyglądałem i czułem się jakby cały dystans był w terenie. Ale od początku.

Skorzystałem z zaproszenia Janka i wybrałem się z nim i jego znajomymi na przejażdżkę. 9:30 na dworze dziwny ziąb ruszam do Zabrza, a potem na miejsce zbiórki pod kopalnią Makoszowy (obecnie Sośnica Makoszowy). Przyjeżdżam trochę wcześniej więc jadę zobaczyć co słychać w budynku gdzie niegdyś była szkoła, w której pracowałem. Nie potrafię jej odnaleźć, czyżby zburzyli? Wracam i…. jest - tylko nie ma bramy wjazdowej, już wiem, przebudowali drogę i zbudowali wiadukt nad autostradą A4 i obecnie droga jest na wysokości dachu byłej szkoły. Dlatego jej nie zauważyłem. Wracam na miejsce zbiórki. Po chwili przyjeżdża Janek i pozostali bikerzy. Ruszamy w ósemkę, ale po chwili dołącza do nas jeszcze dwójka. Silna ekipa. Jedziemy do ruin zamku w Chudowie.



Następnym razem więcej zdjęć, w grupie jednak zdjęcia się robi ciężko.

Krótki postój, oceniamy postępy w budowie restauracji stawianej na miejscu dawnej restauracji browaru. Ciekawe kiedy skończą, browaru pewnie nie będzie.



Ruszamy dalej do Orzesza. Od tej pory przestaję rejestrować gdzie i którędy jedziemy, na szczęście trzymamy się razem. Jeszcze. Jeszcze, bo kawałek dalej po przebrnięciu przez niezłe błotko dowiadujemy się, że jeden z kolegów ma awarię, prawdopodobnie zgiął hak przerzutki. Jednocześnie dwóch kolegów zawraca, bo musi wcześniej być w domu. Pechowiec radzi sobie z awarią i rusza za nami. Walczymy z błotem by dotrzeć do Orzesza, padają podziękowania dla Janka za trasę :-). Jak się później okazuje nie pierwsze tego dnia. Docieram do Orzesza gdzie czeka na nas (niestety w samochodzie) Slavo i Dominiol. Dziwny opłotkami prowadzą nas do knajpy i tak traci się ciągnący za nami pechowiec (na szczęście ponoć, to była jego decyzja).
Chwila przerwy na dyskusje o czerwcowym wyjeździe do Austrii.
Żegamy gospodarzy i ruszamy dalej do… Paprocan. Niestety znów wędrówki bo błocie (oj Janek!). Chwila przerwy w Gostyniu (chyba) przy pomniku poświęconemu żołnierzom, którzy walczyli tu i polegli w pierwszych dniach września 1939 i dalej w drogę.



W okolicy Paprocan mnóstwo ścieżek rowerowych. W lecie muszą tu być tłumy, bo dziś też nie było pusto.
Chwila przerwy na zdjęcia i wracamy, bo w planach był i tak wcześniejszy postój.



Szybka decyzja i jedziemy na skróty…. przez las i oczywiście błoto. Jako, że to skrót to będziemy później w domu.
Oj, zaczynam czuć zmęczenie. No cóż, takiego dystansu jeszcze nie jechałem. Postój w knajpce, wbrew zasadom szybkie piwko i w drogę. Przez las oczywiście :-) Na 85km dopada mnie kryzys. Zatrzymuję się ale po chwili ruszam dalej i… asfalt :-). Mikołów, piękny rynek ale zamiast aparatu fotograficznego wyciągam telefon żeby powiadomić żonę, że jeszcze sporo przede mną. Jestem już tak zmęczony, że nie chce mi się robić zdjęć. Dalej asfalt :-). Jest lepiej. Przez chwilę :( Janek (no bo kto inny) proponuje skrót. Którędy? Sami zgadnijcie :-) W tym momencie odłącza się od nas parka, bo koleżanka ma już dość lasu. Ja dalej walczę, ciężko. Do tego przerzutki znów zaczynają szaleć momentami i coś skrzypi.
Jedziemy przez las, potem chyba jakieś hałdy i… podjazd. Odpadam. Wprowadzam rower na górę. Na szczęście czekają na mnie. Dzięki Panowie za cierpliwość. Jeszcze ponoć kawałek i… znikają mi z oczu. O, żesz… jaki zjazd ze skarpy. Jest mi wszystko jedno. Bez przygód jestem na dole i…. asfalt!!!
Już blisko, przecinamy autostradę i lądujemy w Zabrzu Kończycach. Żegnamy się z częścią i resztką sił jadę z dwoma kolegami dalej. Po chwili oni również odbijają do domu a ja ruszam samotnie. W centrum postój. McDrive – kanapka i cola. Muszę bo padam. Po konsumpcji, resztkami sił docieram do domu.
118,55 km.

Padnięty, ale szczęśliwy. Janek pokazał mi gdzie jest moje miejsce i ile jeszcze mam do zrobienia. I dobrze. Ciekawe jak będę się czuł jutro.

Dziękuję za wsparcie jednemu z kolegów, który podtrzymywał mnie na duchu i dopingował. Dziękuję wszystkim za towarzystwo i cierpliwość dla nowicjusza.

Dziękuję też za pokaz upadków z SPD ;-) Dobrze, że nikomu się nic nie stało.

Fajnie było ;-)

TRASA:
Makoszowy-Paniówki-Chudów-Ornontowice-Jaśkowice-Orzesze-Gostyń-Paprocany-Żwaków-Wilkowyje-Mikołów-Śmiłowice-Halemba-Makoszowy