Kolejny już Bieg dla Słonia, czy impreza dla upamiętnienia himalaisty Artura Hajzera. Jak zwykle start wieczorem, o dwudziestej drugiej w Parku Śląskim. Jak zwykle mnóstwo ludzi czekających na rozpoczęcie imprezy z uśmiechami na twarzach i czołówkami na głowach. Zawsze przyjeżdżałem z całą rodzinką i startowałem z synem, dziś jednak dzień zakończenia roku szkolnego i wszyscy mieli inne plany. Na miejscu jednak nie jestem sam. Jest Magda z Michałem i Jasiem oraz Aga.
Ten bieg nie ma pomiaru czasu, tu nie ma rywalizacji, wszyscy biegną w swoim tempie, postanawiamy pobiec wspólnie z Agą - może choć raz mi nie ucieknie :-) Gasną światła. Czołówki w górę. Brawa dla Słonia.
Ruszamy i najpierw kierujemy się do Kotła Czarownic. Przebiegamy szybko przez bieżnię i dalej w stronę Zoo. Kiedy się odwracamy widać oczywiście znaną mi już rzekę światła. Jest pięknie tylko... ciepło, duszno. Dobrze, że wziąłem butelkę picia ze sobą.
Mijamy podbieg przy zoo i zaczyna się wypłaszczać, a nawet być z górki. Nie jest to wielkie zaskoczenie, bo tu już wiele razy biegałem. Na szóstym kilometrze krótki pit stop, ale po chwili ruszamy dalej. Przebiegamy przez linię mety, dostajemy medale i czekamy na resztę zawodników. Wydaje się, że liczba zawodników jest nieskończona. Biegną, idą, jadą...
Na mecie okazuje się, że ludzie pogubili różne rzeczy: bidony, czołówki, a nawet... dowód... ;-)
Mimo krótkiego dystansu (trochę ponad 7,5 km) i niezbyt szybkiego tempa koszulkę mam chyba bardziej mokrą niż podczas weekendowego półmaratonu, odbywającego się w deszczu. Przez chwilę zastanawiam się czy zostać do końca i czekać na losowanie nagród, czy jednak nie wracać wcześniej. Spikerka jednak rozwiewa moje wątpliwości - awarii uległ szlaban przy wyjeździe z Parku. Musimy czekać na ochronę :-) Zostajemy. Niestety mimo, iż nagród losowanych jest chyba z milion to my wracamy do domów z pustymi rękoma. Za to wciąż na naszych twarzach (i chyba wszystkich pozostałych) goszczą uśmiechy. Nie wracamy więc z niczym.
Ten bieg właśnie taki jest, inny od wszystkich, radosny, taki, że za rok znów tu trzeba być...
W zeszłym roku wpis z Półmaratonu Wrocławskiego zacząłem tak: Od weekendu w Zakopanem minął już tydzień więc czas na kolejny wysiłek
;-) Tak naprawdę na ten półmaraton, podobnie jak ponad 11 tys. osób
zapisałem się chyba w styczniu (może i wcześniej). Wypada jechać choć...
ostatnio taki dystans przebiegłem prawie trzy miesiące temu na
Półmaratonie Warszawskim. Nie liczę tu duathlonu w Czempiniu
miesiąc temu, bo tam, ten dystans był podzielony na dwa i przedzielony
rowerem, do tego w połowie go przemaszerowałem. Innych treningów w
międzyczasie dosłownie sześć i to samych piątek. Porażka. Rozsądek
mówił: zostań w domu. Nikt jednak nie mówił, że jestem rozsądny... :-)
W tym roku mogę powtórzyć to samo z niewielkimi tylko zmianami.
Od weekendu w Morsku minął już tydzień więc czas na kolejny wysiłek
;-) Tak naprawdę na ten półmaraton, podobnie jak ponad 11 tys. osób
zapisałem się chyba w styczniu (może i wcześniej). Wypada jechać choć...
ostatnio taki dystans przebiegłem prawie trzy miesiące temu na
Półmaratonie Warszawskim. Nie liczę tu duathlonu w Czempiniu
miesiąc temu, bo tam, ten dystans był podzielony na dwa i przedzielony
rowerem. Rozsądek
mówił: zostań w domu. Nikt jednak nie mówił, że jestem rozsądny... :-)
Do tego temperatura też nie zachęcała. Nawet w nocy miało być ok. 25 stopni. Co zrobić, powiedziało się A, trzeba było powiedzieć B. Kilka dni temu koleżanka zagadała, czy biegniemy razem w spokojnym tempie. Namówiła. :-)
Do Wrocławia wraz z żoną docieramy po godzinie 18-tej. Kiedy wychodzimy z auta nie ma czym oddychać, powietrze stoi. Co ja tu robię? Idziemy do biura zawodów. Rejestruję się i odbieram całkiem bogaty pakiet startowy (kabanosy sugerują, że z głodu nie umrę).
O dziwo po wyjściu z budynku powietrze się zmieniło. Czuć wiatr, jest lepiej.
Przed startem szukaliśmy jakiegoś miejsca żeby coś zjeść, ale szczerze mówiąc sam do końca nie wiedziałem na co mam ochotę, a i wybór był niewielki. Skończyło się na wizycie w sklepie: 7Daysie, bananie i coli. Po powrocie do auta przebieram się i uskuteczniam kilkuminutową drzemkę. Szczególnie, że na zewnątrz ulewa.
Start o 22-giej, ale w sektorach trzeba być wcześniej, poza tym chcę spotkać się ze znajomymi. Niemal jednocześnie kontaktują się ze mną Magda i Krzysiek. Magda szkoli mnie z dzwonienia przez Messengera, używania pinezek... :-) Dzięki temu szybko się odnajdujemy. Uciekam na chwilę zamienić kilka słów i przybić piątkę z Krzyśkiem i po chwili wracam do naszej ekipy.
Odsyłamy swoich kibiców na trybuny Stadionu Olimpijskiego, a my przygotowujemy się do startu. Z doświadczeń ubiegłorocznych wiem, że to chwilę potrwa, bo sektory starują kolejno z kilkuminutowym opóźnieniem. Magda ustawiona jest w ostatnim sektorze, mnie przydzielili przedostatni. Ponieważ chcemy biec razem zostałem w sektorze Magdy.
Myślę, że w tę stronę nikomu to nie będzie przeszkadzało. Nasza grupa wystartowała ok. 22:25 kiedy czołówka pewnie zbliżała się już do 10 km :-) Kiedy startujemy towarzyszą nam dymy, iskry, światła i płonący (jak dobrze zrozumiałem pierwszy raz od dawna) znicz olimpijski :-)
I jak zawsze muzyka, tym razem klubowa, więc nie mój klimat, ale nie przeszkadza mi to :-)
Biegniemy spokojnym tempem, bo przecież inaczej nie umiem :-) Od początku pada deszcz. Nie specjalnie nam to jakoś pomaga. Cieszę się, że wybrałem czapkę z daszkiem zamiast buffa, jest szansa, że dłużej okulary będą czyste.
Staram się nie patrzeć na zegarek i biec w zależności od tego jak pozwala samopoczucie. Pierwszy kilometr wolny, ale to wina tłoku na starcie. Mimo, że nie patrzę na tempo bieżące, to co 1 km zegarek informuje mnie o tempie. Coś mam wrażenie, że trochę za szybko, szczególnie, że po drodze jeszcze sporo (jak na mnie) rozmawiamy. Oby to się nie zemściło.
Na 5 km jestem na 9452 miejscu. Wciąż biegnie mi się dobrze. To chyba przede wszystkim dzięki temperaturze, która spadła i deszczowi, który nie opuszcza nas ani na chwilę. W tym kontekście uśmiechamy się na widok kurtyn wodnych przy trasie :) Oczywiście gdyby nie naturalna kurtyna to pewnie byśmy z nich chętnie skorzystali.
W uchu słuchawka i... co by mogło być innego... po wczorajszym koncercie tylko: Cisza jak ta...
Muzyka, która wydawałoby się zupełnie nie pasuje to biegu, adrenaliny, zawodów, a jednak na mnie działa dziś cudownie uspokajająco... Kiedy w uszach brzmi Praga z tekstem:
I spłynęły deszczu strugami,
Wszystkie ulice Starego Mesta.
I spłynęły złotą pianą,
Wszystkie bary Malej Strany.
A Hradczanów mury tańczyły,
W księżyca świetle, w górze nad nami.
... a my biegniemy przez stare miasto w deszczu zaczynam się zastanawiać czy to jeszcze Wrocław, czy już Praga...
Mimo deszczu i późnej pory na trasie prawie ciągły doping. To bardzo pomaga zawodnikom. Nam do tego stopnia, że na 10 km jestem na 9026 miejscu. Wyprzedziliśmy ponad 400 osób.
Biegniemy dalej. Co prawda nasi kibice odgrażali się, że gdzieś tu się pojawią, ale nie uwzględnili chyba zakorkowanego miasta :-)
Za nami drugi bufet, drugi bardzo krótki, znacznie krótszy niż np. te w Warszawie, ale bez problemu łapię kubek wody. W ręce mam jeszcze izotonik, który kupiłem tuż przed startem i wziąłem na trasę. Idealnie uzupełnia chwile między bufetami.
Na 15 km jestem na miejscu 8663, co oznacza, że znów "połknęliśmy" prawie 400 osób. Mimo szybkiego jak na mnie tempa czuję się dobrze. Przeszkadza mi tylko koszulka, mam wrażenie, że mokra waży z 2-3 kg. Nie decyduję się jednak na jej ściągnięcie ;-)
W ubiegłym roku na 17-tym kilometrze miałem odcięcie, w tym roku biegnę nie zauważając go. W międzyczasie wśród kibiców pojawia się kilku gości w sutannach. To chyba miejscowi klerycy. Mam wrażenie, że w ubiegłym roku też byli. Fajny efekt ;-)
Kawałek dalej pojawia się mąż Magdy, postanowił wyjść nam naprzeciwko, chyba stęsknił się za żoną :-) Na jego widok moja towarzyszka zaczyna biec jeszcze szybciej. Przez chwilę zastanawiam się, czy chce tak szybko uciec, czy tylko pochwalić ile ma sił. Myślę jednak, że to drugie. Przez chwilę udaję mi się utrzymać jej tempo.
Na 20-tym kilometrze miejsce 8289, czyli kolejne prawie 400 pozycji do przodu. To chyba pierwszy bieg gdzie to ja wyprzedzam, a nie mnie wyprzedzają. To cieszy.
Magdy już nie widzę. Końcówkę biegnę sam, zadowolony, szczęśliwy, że dałem radę, że w równym tempie (a nawet każda kolejna piątka była coraz to szybsza).
Wbiegam na stadion i widzę Anetkę na trybunach. Jeszcze jej macham i po chwili przebiegam linię mety.
Na ostatnim kilometrze jeszcze przesuwam się o kolejne 44 pozycje. W sumie śmieszne, bo opisuję to jakbym walczył co najmniej o podium, ale co tam... dla mnie to satysfakcja, moja wygrana ze sobą. Zastanawiam się ile byłbym w stanie w takim tempie pobiec. Pewnie piątkę jeszcze tak, czy dychę to już nie wiem. I czy pobiegł bym tak gdyby nie Magda? Boję się, że chyba nie.
Dzięki Magda za super towarzystwo na trasie, za trzymanie dobrego tempa, za stworzenie super atmosfery.
Wielkie dzięki również dla mojej żony, która tu przyjechała ze mną, dopingowała i wspierała logistycznie :-) I oczywiście podziękowania dla wszystkich, którzy trzymali za nas kciuki.
Na mecie medal - tradycyjny krasnal (tym razem z krasnalową) - pewnie jak zwykle medal za wrześniowy maraton będzie... łączył się z tym za połówkę. Fajnie by kiedyś mieć komplet, ale w tym roku to nierealne. Chyba... :-)
Pobieramy picie, banany. Gdzieś przegapiliśmy folię NRC, ale to nasza wina, bo reszta jakoś je odebrała.
Żegnamy nasze towarzystwo, przebieram się i ruszamy do domu. Jeszcze postój w Macu - chyba nie wiedzieli o maratonie, bo od momentu złożenia zamówienia czekaliśmy na odbiór 25 minut w... lodowatych warunkach. Ktoś mocno przesadził z klimą. '
W domu jesteśmy ok. 4:30. W planach był wypad rowerowy z kolegami do Wielunia lub przejazd na Śląskie Święto Rowerzysty, ale kiedy po trzech godzinach obudziłem się to na pierwsze było już za późno, a na drugie jakoś nie miałem parcia. Trzeba chwilę odpocząć, czuję lekkie zmęczenie.
Zegarek coś kiepsko mierzył dystans, bo doliczył mi ładne kilkaset metrów... :-(
Po wczorajszej trasie z Krakowa do Morska i wieczornej imprezie zastanawiałem się ile osób zdecyduje się na powrót rowerem. Miałem nadzieję, że zregenerujemy się w wodzie, ale nie udało się.
Rano po śniadanku przejechaliśmy z hotelu do bazy gdzie czekały na nas kolejne atrakcje. Zjazd po stoku narciarskim bez kasku i z telefonem na tyłku lekko obudził każdego :-) Opuszczane siodełko w takich momentach się sprawdza :-)
Na miejscu część poszła się wspinać, część uprawiała smażing, a ja spróbowałem jogi. Podobało mi się. :-)
Po obiedzie ciężko było nam się zebrać, ale w końcu ośmiu najwytrwalszych stanęło na starcie :-) Warto wspomnieć, że dwie osoby ruszyły wcześniej. Więc wariatów była dziesiątka :-)
Jako, że w pośpiechu nie zdążyłem w piątek zaplanować drogi powrotnej i wgrać jej do nawigacji to... dziś miałem wolne :-) Jechałem za Andrzejem, który coś przygotował. Niestety nawigację miał w telefonie, w kieszeni więc mieliśmy kilka korekt jak za bardzo się rozpędziliśmy.
Ciepło nie pomagało, ale dawaliśmy radę. Jak chłopcy się rozpędzili to nie było nawet czasu stanąć żeby zrobić zdjęcia, a przejeżdżaliśmy obok ciekawych punktów.
Przed Pogorią zatrzymaliśmy uzupełnić płyny, a przy okazji wciągnęliśmy pierogi i naleśniki. Chwilę nam to zajęło. Mieliśmy też okazję zobaczyć czym miejscowi przyjeżdżają po jedzenie.
I czas się powoli żegnać. Z Marcinem ruszamy drogą w stronę Helenki, a reszta lasami do Gliwic. Po chwili ja skręcam do domu, a mój towarzysz rusza na osatatni odcinek siebie.
Udany dzień, fajny powrót, kilka dróg i ścieżek, których wcześniej nie znałem, a mogą się przydać.
Szósty duży firmowy wyjazd integracyjny. Tym razem grupa nieco mniejsza, bo ekipa jest podzielona na trzy lokalizacje. Największa grupa rowerowa jedzie do Morska. Około 40 osób, około bo do samego końca się to zmieniało. Kontuzje, sprawy losowe, do tego część jedzie tylko kawałek, ktoś dołącza na trasie... Ale w sumie ponad 40 osób było z nami na trasie... z Krakowa do Morska. Tym razem nieco inaczej niż zwykle, bo zawsze startowaliśmy spod firmy. Dziś też tu się spotkaliśmy, ale przetransportowano nas do Krakowa i stamtąd ruszymy podziwiać jurajskie krajobrazy.
Kiedy kończymy przerwę dojeżdża do nas druga grupa. Żeby nie robić tłoku, robimy im miejsce i ruszamy. Przed nami najbardziej stromy podjazd, trochę się go obawiam. Jak się okazuje niepotrzebnie. Wszyscy ruszają ostro pod górę. Każdy swoim tempem, ale każdy bez problemu podjeżdża. Myślałem, ze na szczycie wszyscy będą łapali oddech i odpoczywali, a tu zaskoczenie - od razu ruszyli dalej. Kilka kolejnych podjazdów i zmierzamy w stronę Ojcowa.
Teraz przed nami najbardziej niewdzięczny odcinek. Długo po asfalcie i pod górkę. Dystans, który mamy już za sobą, słońce, ciepło bijące od asfaltu dają nam popalić. Zatrzymujemy się na przystanku korzystając z cienia.
Udaje się bez problemu dotrzeć na obiad do Rabsztyna.
A tu prawdziwa uczta. Żurek, pierogi, placki po węgiersku... Potrzebowaliśmy tego. Do tego pyszne ciasta i napoje. Kiedy kończymy dojeżdża druga grupa. Czas się zebrać.
Niestety początek to kolejny stromy podjazd. Nie jest to to czego oczekiwaliśmy po sytym obiedzie :-)
Po kolejnej krótkiej przerwie ruszamy dalej. Zmęczenie zaczyna dawać znać o sobie, szczególnie, że wciąż nie jest płasko. Kwaśniów Górny też daje w kość.
Krótko przed zjazdem w teren w stronę Okiennika spotykamy nasz samochód serwisowy. Jaka miła niespodzianka. Wszyscy rzucają rowery, nie patrząc, że zajmujemy część jezdni i korzystają z zapasów z bagażnika.
Chwilę później ruszamy na ostatni odcinek trasy. Kilka minut po dziewiętnastej docieramy do mety. Chwile później dociera druga grupa. Mimo, że zmęczeni to wszyscy, chyba bez wyjątku, są uśmiechnięci i zadowoleni. Szybki prysznic, zmiana i ciuchów i ruszamy na kolację i wieczór integracyjny.
Wspaniały dzień w super towarzystwie. Po raz kolejny cała ekipa pokazała, że chcieć to móc. Brawa dla wszystkich.
BTW: Kiedy my kręciliśmy do Morska, to kolejne 11 osób z firmy kręciło na spotkanie w Wiśle. Brawa również dla nich.
Syn zapytał wczoraj czy rano pływamy. No ba... 6:30 na basenie. Tłoku nie ma ale chwilę później zamykają cztery tory - rezerwacja. Robi się tłok na pozostałych więc idziemy na mały basen trochę poćwiczyć oddychanie.
Rano był basen z synem, pod wieczór powtórka wczorajszego biegu. Dokładniej bieg w tym samym towarzystwie i w tej samej okolicy. Dystans o dwa kilometry dłuższy i tempo wciąż konwersacyjne, ale o pół minuty/kilometr szybsze. I temperatura znośniejsza, a z atrakcji deszczyk, momentami nawet uczciwy. Nie specjalnie nam jednak przeszkadzał. Sympatyczna przebieżka w miłym towarzystwie.
Dziś wizyta kolegów z poznańskiego oddziału. W pracy pada pytanie: Wieczorem biegamy? Odpowiedź mogła być tylko jedna. Przyjeżdżam chwilę przed osiemnastą. Są gotowi, więc ruszamy do lasu. Dostaję ostrzeżenie o kleszczach... ponoć wczoraj jedno wynieśli z lasu.
Rozmawiając truchtamy sobie po lesie. Bałem się, że będzie zbyt gorąco, ale w takim tempie spokojnie można biegać. Pod koniec czułem jakiś niedosyt. Kusiło nawet żeby zrobić jeszcze jedno kółko, ale odpuściłem. Jutro chyba powtórka z rozrywki :-)
Dziś w skrzynce czekała na mnie niespodzianka. Medal z Mistrzostw Polski w Duathlonie w Czempiniu. Co prawda jak wszyscy jeden dostałem na miejscu, na mecie, ale teraz przyszedł drugi, większy, piękniejszy i z wygrawerowanym nazwiskiem i czasem. Niestety nie moim ;-( Mam nadzieję, że uda się to jakoś wymienić.
Walcząc wczoraj na Orient Akcji wiedziałem jedno - w niedzielę nigdzie nie jadę. Tak było do wieczora, potem krótka rozmowa z Amigą i plany się zmieniły. We wtorek objechaliśmy cześć trasy na firmowy wyjazd, ale deszcz nad wygonił z Rabsztyna do domu. Trzeba dokończyć objazd. Na popołudnie co prawda zapowiedziane opady, ale do objechania stosunkowo krótki odcinek trasy. Jakieś 40-45 km. Darek co prawda sugeruje przejechanie tego w dwie strony, ale na to się nie piszę.
Wstaję znów wcześnie i o szóstej ruszam do Zabrza na dworzec.
Do Olkusza przyjeżdżamy z opóźnieniem. Zdążyłem zgłodnieć, marzę o espresso i drożdżówce. Pamiętam, że blisko dworca były chyba jakieś cukiernie, niestety wszystko jest zamknięte :( Jedziemy do Rabsztyna.
Podjeżdżamy na punkt widokowy na Pustynię Błędowską. Trzeba było wybrać, czy taki gdzie można pochodzić po piasku, czy taki gdzie dobrze widać. Wybieramy drugą opcję, tym bardziej, że jest bardziej po drodze.
Szukamy miejsca żeby coś zjeść. Albo nie ma miejsca na rowery, albo nie wygląda zachęcająco. W końcu wybierany knajpę. Reklama zachęca, ale powinien zastanowić brak ludzi.
Mimo to wchodzimy. Zamawiany obiad. Jest dobry bo.... Jest. I tyle w temacie.
Kupujemy bilety na pociąg i mamy prawie godzinę czasu. Krótki objazd okolicy w poszukiwaniu kawiarni, ale albo nic nie ma, albo nie ma miejsc. Wracamy na dworzec i siadamy w ogródku tutejszej restauracji. Kelnerka sugeruje ciasto i... Ma rację. Czekałem na to od rana.
Jeszcze tylko powrót z Zabrza do domu. Jestem zmęczony. Zmęczony i zadowolony. Myślałem, że nie dam rady, ale dałem. Udany dzień za mną. Udany tydzień.
Krótko więc tylko fragment "47 Roninów". Sama końcówka. Wnioski - z drugiego rzędu bieżni ogląda się lepiej. W pierwszym za szeroki ekran, a jak się rozglądam za bardzo to grozi wybiegnięciem poza bieżnię :-) I nie... nic takiego nie miało miejsca... po prostu jestem przewidujący ;-)