Po wczorajszej porażce biegowej na szczęście nogi w porządku. Po pracy szybka drzemka i krótka rundka na rowerze. Przed Krajszyną mijam syna z rowerem. On już wraca. Cieszę się, że znów zaczął jeździć. W sumie to kiedyś obaj synowie dawali radę... To były czasy... Mistrz Zabrza :-)
Jadę do lasu zobaczyć, czy kwitną już tulipanowce.
Patrzę na zegarek. Jest chwila żeby jeszcze zahaczyć o Segiet i DSD. Tu już bez zdjęć. Za to trochę podjazdów i zjazdów. Bawię się nieźle. :-)
Kiedy podjeżdżam pod dom dostaję SMS-a, że właśnie dostarczyli przesyłkę do paczkomatu. Szybki nawrót i robi się na liczniku 25 km. Bez szału, ale za to więcej niż zero :)
Ostatnio biegałem ze statystyką w uszach.
Potem tradycyjnie (a może teraz już powinienem ująć to jakimś statystycznym wyrażeniem) przerwa (bo przecież weekend). Dziś rano nie udało się wstać, za to po pracy już nie było wymówki. Ubrałem się i pobiegłem z planem na jakieś 10-15 km. Plan planem, a po dwóch kilometrach piszczele mnie zatrzymały... Powinienem zakląć: o k... Ale po lekturze (wysłuchaniu) ostatniej książki... jakoś nie wypada...
Mimo poruszanych trudnych tematów książkę się bardzo fajnie słuchało.
Tak naprawdę to k... chyba jednak poleciała. Zawróciłem. Pół biegnąć, pół idąc - taki Galloway - skręciłem w ścieżkę, ścieżkę którą już kiedyś jechałem rowerem. Jechałem i musiałem zawrócić. Niestety nic się nie zmieniło, dziś też ścieżka nagle się skończyła. Miało być na skróty, a wyszło więcej. Jakoś dobiegłem do domu, ale radości z tego żadnej nie miałem.
Nie tak to miało być, ale dobrze, że choć cokolwiek wyszło.
Po ostatnim biegu czuję strasznie ciężkie nogo do dziś. W sumie zegarek zaproponował 72 godziny odpoczynku. Minęło 48 ale skoro wróciłem wcześniej z pracy to trzeba to wykorzystać. Przebieram się i ruszam w teren. Nogi jeszcze obtarte po niedzieli, ale daję radę. O dziwo udaje się spokojnie (chociaż z wysokim pulsem) przebiec całość.
Skąd ten nieco dziwny tytuł wpisu? W niedzielę i dziś biegałem słuchając... książki o statystyce. I żałuję, że nie czytałem/słuchałem jej wcześniej. Tytuł wpisu jest cytatem z tej książki :-) Wydaje mi się, że powinien się zapoznać z nią każdy, kto w perspektywie na studiach ma taki przedmiot. Myślę, że zupełnie inaczej by do niego podchodził. W każdym raczej inaczej niż ja podchodziłem.
Moje pytanie po powrocie było prostsze ;-) Co wybrać? Najpierw :-)
Ne dałem rady dalej biec, ale trzeba było wrócić do domu. Okazało się, że spacerem też nie jest łatwo. Nie dość, że bolą mnie nogi, to jeszcze czuję się źle, słabo. Do tego zrobiło się chłodno. Zakładam wiatrówkę jest lepiej.
Z trudem docieram do domu. Po wejściu nie mam siły żeby się schylić i rozwiązać sznurówki. Ledwo jestem w stanie zjeść obiad. Do tego obtarłem obie nogi. To chyba wina skarpet - to te same, które załatwiły mnie przed Everestem.
Ubiegłotygodniowy wyjazd w góry dał mi nieźle w kość, ale byłem zadowolony. Niestety nie wyciągnąłem wniosków i cały tydzień nic nie robiłem. Z różnych względów. Wczoraj też się nie udało, za to dziś już nie ma wymówek. Co prawda ma padać, ale co tam. Idę. Wymyśliłem sobie ok. 20 km w wolnym tempie.
Ruszam i o dziwo biegnie się przyjemnie. Po drodze zaczyna padać. Zakładam kurtkę, ale to fałszywy alarm. Po chwili kurtka na powrót ląduje w plecaku. Biegnę sobie lasem jest przyjemnie tylko coś czuję lekki dyskomfort pod podeszwą. Poprawiam skarpety i buty ale nie jest lepiej.
Dobiegam do hałdy popłuczkowej. Udaje się nawet wbiec w najbardziej stromym miejscu. Jestem dumny z siebie.
Biegnę spokojnie. Wbiegam do lasu i... zaczynam mieć dość. Przechodzę do marszu, kawałek dalej znów ruszam i znów jest ciężko. Kiedy docieram do tunelu pod A1 już wiem, że to koniec biegu. Nie mam siły. Chwila odpoczynku na słupku i przechodzę do marszu. Zbyt ambitnie chciałem. Cóż, bieganie uczy pokory...
Długi weekend przed nami więc standardowo pogoda ma się zepsuć :-) Myślałem, że dziś nie będzie mi się chciało nic zrobić, ale udaje się po obiedzie zaliczyć krótką drzemkę, a potem jeszcze wyjść na rower. Bez planu, po okolicy.
Najpierw rzut oka na odnawiany pałac w Miechowicach.
No to ruszam w stronę DSD. Kiedy dojeżdżam słońce już zaczyna zachodzić. Chwila wahania: DSD, czy Segiet. Wybieram Segiet. I słusznie. Znów jest ślicznie :-)
Coś mam wrażenie, że czujnik kadencji i prędkości świruje. Pewnie bateria siada. W efekcie mam wrażenie, że coś mi zaniżył dystans. Muszę to sprawdzić. Baterię i odległość.
Wczoraj mocno mnie zmęczyło bieganie po prawie miesięcznej przerwie. Dziś po pracy postanawiam pokręcić. Oczywiście ruszam do lasu (wiadomo nie trzeba w maseczce :-)). Początkowo całkiem fajnie. Temperatura idealna. Dojeżdżam do Miechowic, coraz więcej ludzi. Skręcam w mniej uczęszczaną stronę. Jest super. Dopóki jadę z górki. Pierwszy podjazd i odechciewa mi się jazdy.
Masakra, dawno nie czułem takiego braku sił. Wczoraj biegowo, dziś rowerowo... Trzeba się wziąć za siebie. Zastawiałem się czy nie pojechać do DSD, ale nie, nie dziś. Na ostatnim zakręcie w stronę Dolomitów skręcam w przeciwną stronę. Po chwili jest lepiej, mimo górki, ale już nie zmieniam planów. Opłotkami wyjeżdżam w nieco zaskakującym miejscu w Stolarzowicach. Jak widać są jeszcze ścieżki w okolicy, po których nie jeździłem.
Kawałek dalej widzę graffiti w trójkolorowych barwach. Barwy znajome, ale skrót widzę po raz pierwszy. Dopiero kiedy podjeżdżam bliżej wszystko staje się jasne. Bez podpowiedzi bym się nie domyślił.
Prawie miesiąc bez biegania. I efekt jest. Nie, nie to, że taki zregenerowany i od razu daję czadu. Efekt w tym złym znaczeniu. Brak sił. Mimo spokojnego truchtania, po trzech kilometrach przechodzę do marszu. Nie mam siły. Po trzystu metrach ruszam dalej, ale nawet nie próbuję robić pełnej pętli, czyli ok. dziesięciu kilometrów. Skracam trasę i wychodzi ledwie szóstka. W sumie nie powinienem być jakoś szczególnie zdziwiony, ale jednak czuję jakąś złość. Przede wszystkim na siebie. Że nie zmusiłem się wcześniej do zrobienia treningu, a kilka razy było już blisko. Na ale cóż.
Dziś zamiast muzyki znów książka. Wydawało się, że w dobie pandemii będzie więcej czasu na czytanie, słuchanie książek... ale jakoś chyba wolałem zagłuszyć myśli muzyką. Dziś powrót do książek.
W lesie milion ludzi: spacerowicze, biegacze, rowerzyści... Mam wrażenie, że łatwiej tu cokolwiek złapać niż na mieście... Ale co ja tam wiem... Większość bez maseczek, bo tu wolno... Ja też mam tylko buffa, ale opuszczonego na szyję... Koszmarnie się z tym biega... Muszę spróbować pobiegać w naszych maseczkach...
Kolejny wyjazd do pracy. Po drodze zahaczam o Żabkę zapytać o osławione maseczki bez marży. Ekspedientka się tylko uśmiecha. Tak, były przez chwilę. Może będą w poniedziałek. Nie wiadomo ile. Jak będą to będzie info na szybie "Pomagamy.... coś tam, coś tam... "
Nic, trzeba jechać dalej. Od poniedziałku, o ile dalej będę jeździł do biura już nie trzeba się będzie stresować na Leśnej... Mają znieść zakaz wstępu do lasów... Może trzeba będzie zacząć biegać? Niekoniecznie do pracy... :-)
Mijam centrum. Na chwilę zatrzymuję się obok mamy. Nie wchodzę, na wszelki wypadek rozmawiamy z daleka. Jeszcze wizyta w piekarni i można wrócić do domu. Czas na obiad. I myślenie co zrobić z weekendem ;-)