Dziś w planach trochę zabawy z planowaniem treningów i objazd niedawno przejechanej trasy. Wyszło jednak na to, że mogłem wyjechać dopiero około południa więc zmiana planów. Jadę z Igorem. Syn wyciąga mnie na Chechło. Ok, zobaczymy, może uda się dojechać.
Ciepło, jak dla mnie za ciepło. Przed Nakłem zatrzymuje nas pociąg. Można chwilę odpocząć.
Po wczorajszym Tropicielu czuję ciężkie nogi. Trzeba choć chwilę pokręcić. Tuż przed wyjazdem dzwoni Olek. Kiedy słyszy, że mam zamiar jeździć od razu postanawia dołączyć. Oj, już kilka lat minęło od ostatniej wspólnej przejażdżki. Takie życie.
W oczekiwaniu robię krótką rundkę po okolicy. W końcu dociera. Plany są różne, ale krążąca w okolicy burza skutecznie je niszczy. Ostatecznie robimy krótką, acz szybką rundkę i decydujemy się na powrót do domu. Dłużej pojeździmy innym razem.
Tropiciel, czyli zawody inne niż wszystkie. Tu oprócz szukania punktów z mapą, czekają na nas zadania specjalne na Punktach Kontrolnych. Do tego startuje się w grupach 2-4 osobowych. Tym razem, w wyniku szalonego pomysłu naszych koleżanek z pracy, startujemy w grupie czteroosobowej: Dorota, Olga (pamiętacie ich debiut?), Amiga oraz ja. Wybieramy najdłuższą trasę rowerową - R60, startujemy o... 1:00 (w nocy) :-)
Do bazy w Miasteczku Śląskim przyjeżdżamy około godz. 22. Piesi już wyszli na trasę, ale rowerzyści dowiadują się, że jeszcze muszą poczekać na rejestrację. Nie szkodzi. Musimy jeszcze przygotować rowery, zdecydować w co się ubrać, zrobić pamiątkowe zdjęcie...
Chwilę wcześniej rejestrując się i odbierając pakiety startowe wprawiamy obsługę w małe zakłopotanie. Wiedząc, że czeka nas ciężka noc i może nie wszystkim uda się przetrwać i dotrzeć do mety, chcemy być przygotowani na wszystkie okoliczności, nawet te najgorsze. Pytamy obsługującą nas dziewczynę czy mają czarne worki (głupio tak kogoś zakopać bez) - ta - nie łapiąc żartu - zaczyna pytać kolegów "czy my wydajemy czarne worki?" - wśród obsługi konsternacja... Wyjaśniamy, że to żart, ale ubawu mamy na następne kilka godzin. Miny obsługi - bezcenne. :)
Start W końcu odprawa. Dowiadujemy się, że w okolicy miała miejsce katastrofa i będziemy na trasie musieli sprawdzić, czy jest bezpiecznie.
Zdjęcie z jednym z tych, którym udało się przeżyć...
PK A - skrzyżowanie dróg leśnych Postanawiamy zacząć od punktu, który wiemy gdzie jest - tamtędy często jeżdżę - w okolicach Chechła. Na asfalcie rześko. Po krótkiej jeździe docieramy bezbłędnie do celu. Widać miało tu miejsce skażenie.
Czeka na nas zadanie związane z sygnałami (znakami) alarmowymi. Rozwiązujemy je bez problemu i szybko jedziemy dalej.
PK H - piaskownica Choć bywam tu często to udaje mi się wybrać niewłaściwą drogę. No cóż, ciemność oraz ślepa jazda za innymi zawodnikami robi swoje. Na szczęście wiele nie nadrabiamy (widzimy za to jak inni zawodnicy wyjeżdżają poza mapę), mamy jednak nauczkę, że trzeba lepiej pilnować mapy. Kawałek asfaltem, a potem terenem w stronę Brynicy. Niestety ścieżki w terenie wyglądają nieco inaczej niż na mapie. Trudno jedziemy na azymut wzdłuż nasypu kolejowego, a potem po nim, czego nasze koleżanki nie zauważają :-) Kiedy droga staje się nieprzejezdna odbijamy w bok i wychodzimy wprost na wóz strażacki... czyli kolejny punkt. Widać, że dotarcie tu kosztowało nas trochę sił bo dostajemy proste zadanie ;-)
PK L - sztuka współczesna Do punktu postanawiamy dotrzeć od strony południowo-wschodniej, od Zendka. Czemu tak? Nie mam pojęcia, ale jakoś tak nam wyszło w trakcie kreślenia mapy. Mijamy lotnisko, mostek na Brynicy i wjeżdżamy w las. I tu zaczyna się zabawa. Ścieżki pozarastane. Próbujemy jechać wzdłuż ściany lasu, ale w ciemności nie jest to łatwe. Jest mokro. Już nie tylko buty mokre, ale i spodnie. Docieramy do jakiejś budowy. Postanawiamy zawrócić i wbić się w las. Jak się okaże to był błąd. Wielki. Zero przecinek. Krzaki. Ale jakie? Momentami wyższe od nas, gęste, brakuje nam maczety. Naprawdę. Trudno, Amiga "robi" za maczetę. Co chwilę zmieniamy kierunek, choć próbujemy podążać na północ. Przedzieramy się przez krzaki tam gdzie jest to możliwe.
Jesteśmy tak przejęci, że nawet kiedy mówię o zwierzętach, które właśnie wypłoszyliśmy, nikt nie reaguje. Idziemy na północ!
W końcu po godzinie walki docieramy znów do.. budowy. Okazuje się, że to budowa autostrady A1. Decydujemy się jechać po niej dopóki nie znajdziemy jakieś ścieżki. W końcu jest droga. Obstawiamy gdzie jesteśmy. Wydaje nam się, że wiemy. Próbujemy nawet szukać punktu, ale w efekcie znów lądujemy na autostradzie. Chyba jednak jesteśmy w innym miejscu. Odpuszczamy punkt.
PK P - ruiny Jedziemy na azymut do... cywilizacji. Chcemy się tylko zlokalizować. Spotkani w końcu zawodnicy kierują nas w stronę punktu. Chwilę później spotkani (po raz pierwszy i jedyny dziś) Aramisi udzielają nam wskazówki, która być może była kluczowa w dzisiejszych zawodach. Jedziemy do punktu, a ja zastanawiam się co to za ruiny. Na punkcie czaka nas wojsko i test ze znajomości wiedzy wojskowej.
Test zaliczony :-) Okazuje się jednak, że to nie koniec. Musimy jechać po czerwonym szlaku i pobrać próbki wody ze skażonego zbiornika. Dopiero teraz orientuję się gdzie jesteśmy. Przecież to ruiny zalanej kopalni. No tak, jakie inne ruiny mogły tu być. Ale jestem głupi. Przecież gdybym na starcie spojrzał, gdzie jest ten punkt to bylibyśmy tutaj dwie godziny temu jadąc z innej strony!!!
Docieramy do punktu. Olga rusza z probówką po wodę. Nie jest to łatwe. Musi spuścić się na linach nad jezioro i zaczerpnąć wody do pojemnika zamocowanego na końcu kija. Amiga ją asekuruje, a ja... zmieniam baterie w aparacie... nie miały kiedy paść :(
Nie jest dobrze. Limit czasu to osiem godzin, do znalezienia 10 punktów. My po czterech godzinach mamy... trzy punkty :-( Już nie ma szans na komplet i zdobycie tytułu Tropiciela :-( Szkoda. Moja wina.
K L - sztuka współczesna (raz jeszcze) Postanawiamy wrócić do punktu L. Stąd jest to banalnie proste. Na punkcie proste zadanie - puzzle.
PK X - strumień Dojazd do punktu byłby prostszy gdyby nie zakład górniczy Ostra Góra, który zablokował część dróg, którymi chcieliśmy jechać. W efekcie nadrabiamy kilka kilometrów. Można wyłączyć lampki i czołówki. Jest jasno. Zaczyna nam się chcieć spać. Mimo to dojeżdżamy do punktu na Garbatym Mostku. Chwilę wcześniej spotykamy Wojtka, któremu niestety nie udało się wystartować.
Na punkcie test ze znajomości grzybów i cenne wskazówki dot. punktu G, w którego istnienie dziewczyny cały czas powątpiewają :)
PK F - wiata Leśnictwa Dopada nas zmęczenie, dobrze, że tu droga prosta i łatwa. Podobnie jak zaliczenie punktu. Na szczęście obeszło się bez używania specjalistycznego sprzętu.
PK C - góra Mkniemy w kierunku Jurnej Góry. Mija nas Wojtek. Tempo słuszne, ale w terenie znów trochę spada. Punkt na górze. Piaskowy podjazd, a raczej podejście. Strome. Wchodzimy zasapani. Na miejscu jeszcze zadanie. Na szczęście banalne - odgadywanie symboli niebezpieczeństw.
Patrzymy na zegarki i pada pomysł zaliczenia jednak wszystkich punktów. Nadrobiliśmy trochę czasu i wydaje się to być możliwe. Tyle, że trzeba będzie nieźle "cisnąć". A to może nie być takie łatwe. Jesteśmy już mocno zmęczeni. Spróbujemy. PK G (jednak istnieje) Postanawiamy odnaleźć punkt G, który nie jest zaznaczony na mapie. Od punktu P podejrzewam gdzie on może być. W pierwszej chwili dojeżdżamy za daleko, ale za to podziwiamy fajny widok.
PK K - skrzyżowanie dróg leśnych Ostatnie dwa punkty są bez zadań. Zdążymy? Zobaczymy. Jedziemy. Na przejeździe przez tory postanawiamy coś zjeść. Dorota zjada Knoppersa i... rusza do przodu. Nie "schodzi" poniżej 30 km/h! Punkt odnaleziony błyskawicznie.
PK U - wiata na terenie leśniczówki Przed nami ostatni punkt. Czasu coraz mniej, ale wciąż jest szansa. Walczymy ze zmęczeniem, z kilometrami w nogach, których zrobiliśmy znaczenie więcej niż mieliśmy, z nieprzespaną nocą i słońcem, które zaczyna coraz mocniej świecić. Punkt zaliczony.
Meta Teraz tylko trzeba dotrzeć do mety w limicie czasu. Łatwo nie jest. Wiem, że damy radę ale wciąż poganiam kolegów. Jeszcze tylko bruk i jesteśmy w Miasteczku. Docieramy do mety kilkanaście minut przed końcem czasu. Biegiem oddać kartę startową i można odpocząć. Udało się. Jesteśmy Tropicielami!
Totalnie zmęczeni, ale szczęśliwi. Czas na jedzenie, odpoczynek, rozmowy ze znajomymi. Przejechaliśmy ponad 87 km zamiast 60! Sporo. Gdyby nie to i błądzenie po drugim punkcie. pewnie bylibyśmy na mecie z dwie godziny wcześniej. Ale co przeżyliśmy to nasze ;-)
Było świetnie. Dziękuję całej ekipie! Byliście świetni. Brawo. Następny Tropiciel już w październiku :-)
Brawa dla organizatorów (choć nie mieli czarnych worków i źle losowali nagrody - nic nie wygraliśmy) :-) Świetna organizacja. Teraz trzeba odpocząć.
Dorosły człowiek powinien umieć podzielić swój czas na zabawę i na patriotyzm. I to właśnie dziś uczyniłem. Zjechałem z trasy zawodów po to, aby dopingować naszych zawodników w meczu ze Szwajcarami w 1/8 Mistrzostw Europy.
I tej wersji będę się trzymał choćbyście nie wiem co przeczytali poniżej :)
Wciąż po głowie mi chodzi, żeby wrócić do regularnych startów w zawodach na orientację i wciąż nie wiadomo, co z tego wyjdzie. Tym bardziej, że od 3 tygodni nawet na chwilę nie skalałem się żadną aktywnością fizyczną :-( Bike Orient jest jednak jedną z imprez typu "must be" :)
Wcześnie rano wyjeżdżamy z domu i około 8:30 meldujemy w ośrodku Centrum Taraska, które jest dziś bazą zawodów. Jest sporo czasu, aby przygotować rowery, przebrać się, zamienić kilka słów ze znajomymi. Jest gorąco. Bardzo. Zanim skończyłem zabawę z przygotowywaniem roweru byłem już cały mokry, a my być cieplej.
Wybieram oczywiście trasę Giga, czy przede mną 8 godzin, 100km i 20 Punktów Kontrolnych do zaliczenia. Kończę kreślenie trasy i ruszam. Po wyjeździe na asfalt wyprzedza mnie samochód, zwalania i kobiety z auta krzyczą, że wszyscy pojechali w przeciwną stronę. To dobrze. Nie będzie tłoku, czyli będzie jak lubię.
PK 4 - Brzeg rzeki
Dojazd do kolejnego punktu zaznaczyłem na mapie od północno-wschodniej strony. Trochę dookoła ale pewniej i bez przechodzenia przez rzekę. Po drodze jednak wyprzedza mnie Łukasz i widzę, że będzie podchodził z drugiej strony. Jadę za nim, jak on da radę, to ja też
I daję :)
Teraz długi przelot na południe. Ciepło jak diabli. Myślałem, że spodenki wyschną w momencie, ale tak nie jest. Może to i dobrze, przynajmniej w tyłek mi chłodno.
Gorzej u góry. Nie włożyłem niczego pod kask żeby zupełnie nie zagotować i mam tego efekt. nie mam włosów więc pot nie ma gdzie się zatrzymać i leci prosto do oczu. Co chwilę muszę się zatrzymywać i przecierać oczy bo pieką jak diabli.
Przed punktem wyprzedza mnie Piotrek B. Nie dziwi mnie to, ale wydaje mi się, że nieco przestrzelił. Skręcam w ścieżkę między drzewami i po chwili jestem przy punkcie, zaraz za mną jest i Piotrek.
Z punktu to on jednak wyjeżdża pierwszy, a ja chcąc zrobić komuś miejsce ładuję się w krzaki i jakoś tak dziwnie wykręcam nogę, że łapie mnie skurcz. Na szczęście po chwili przechodzi. Mogę jechać dalej.
PK 19 - Brzeg starorzecza
Po drodze dogania mnie Bartek, nie widziałem go na starcie. Pozwalam mu jednak jechać swoim tempem, dla mnie za gorąco żeby się ścigać. Piachy zaczynają dawać w kość.
Ciężko się jedzie. Dojeżdżam do pary zawodników, a po chwili dogania nas Grześ. Fajnie, ale zaczyna się to czego nie lubię, czyli przestaję pilnować mapy i zamiast jechać swoje kieruję się za grupą. Mam wrażenie, że jedziemy inaczej niż powinniśmy, ale jadę z nimi, tym bardziej, że po chwili dołącza Adam (jak się potem okaże dzisiejszy zwycięzca). W końcu trafiamy do punktu.
PK 1 - Skarpa na Pilicą (BUFET)
Następny punkt to bufet. Zanim tam dotrę przeżywam drogę przez piekło. Jest coraz goręcej. Najwyższa temperatura w słońcu jaką zauważyłem to 48 stopni (na zdjęciu trochę mniej, ale nie miałem siły żeby co chwilę pstrykać).
Byle do lasu. Ale tam nie jest lepiej. Niby miejscami cień, ale za to więcej piachów :-( Mam dość. Jadę, a licznik pokazuje prędkość 3,2 km/h !!! Nie mam siły. Siadam, odpoczywam ale mocy nie przybywa ;-( Byle do bufetu. W plątaninie ścieżek zamiast odbić na północ jadę na wschód. i finalnie do punktu docieram przez Dąbrówkę.
Bufet jak zawsze obfity ale słońce jest i tutaj. Wymarzony arbuz jest ciepły (ale i tak dobry). Woda lekko się gotuje (ale dobrze, że jest).
Nie spieszy mi się. Miałem nadzieję się wykąpać w Pilicy, ale skarpa okazuje się być skarpą ;-( Nikt mnie nie zmusi do zejścia, a w szczególności do późniejszego wspinania się :-(
Chwila rozmowy z Kaśką i Tomalosem, oni jadą dalej. Ja wiem, że to nie ma sensu. Zagotowałem się. Wracam do bazy. Po drodze jeszcze mógłbym zgarnąć jeden, czy dwa punkty ale nie biorę tego wcale pod uwagę. Chcę asfaltu i odpoczynku.
Meta
I to był dobry wybór. Nawet na asfalcie nie miałem sił by kręcić. Końcówka to była prawdziwa męczarnia. W końcu jednak docieram do bazy. Mam raptem 5 punktów, co jest połową dla trasy Mega. Gdzie tam Giga? Ale wiem, ze dobrze zrobiłem. Nie było sensu ryzykować zdrowia. Trudno, to nie był mój dzień.
Biorę prysznic. Idę na obiad. No cóż, ośrodek preferuje jedzenie wegetariańskie (a może wegańskie, nie znam się). Może i coś w tym jest ale to nie w moim stylu, najbardziej smakuje z tego kompot...
Potem mecz. Fajnie, że udało się zorganizować pokaz (i co z tego, że bez głosu :-) ). Mieliśmy okazję w dość sporym gronie (patriotów ;) ) dopingować naszych piłkarzy. Przynajmniej tu odnieśliśmy sukces.
Po meczu kolejna moja porażka. Chciałem sobie kupić koszulkę rowerową BO i... zostały rozmiary dla dzieci (L i mniejsze) :-( Nie mam dziś szczęścia. Na metę dociera Amiga z Karoliną, potem Marzka. Wszyscy zmęczeni. Czekam, aż się ogarną, jeszcze tylko rozdanie nagród i czas wracać do domu. Nie chce mi się, boję się, że będzie to ciężka podróż, ale jakoś udaje się bez problemów dotrzeć do domu.
Fajnie było znów spotkać znajome twarze, porozmawiać (Jarek, Łukasz - sorry, że jednak nie udało się zostać dłużej i pogadać o Włoszech, ale byliśmy już zmęczeni i chcieliśmy do domu - jakby coś to kontakt na priv).
Organizacja jak zawsze super! No dobra, żeby nie było za słodko: zabrakło lodu na bufecie, mięsa w obiedzie i koszulek w moim rozmiarze :)
Na wieczornym spotkaniu ze znajomym Damiana narodził się pomysł wyjazdu nad jezioro Lago di Cancano. Żeby nie było... to nie miało być leniuchowanie - jezioro leży ponad 1900 m n.p.m. Ma być krótko, w sumie jakieś 18km w jedną stronę i... kilometr w pionie :-)
Wyjeżdżamy spokojnie. Trochę chłodno, ale po to się założyłem coś cieplejszego pod koszulkę. Po trochę ponad 6km mamy skręcić w góry i mały zonk, bo jakiś miejscowy mundurowy nie chce nas wpuścić. Słyszę tylko Cancano izolacia. Jak izolacja to trudno, choć gość tłumaczy coś o 4km. Jedziemy.
Jest zimno. Oczywiście przeciwdeszczówka znów się sprawdziła. Została na kwaterze i nie zmokła...
Jest mi coraz zimniej do tego coś zaczyna mi strzelać w rowerze. Szukam, ale nie widzę co to. Jadę jeszcze kawałek. Dalej stuka,a mnie jest coraz zimniej.
Dzwonię do Damiana, że wracam. To też nie jest takie proste. Na cienkich oponach, po mokrym asfalcie, z górki... Pewnie można się tu nieźle rozpędzić. Ja mam ręce zaciśnięte na klamkach i jadę 15-18 km/h. Kiedy zjeżdżam do miasteczka termometr pokazuje 12 stopni. Ciekawe ile było u góry?
Po wczorajszej wycieczce dziś czas na odpoczynek. Do południa. Potem jednak pada pomysł wyjazdu na kawę, do któregoś z ościennych miasteczek. Jedziemy.
Dziś Święto Republiki więc spodziewam się dużej liczby flag. W końcu dotychczas już w wielu miejscach i na różne sposoby widziałem jak Włosi pokazują swoje przywiązanie do barw narodowych. Dziś jestem zaskoczony. Wcale nic więcej nie widać. Jedna z flag przy cmentarzu, gdzie przez ciekawość się zapuszczamy.
Po chwili zaczyna padać. Zakładam kurtkę i mkniemy do Sondalo. Mimo święta knajpki są otwarte. Jakże mogłoby być inaczej. Chwilę zastanawiamy się gdzie się zatrzymać, ale napis Gelateria wygrywa. Jak tu we Włoszech nie zjeść lodów :-)
Chwila przerwy na kawę i lody (tyle kawy ile tu, to przez ostatnie trzy late nie wypiłem) i pora ruszać w drogę powrotną. Po wyjeździe z miasteczka rozstajemy się, ja jadę swoim tempem. Wiem, że czeka mnie 10% podjazd, który pierwszego dnia mnie pokonał. Tym razem daję radę. W nogach jednak mniej niż wtedy.
Spocony, mokry zatrzymuję się by założyć kurtkę. Staję obok kapliczki gdzie chyba kiedyś rozegrała się jakaś tragedia.
Teraz już wiem, że będzie prosto. Nawet jeśli pod górkę, to najgorszy podjazd za mną. Szybko docieram do domu. To jeden z ostatnich wyjazdów w czasie tego urlopu.
Przeziębienie wciąż nie mija, ale szkoda każdego dnia. Dziś w planach jezioro Garda. Trochę się o nim naczytaliśmy, w niektórych miejscach nawet byliśmy, ale bez rowerów, pora więc sprawdzić jak to wygląda rowerowo. Niestety mamy tylko cienkie oponki więc z założenia odpadają trasy MTB, a szkoda, bo jest tu ponoć gdzie jeździć.
Parkujemy na południu w Desenzano del Garda. Damian decyduje się zacząć od pływania, a ja ruszam w drogę. Pewnie mnie wkrótce dogoni. Zdecydowaliśmy się objechać jezioro dookoła. Ok. 150km o ile starczy mi sił.
Jadę i już po chwili nie podoba mi się ruch samochodowy. Mimo, że wszyscy wyprzedzają mnie w miarę bezpiecznie to nie lubię takiej jazdy. Do tego zaczyna się chmurzyć.
Tuż za mną po lewej stronie goni mnie ciemna chmura. Oczywiście przeciwdeszczówka została w domu. Bardziej niż zmoknięcia boję się jednak jazdy po mokrym na cienkich oponach. Zobaczymy. Najwyżej zawrócę.
Przed wjazdem do Salo, które miałem już kiedyś okazję odwiedzić, zatrzymuję się przy... cmentarzu. Robi niesamowite wrażenie. Zresztą nie tylko ten.
Przejeżdżam przez Salo. Choć piękne, to dziś nie robi takiego wrażenia jak kiedyś - wieczorem jednak wszystko wygląda inaczej... bardziej malowniczo... nastrojowo...
Krótka rundka po miasteczku i... żal, że nie ma czasu, aby obejrzeć każde z miejsc na spokojnie. Co chwilę chciałbym się zatrzymać, aby zrobić zdjęcie, ale raz, że czas ograniczony, a dwa, zbyt duży ruch żeby go co chwilę blokować... Musi mi wystarczyć to co zapamiętam.
Zjechałem trochę na boczne drogi i znów chce się jechać.
Chmury wciąż ciężkie, ale jadę. W okolicach Maderno dzwoni Damian. Utknął w ulewie. Jest jakieś 15km za mną. Ja decyduję się jechać dalej, On chyba zawróci i spróbuje ruszyć mi naprzeciw z drugiej strony jeziora.
W okolicy San Giacomo (o ile pamiętam) dojeżdżam do pierwszego dziś tunelu. Włoszka, z którą się mijałem od jakiegoś czasu, macha ręką na pożegnanie i decyduje się na powrót. Czyżby to było aż tak straszne?
Włączam lampki i jadę. Hm... ciekawe przeżycie, niestety w większości nie ma pasa awaryjnego, pobocza, czy innego miejsca gdzie rowerzysta mógłby czuć się swobodnie. Podziwiam kierowców, którzy ze spokojem jadą za mną czekając, aż będą mogli mnie wyprzedzić.
Takich tuneli będzie dziś ok. 30! Jedne krótkie, po 100-200m, inne dłuższe. Najdłuższy ma 3178m długości.
Hoteliki i restauracje przy drodze wykorzystują każdy kawałek miejsca.
Dzwonię do Damiana. Jedzie z przeciwka. Ustalamy, że jest szansa spotkać się za jakąś godzinę. Odpuszczam postój i jadę dalej. Zamiast zaplanowaną wcześniej trasą jadę jedną z rowerówek wiodącą wzdłuż wybrzeża. Z żalem opuszczam miasteczko.
Jadę teraz wschodnią stroną jeziora. Co chwilę mijam się z parą Czechów. Jadę szybciej, ale gdy tylko zatrzymuję się, aby zrobić zdjęcie to mnie doganiają.
Te okolice to raj dla dla kite-i wind- surferów... co oznacza, że nie jest to raj dla rowerzystów.
Od kilkudziesięciu kilometrów wieje jak diabli.
Tak przy okazji, kto powiedział, że w tunelach nie wieje? Przeciąg jak nie wiem... Nie dość, ze chłodno to jeszcze ciężko się jedzie...
Choć zachodnia strona jeziora wydaje się być o wiele ładniejsza, to i tu nie brakuje ładnych widoków.
Zaczynam czuć głód. Zatrzymuję się przy małej knajpce i dzwonię do brata. Okazuje się, że jest ok. 10 km ode mnie. Zbieram rzeczy i jadę mu na przeciwko.
Spotykamy na moim ok. setnym kilometrze. Coś nie w sosie jest. Nie jedzie wokół jeziora. Wraca ze mną.
Może pizza w Torri del Benaco poprawi mu humor :-)
Chcę dojechać na sam koniec półwyspu, do ponoć najładniejszej części miasta, ale wracający stamtąd Damian informuje mnie, że za jakieś 200m jest zakaz jazdy rowerem. Nie uśmiecha mi się spacerowanie w deszczu, szczególnie w tych butach. Wystarczyło, że się na chwilę zatrzymałem i już zdążyłem się poślizgnąć.
Trudno, będzie powód żeby tu wrócić. Wracamy do samochodu.
Zmęczony, zmoknięty, ale zadowolony. Czy powtórzyłbym to? Chyba nie. Za duży ruch, choć to dopiero pierwszy czerwca, za dużo fajnych miejsc na zachodniej stronie pominiętych. Za dużo w tunelach. Gdybym miał okazję być tu raz jeszcze to pokrążyłbym na spokojnie po każdym z tych miasteczek na południu i zachodzie. I oczywiście chętnie zaliczyłbym trasy MTB :-)
Mimo tego podsumowania jeszcze raz powtórzę: jestem zadowolony z przejazdu. Świetny dzień :)
Nie wiem tylko czemu mam ścierpnięty mały palec u lewej ręki... zła pozycja na rowerze?
Czwarta nad ranem, może sen przyjdzie... powinienem zacząć jak śpiewają klasycy, ale tak nie jest. Dopiero dwudziesta trzecia, a ja od jakiegoś czasu znów nie śpię, znów jestem wyspany... Przespałem przecież 2-3 godziny. Kilka miesięcy temu pisałem o śnie, nic się nie zmieniło... Myślałem, że na urlopie odpocznę. Od wszystkiego co mnie męczy... co mnie otacza... Ale... nie potrafię...
Zasadniczo, choć jestem tu od czwartku, to dziś dopiero minął pierwszy dzień urlopu. Wcześniej to był tylko długi weekend. I jak minął ten dzień?
W deszczu, chłodzie, chorobie, chyba z temperaturą, nad firmowymi mailami, z głową myślącą o tysiącu różnych problemów, nie zakończonych, a czasem nawet nie rozpoczętych spraw. I tak ma wyglądać urlop? I jeszcze tak przez tydzień? Porażka, już się boję...
Padający przez cały dzień deszcz, temperatura około 7-9 stopni (choć jeszcze 3 dni temu w słońcu było ok. 40) i przeziębienie (a mam wrażenie, że coś poważniejszego) sprawiły, że dziś nici z rowerowania, z biegania, z aktywności fizycznej.
Nie mam chęci nawet wyjść na spacer, bo po co? Moknąć i marznąć...? Poza tym jakoś mnie nie przekonuje włóczenie się bo niewielkiej mieścinie, która jest już po sezonie zimowym, a dopiero przed letnim. Nie to żebym lubił tłumy turystów, ale miasteczko jest jakieś takie na wpół wymarłe... Mimo fantastycznych gór wokół, nie poczułem tego, co często każe mi się powłóczyć po ścieżkach, po bocznych uliczkach w poszukiwaniu... niczego... ciszy... samego siebie...
Pozostało siedzenie w pokoju, a tego nie cierpię... Nie lubię nic nie robić. Wolę wrócić zmęczony, padnięty, ale zadowolony, że coś zrobiłem...
A dziś jedyne co zrobiłem to odpowiedziałem na kilka firmowych maili..., choć i tak nie na wszystkie, więc X osób będzie miało do mnie pretensje... A i tak już niektórzy mają (a inni będą mieli po powrocie) problem z tym, że wyjechałem na kilka dni... Chore to jest... Miał być urlop m.in. od pracy... Od jakiegoś czasu nie da się... Bez sensu...
Wróciły myśli o innych problemach... Nie da się ich zabić, wyłączyć... A nie pomagają w odpoczynku... Tak samo, jak Ci co o nich przypominają... Chciałem uciec od kilku spraw choć na chwilę, a może nawet poukładać je sobie i uciec na dłużej, albo znaleźć jakieś rozwiązanie, ale nie da się...
Ciekawe czy kiedyś uda się wyjechać na prawdziwy urlop, taki z odpoczynkiem, relaksem, taki, którego nikt nie będzie wypominał... nie będzie wbijał w poczucie winy... Taki, gdzie będzie można usiąść, czy to nad brzegiem jeziora, czy na polanie w górach i po prostu być. Czy to samemu, czy z rodziną, czy z kimś zupełnie obcym... Ale z kimś kto po prostu będzie zwyczajnie chciał być... i nic więcej...
Dałem się bratu namówić na urlop. Trochę bez sensu, bo w totalnie złym okresie, bo bez przygotowania, bo aż 6 dni wolnego (pierwszy raz od dawna, a ile w pracy było zdziwienia - Ty, na tak długo?). I do tego... w górach. Nie wiem jak mu się udało to zrobić, ale namówił mnie i przyjechaliśmy wczoraj do Bormio.
Dziś poranne zakupy - supermarket nieco (mocno) droższy niż Biedronka, ale wyboru nie było. Montaż nawigacji, kamer, wszystko trwa zdecydowanie za długo, ale jutro będzie już prościej.
Wieczorem wybraliśmy wstępnie trasę - cel: Szwajcaria. Tam jeszcze nie byłem rowerem. We Włoszech też jeszcze nie jeździłem. Więc dziś dwa nowe kraje. O ile dojedziemy, a właściwie o ile ja dojadę, bo o Damiana się nie martwię.
Jedziemy, początek w dół, ale łatwo nie jest bo... wieje. Potwornie. Nawet trudno rozmawiać. Za to jest czas podziwiać widoki.
Za chwilę przekroczymy granicę szwajcarską i stąd mamy 500m podjazdu na odcinku 7km. Łatwo nie jest. W sumie podjazd jak pod Śnieżkę. Tyle, że po asfalcie i połowa dystansu.
Słońce dalej grzeje. Po kilkunastu kilometrach w bukłaku pustka. Na szczęście jest wodopój. Nie wiem, czy ta woda nadaje się do picia, ale jest mi wszystko jedno. Chwila przerwy. Bukłak pełny, Mogę jechać dalej.
Kilka kilometrów dalej robię postój na przystanku. Jest ciężko. Chodzi mi pogłowie myśl, aby zadzwonić po samochód... Jednak po przerwie próbuję walczyć dalej. Nienawidzę słońca.
Nie pamiętam gdzie, ale zatrzymuję się pod jakimś kościołem. Jest cień, jest zimna woda. Odpoczywam. Siedzę tam chyba z pół godziny. Nie mam siły. Co zmoczę buffa to po chwili wysycha. W końcu ruszam dalej. Wciąż jest ciężko. Słońce i podjazdy dają w kość.
Szukam sklepu, ale też nie jest łatwo. W końcu jest. Cola!!! Tego potrzebowałem. Znów przerwa i znów walka. Podjazd 10% i jadę. Do pewnego momentu. przerwa i jakieś 500m prowadzę rower. Zasadniczo niewielka różnica. Prędkość 4,5 km/h zamiast 5,5km/h i puls 180 zamiast 188. Potem jest łatwiej. Wciąż muszę się wspinać, ale jest łatwiej. Odliczam kilometry.
Po 100km docieram do Bormio. Damian oczywiście był tu dożo wcześniej. Za to nie ma kolejki pod prysznic i... obiad gotowy :-)
Zmęczony, ale zadowolony. Ciekawe, czy jutro będę w stanie się ruszyć ;-)
Jakoś nigdy nie udało mi się dotrzeć na OrientAkcję, choć Amiga wspominał, że to całkiem fajna impreza. W tym roku do samego końca też nie byłem pewien, czy się uda. Ale kusiło. Impreza w tym roku (dwie edycje) jest częścią Puchar Bike Orient, zapowiadają ładną pogodę, poza tym w końcu chciałbym wrócić na trasy imprez na orientację. Żona mówi, że mogę jechać więc... jadę ;-)
Pierwszy sukces już w trakcie dojazdu samochodem do Zofiówki koło Tuszyna. Po drodze wyprzedza mnie Grzesiu, a jednak to ja melduję się w bazie pierwszy. Śmieję się, że oby tak było do końca dnia... Drugi sukces już po chwili... udaje mi się dostać od organizatorów drugą kartę startową, bo... pierwsza gdzieś się zapodziała, nie wiem, czy wiatr mi ją gdzieś porwał, czy gdzieś wypadła...
Sporo czasu na starcie na przygotowanie się, na powitanie ze znajomymi, na krótkie rozmowy i żarty. Przy okazji ekipa szermierzy zwraca mi uwagę, że z moje opony NobbyNic to teraz semi-slicki... Lepiej było nie wiedzieć, teraz się będę stresował.
Po chwili odprawa. Na starcie ponad 200 osób. Na trasie do zdobycia 22 punkty. Ci, którzy zdobędą 12 lub mniej będą klasyfikowani na trasie MEGA, pozostali na trasie GIGA - optymalny wariant na długiej trasie to ok.100km. Oczywiście planuję całą trasę, choć nie wiem czy będę miał tyle sił. Mapa w skali 1:55 000. Jak się potem okażę będzie to miało znaczenie. Aramisy, czyli Basia, Grzesiek i Filip proponują mi wspólną jazdę, ale dziękuję i decyduję się jechać samotnie.
PK 5 - Brzeg rzeki
Na początku nie jest to takie proste, bo mimo, że można zacząć od dowolnego punktu to zawsze do najbliższych punktów ciągną się sznury rowerzystów. Tak samo jest tutaj. Nawet nie trzeba patrzeć na mapę, jedzie się jak po sznurku. Wracając z punktu mijam szermierzy, którzy dopiero tam zmierzają.
PK 16 - Szczyt wzniesienia
Prosta droga do kolejnego punktu. Podobnie jak na Bike Oriencie, tu również mnóstwo osób startuje całymi rodzinami. Widać przyczepki, sztywne hole i foteliki :-)
PK 4 - Szczyt wzniesienia
Punkt wydawał się prosty, mijam leśniczówkę, przy kapliczce skręcam w lewo i po chwili mam punkt.
I tak próbuję, skręcam i... punktu nie mam. Krążę wokół i nic. Tracę kilka ładnych minut żeby po chwili cofnąć się do drogi, którą jechałem i... okazuje się, że kawałek dalej była kolejna kapliczka, ta przy której miałem skręcić. A wystarczyło tylko pomierzyć odległość :-(
Spotykam Dawida i do punktu jedziemy razem.
PK 11 - Grobla
Do punktu docieramy razem z Dawidem. Spotykamy oczywiście... szermierzy. Jak się potem okaże będę z nimi mijał się przez cały dzień ;-)
Z punktu wyjeżdżamy wspólnie, ale na rozwidleniu dróg rozjeżdżamy się w różne strony.
PK 15 - Skrzyżowanie ścieżki z rowem Prosty punkt, nie będę pisał kto po chwili dojeżdża :-) Jest ciepło, ale zaczyna się chmurzyć.
PK 18 - Zakręt rowu Kilka kilometrów asfaltem, mam wrażenie, że przez chwilę trochę wieje. Podbijam kartę i nie będę pisał kogo spotykam ;-)
PK 1 - Szczyt wzniesienia
Tu daje o sobie znać nietypowa skala i... skręcam 100m wcześniej, niby wszystko pasuje tylko nie widać wzniesienia. Po chwili orientuję się co zrobiłem i decyduję się jechać na azymut. Idealnie wyjeżdżam wprost na punkt. Zjeżdżając dowiaduję się, że na kolejne zawody muszę zmienić plecak. Aramisy informują mnie, że już nie szukają małych kartek z oznaczeniami punktów tylko patrzą gdzie jest mój pomarańczowy odblaskowy plecak ;-)
PK 10 - Brzeg rzeki Chwila wahania, ale rodzinka z dziećmi naprowadza mnie na punkt.
Mój plecak znów naprowadza moich znajomych ;-) Zastanawiam się, którędy wyjechać z punktu, ale wybieram drogę dookoła, wydaje się pewniejsza. Na asfalcie spotykam grupę, która wybrała przedzieranie się przez chaszcze i mokradła :-) Czas ten sam, tylko ja jestem suchy :)
PK 19 - Skrzyżowanie przecinek Jedziemy razem. Ależ oni cisną... Na punkcie czas coś zjeść.
PK 9 - Grzbiet wydmy Jedziemy wspólnie. Jak zawsze w tym towarzystwie jest wesoło, ale łapię się na tym, że po raz kolejny nie koncentruję się na mapie. To jest to czego nie lubię przy jeździe w grupie. Łatwo się rozkojarzyć. Punkt zaliczony. Po wyjeździe na asfalt uciekają mi. Nie próbuję ich gonić. Zaczynam tracić siły, jadę swoim tempem.
PK 2 - Grobla, przy strumieniu
Przy punkcie znów ich doganiam. Pora znów uzupełnić energię.
Ja jadę dalej. Do najbliższego sklepu. Tam uzupełniam płyny i ruszając spod sklepu wyjeżdżając wprost na... sami wiecie kogo :-)
PK 17 - Głaz Ekipa pojechała przez Boryszów, ja przez Grabicę. Można było skrótem jako oni, ale piachy, których tu pełno dały mi już w kość i wolę jednak nadłożyć drogi, ale jechać po asfalcie. Widać brak kondycji, niestety półtora roku przerwy w treningach wychodzi... Jakiś kilometr przed punktem... spotykam oczywiście tych, którzy wybrali skróty ;-) Do punktu dojeżdżamy wspólnie.
Krótka wymiana zdań i ja jadę na trójkę, a oni na dwadzieścia jeden.
PK 3 - Złączenie strumieni Znów wybrałem prostszą lecz dłuższą drogę. Niestety już wiem, że te siedem godzin czasu jakie mieliśmy do dyspozycji to trochę za mało. Gdybym nie pobłądził przy dwóch punktach to może by była szansa na komplet, a tak odpuszczam PK21 i PK6. Trochę błotnista ścieżka. Chłopak jadący za mną z dzieckiem na foteliku wywraca się, dziecko zaczyna płakać. Zatrzymuję się, ale widzę, że po chwili jadą dalej. Ruszam podbić kartę. Gdy mijamy się obok punktu dziewczynka już jest uśmiechnięta :-)
PK 22 - Skrzyżowanie ścieżek Zaczyna padać. Zakładam kurtkę. Na szczęście to tylko przelotny opad. Po chwili znów się rozbieram.
PK 14 - Przecinka zagłębienie terenu Kogóż my tu spotykamy ;-) Okazuje się, że po drodze Grzesiek wyrwał wentyl i musieli wymienić dętkę. Ale znów mnie dogonili. Ruszam dalej. Przede mną ostatnie trzy punkty.
PK 8 - Zagajnik Zagajnik, łatwo powiedzieć... Po drodze same zagajniki :-) Na szczęście ten jest u zbiegu dwóch ścieżek. Karta przedziurkowana, siadam na rower i w oddali słyszę znajome wołanie ;-) Znów są :-)
PK 12 - Skrzyżowanie ścieżki Trzeba pędzić, bo na asfalcie pewnie mnie zaraz dogonią. Ale nie, przy punkcie jeszcze ich nie ma. Planowałem wrócić i jechać od zachodu do ostatniego punktu, ale wyjechałem na szeroką drogę wiodącą na wschód i skorygowałem plan.
PK 20 - Brzeg lasu, zrośnięte drzewo
Trochę za bardzo się rozpędzam, ale szybko to zauważam i znajduję właściwą ścieżkę w lesie. Po chwili jest punkt. Spoko, jeszcze sporo czasu do końca. Zdążę.
Meta Na metę przyjeżdżam jakieś 20 minut przed końcem czasu. Pewnie gdyby nie błądzenie dałbym radę zaliczyć komplet, a tak brakło dwóch punktów. Szkoda, ale i tak jestem zadowolony. Po chwili dojeżdżają moi dzisiejsi rywale. Też bez dwóch punktów. Teraz czas na żurek i grilla.Jeszcze chwila żartów, komentarzy i czas się żegnać.
Było świetnie. Pomimo braków kondycyjnych jestem zadowolony. I z tego jak mi poszło, i z przypadkowej rywalizacji z Aramisami, i z świetnej trasy i z pogody... Po prostu... z wszystkiego.
Trzeba wrócić do startów w zawodach... brakuje mi tego... Na OrientAkcję mam nadzieję również wrócić ;-)