Wczoraj bieganie, dziś rower. Tuż przed wyjściem dzwoni Olek z taką samą propozycją. Co prawda na wieść, że chcę jechać na cienkich oponach zaczyna się wycofywać, ale w końcu decyduje się na jazdę.
W planach miałem Księży Las i okoliczne wiejskie drogi, ale ostatecznie pojechaliśmy do Zabrza. Krótka wizyta w Decathlonie i kurs w stronę Gliwic. Olo pędzi jak wariat. Nic się nie zmienił. Mnie jedzie się dość lekko, ale to kwestia różnicy w rowerach :-)
18 dni wolnego za mną. Dawno nie miałem tak długiego urlopu. I chyba nigdy tak mało rowerowego. Trzy krótkie jazdy, trzy próby biegania. Za to trochę chodzenia, np. podziwiając lustrzany rower w Krakowie :-)
I trochę czasu z rodziną. Nie narzekam, tylko dziwnie tak jakoś... Jak nie ja...
Dziś pierwszy dzień pracy i... skoro koniec urlopu to trzeba coś zrobić. Spróbujemy pobiegać. To znaczy ja spróbuję, bo dziś sam. Pierwsze trzy kilometry spoko. Potem wraca ból piszczeli. Trochę marszu i jeszcze jedna próba biegu. Udaje się dobiec do domu. Dziś tak nie boli jak ostatnio. Zobaczymy co będzie dalej.
Urlop wyjątkowo mało rowerowy. Dziś też kiedy się zaczynam zbierać zaczyna się chmurzyć. Na szczęście po chwili znów się przejaśnia. Postanawiam pojechać na Tadeuszu, pierwszy raz od dwóch miesięcy, od Stelvio. Od początku mocno, za mocno. Mam ochotę pojeździć z dwie godzinki więc muszę wyluzować zanim umrę. Postanawiam jechać do Wielowsi. Tam okazuje się, że droga na Pyskowice wciąż w remoncie. Trudno, pociągnę do Toszka.
Dziś bez zamku, brak czasu. Jedzie mi się fajnie, choć widać brak treningu.
Dojeżdżam do domu zmęczony, ale zadowolony, że ruszyłem tyłek. No właśnie... tyłek... boli, ale dziwnie, lewa strona... czyżby coś nie tak z siodełkiem, albo ja tak krzywo siedziałem?
I znów jest chęć do biegania. Czy coś z tego wyjdzie? Zobaczymy. Krótko przed tym, kiedy chcę wyjść z domu, Amiga udostępnia demota:
Co więcej chmurzy się... Mimo to zagaduję Wiktora i... o dziwo decyduje się pobiegać ze mną.
Rundka wokół osiedla, 15 min biegu (truchtu), 3 minuty marszu. I tak trzykrotnie. O dziwo udaje się. Co prawda puls o wiele za wysoki, ale i tak jestem w trakcie w stanie rozmawiać. Dziwne.
Dzięki Wiku za towarzystwo. Mam nadzieję, że kolejny bieg też będzie wspólny ;-)
Krótka wieczorna rundka po okolicy. Niechcący wjeżdżam w złą uliczkę i mimo, że w planach był asfalt to przecież nie będę zawracał ;) Zmiana planów i terenowym odcinkiem Zabrzańskiego Szlaku Rowerowego :-(
Dziś w planach przejażdżka śladami ostatniego Tropiciela. Postanowiłem się przejechać trasą, którą powinniśmy pojechać, czyli... bez takich błędów jak ostatnio.
Z uwagi na ograniczony czas ruszam bezpośrednio spod MOSiR-u w Miasteczku. Początek trasy prosty, czyli nad Chechło. Dziś jest tu więcej ludzi niż ostatnio w nocy ;-)
Zaliczam punkt G i jadę dalej. Coraz ciężej mi się jedzie. Na zawodach za torami Dorota nie schodziła poniżej 30 km/h, ja mam dziś problem żeby jechać 15 km/h. Jest coraz gorzej.
Ostatni punkt był opisany jako wiata na terenie leśniczówki. Rzeczywiście jest tam wiata, ale punkt był przed bramą leśniczówki.
Dziś w planach trochę zabawy z planowaniem treningów i objazd niedawno przejechanej trasy. Wyszło jednak na to, że mogłem wyjechać dopiero około południa więc zmiana planów. Jadę z Igorem. Syn wyciąga mnie na Chechło. Ok, zobaczymy, może uda się dojechać.
Ciepło, jak dla mnie za ciepło. Przed Nakłem zatrzymuje nas pociąg. Można chwilę odpocząć.
Po wczorajszym Tropicielu czuję ciężkie nogi. Trzeba choć chwilę pokręcić. Tuż przed wyjazdem dzwoni Olek. Kiedy słyszy, że mam zamiar jeździć od razu postanawia dołączyć. Oj, już kilka lat minęło od ostatniej wspólnej przejażdżki. Takie życie.
W oczekiwaniu robię krótką rundkę po okolicy. W końcu dociera. Plany są różne, ale krążąca w okolicy burza skutecznie je niszczy. Ostatecznie robimy krótką, acz szybką rundkę i decydujemy się na powrót do domu. Dłużej pojeździmy innym razem.
Tropiciel, czyli zawody inne niż wszystkie. Tu oprócz szukania punktów z mapą, czekają na nas zadania specjalne na Punktach Kontrolnych. Do tego startuje się w grupach 2-4 osobowych. Tym razem, w wyniku szalonego pomysłu naszych koleżanek z pracy, startujemy w grupie czteroosobowej: Dorota, Olga (pamiętacie ich debiut?), Amiga oraz ja. Wybieramy najdłuższą trasę rowerową - R60, startujemy o... 1:00 (w nocy) :-)
Do bazy w Miasteczku Śląskim przyjeżdżamy około godz. 22. Piesi już wyszli na trasę, ale rowerzyści dowiadują się, że jeszcze muszą poczekać na rejestrację. Nie szkodzi. Musimy jeszcze przygotować rowery, zdecydować w co się ubrać, zrobić pamiątkowe zdjęcie...
Chwilę wcześniej rejestrując się i odbierając pakiety startowe wprawiamy obsługę w małe zakłopotanie. Wiedząc, że czeka nas ciężka noc i może nie wszystkim uda się przetrwać i dotrzeć do mety, chcemy być przygotowani na wszystkie okoliczności, nawet te najgorsze. Pytamy obsługującą nas dziewczynę czy mają czarne worki (głupio tak kogoś zakopać bez) - ta - nie łapiąc żartu - zaczyna pytać kolegów "czy my wydajemy czarne worki?" - wśród obsługi konsternacja... Wyjaśniamy, że to żart, ale ubawu mamy na następne kilka godzin. Miny obsługi - bezcenne. :)
Start W końcu odprawa. Dowiadujemy się, że w okolicy miała miejsce katastrofa i będziemy na trasie musieli sprawdzić, czy jest bezpiecznie.
Zdjęcie z jednym z tych, którym udało się przeżyć...
PK A - skrzyżowanie dróg leśnych Postanawiamy zacząć od punktu, który wiemy gdzie jest - tamtędy często jeżdżę - w okolicach Chechła. Na asfalcie rześko. Po krótkiej jeździe docieramy bezbłędnie do celu. Widać miało tu miejsce skażenie.
Czeka na nas zadanie związane z sygnałami (znakami) alarmowymi. Rozwiązujemy je bez problemu i szybko jedziemy dalej.
PK H - piaskownica Choć bywam tu często to udaje mi się wybrać niewłaściwą drogę. No cóż, ciemność oraz ślepa jazda za innymi zawodnikami robi swoje. Na szczęście wiele nie nadrabiamy (widzimy za to jak inni zawodnicy wyjeżdżają poza mapę), mamy jednak nauczkę, że trzeba lepiej pilnować mapy. Kawałek asfaltem, a potem terenem w stronę Brynicy. Niestety ścieżki w terenie wyglądają nieco inaczej niż na mapie. Trudno jedziemy na azymut wzdłuż nasypu kolejowego, a potem po nim, czego nasze koleżanki nie zauważają :-) Kiedy droga staje się nieprzejezdna odbijamy w bok i wychodzimy wprost na wóz strażacki... czyli kolejny punkt. Widać, że dotarcie tu kosztowało nas trochę sił bo dostajemy proste zadanie ;-)
PK L - sztuka współczesna Do punktu postanawiamy dotrzeć od strony południowo-wschodniej, od Zendka. Czemu tak? Nie mam pojęcia, ale jakoś tak nam wyszło w trakcie kreślenia mapy. Mijamy lotnisko, mostek na Brynicy i wjeżdżamy w las. I tu zaczyna się zabawa. Ścieżki pozarastane. Próbujemy jechać wzdłuż ściany lasu, ale w ciemności nie jest to łatwe. Jest mokro. Już nie tylko buty mokre, ale i spodnie. Docieramy do jakiejś budowy. Postanawiamy zawrócić i wbić się w las. Jak się okaże to był błąd. Wielki. Zero przecinek. Krzaki. Ale jakie? Momentami wyższe od nas, gęste, brakuje nam maczety. Naprawdę. Trudno, Amiga "robi" za maczetę. Co chwilę zmieniamy kierunek, choć próbujemy podążać na północ. Przedzieramy się przez krzaki tam gdzie jest to możliwe.
Jesteśmy tak przejęci, że nawet kiedy mówię o zwierzętach, które właśnie wypłoszyliśmy, nikt nie reaguje. Idziemy na północ!
W końcu po godzinie walki docieramy znów do.. budowy. Okazuje się, że to budowa autostrady A1. Decydujemy się jechać po niej dopóki nie znajdziemy jakieś ścieżki. W końcu jest droga. Obstawiamy gdzie jesteśmy. Wydaje nam się, że wiemy. Próbujemy nawet szukać punktu, ale w efekcie znów lądujemy na autostradzie. Chyba jednak jesteśmy w innym miejscu. Odpuszczamy punkt.
PK P - ruiny Jedziemy na azymut do... cywilizacji. Chcemy się tylko zlokalizować. Spotkani w końcu zawodnicy kierują nas w stronę punktu. Chwilę później spotkani (po raz pierwszy i jedyny dziś) Aramisi udzielają nam wskazówki, która być może była kluczowa w dzisiejszych zawodach. Jedziemy do punktu, a ja zastanawiam się co to za ruiny. Na punkcie czaka nas wojsko i test ze znajomości wiedzy wojskowej.
Test zaliczony :-) Okazuje się jednak, że to nie koniec. Musimy jechać po czerwonym szlaku i pobrać próbki wody ze skażonego zbiornika. Dopiero teraz orientuję się gdzie jesteśmy. Przecież to ruiny zalanej kopalni. No tak, jakie inne ruiny mogły tu być. Ale jestem głupi. Przecież gdybym na starcie spojrzał, gdzie jest ten punkt to bylibyśmy tutaj dwie godziny temu jadąc z innej strony!!!
Docieramy do punktu. Olga rusza z probówką po wodę. Nie jest to łatwe. Musi spuścić się na linach nad jezioro i zaczerpnąć wody do pojemnika zamocowanego na końcu kija. Amiga ją asekuruje, a ja... zmieniam baterie w aparacie... nie miały kiedy paść :(
Nie jest dobrze. Limit czasu to osiem godzin, do znalezienia 10 punktów. My po czterech godzinach mamy... trzy punkty :-( Już nie ma szans na komplet i zdobycie tytułu Tropiciela :-( Szkoda. Moja wina.
K L - sztuka współczesna (raz jeszcze) Postanawiamy wrócić do punktu L. Stąd jest to banalnie proste. Na punkcie proste zadanie - puzzle.
PK X - strumień Dojazd do punktu byłby prostszy gdyby nie zakład górniczy Ostra Góra, który zablokował część dróg, którymi chcieliśmy jechać. W efekcie nadrabiamy kilka kilometrów. Można wyłączyć lampki i czołówki. Jest jasno. Zaczyna nam się chcieć spać. Mimo to dojeżdżamy do punktu na Garbatym Mostku. Chwilę wcześniej spotykamy Wojtka, któremu niestety nie udało się wystartować.
Na punkcie test ze znajomości grzybów i cenne wskazówki dot. punktu G, w którego istnienie dziewczyny cały czas powątpiewają :)
PK F - wiata Leśnictwa Dopada nas zmęczenie, dobrze, że tu droga prosta i łatwa. Podobnie jak zaliczenie punktu. Na szczęście obeszło się bez używania specjalistycznego sprzętu.
PK C - góra Mkniemy w kierunku Jurnej Góry. Mija nas Wojtek. Tempo słuszne, ale w terenie znów trochę spada. Punkt na górze. Piaskowy podjazd, a raczej podejście. Strome. Wchodzimy zasapani. Na miejscu jeszcze zadanie. Na szczęście banalne - odgadywanie symboli niebezpieczeństw.
Patrzymy na zegarki i pada pomysł zaliczenia jednak wszystkich punktów. Nadrobiliśmy trochę czasu i wydaje się to być możliwe. Tyle, że trzeba będzie nieźle "cisnąć". A to może nie być takie łatwe. Jesteśmy już mocno zmęczeni. Spróbujemy. PK G (jednak istnieje) Postanawiamy odnaleźć punkt G, który nie jest zaznaczony na mapie. Od punktu P podejrzewam gdzie on może być. W pierwszej chwili dojeżdżamy za daleko, ale za to podziwiamy fajny widok.
PK K - skrzyżowanie dróg leśnych Ostatnie dwa punkty są bez zadań. Zdążymy? Zobaczymy. Jedziemy. Na przejeździe przez tory postanawiamy coś zjeść. Dorota zjada Knoppersa i... rusza do przodu. Nie "schodzi" poniżej 30 km/h! Punkt odnaleziony błyskawicznie.
PK U - wiata na terenie leśniczówki Przed nami ostatni punkt. Czasu coraz mniej, ale wciąż jest szansa. Walczymy ze zmęczeniem, z kilometrami w nogach, których zrobiliśmy znaczenie więcej niż mieliśmy, z nieprzespaną nocą i słońcem, które zaczyna coraz mocniej świecić. Punkt zaliczony.
Meta Teraz tylko trzeba dotrzeć do mety w limicie czasu. Łatwo nie jest. Wiem, że damy radę ale wciąż poganiam kolegów. Jeszcze tylko bruk i jesteśmy w Miasteczku. Docieramy do mety kilkanaście minut przed końcem czasu. Biegiem oddać kartę startową i można odpocząć. Udało się. Jesteśmy Tropicielami!
Totalnie zmęczeni, ale szczęśliwi. Czas na jedzenie, odpoczynek, rozmowy ze znajomymi. Przejechaliśmy ponad 87 km zamiast 60! Sporo. Gdyby nie to i błądzenie po drugim punkcie. pewnie bylibyśmy na mecie z dwie godziny wcześniej. Ale co przeżyliśmy to nasze ;-)
Było świetnie. Dziękuję całej ekipie! Byliście świetni. Brawo. Następny Tropiciel już w październiku :-)
Brawa dla organizatorów (choć nie mieli czarnych worków i źle losowali nagrody - nic nie wygraliśmy) :-) Świetna organizacja. Teraz trzeba odpocząć.
Pobyt na spotkaniu integracyjnym powoli dobiega końca. Czas wracać. Niestety nic nie wyszło z wczorajszej przejażdżki po górach. Odpuściliśmy ze względu na pogodę. Nie chcieliśmy ryzykować grupowych zjazdów po błocie i w deszczu. Mimo to kilku kolegów wybrało się na własną rękę i... świetnie się bawili... My jednak podeszliśmy do sprawy odpowiedzialnie ;-)
Tzn, 17-tu, bo jeden za długo zabawił na śniadaniu, ale wkrótce nas dogonił :-) Ruszamy, bo zaczyna się chmurzyć i robić chłodno. A jeszcze przed chwilą było tak słonecznie.
Zjazd spod hotelu i po pierwszych kilometrach mamy średnią 30 km/h... W takim tempie bylibyśmy po 3 godzinach w Gliwicach :-) Oczywiście będziemy jechali wolniej. Tym bardziej, że już w Ustroniu pierwszy postój. Wymuszony.
Mimo sporej loży szyderców, kolega nie został bez wsparcia :-) Jedziemy dalej. Zaczyna padać Z każdą chwilą jest coraz chłodniej. Termometr pokazuje 13 stopni... 11... 10... 9... 8,7... 8,2... w takim tempie to w Skoczowie nam grozi mróz....
Mróz nas nie dopadł, ale za to musieliśmy zrobić kolejną przerwę. Marcinowi, po raz kolejny schodzi powietrze.
Po raz kolejny ubieramy się. Nie jest to łatwe, nie tylko dlatego, że wydawało się, że będzie cieplej i większość ciuchów wróciła z naszymi bagażami samochodem. Czasem nawet to co nam pozostało ciężko jest na siebie założyć :-)
Wydaje się, że deszcz trochę zanika, za to wiatr jest coraz większy. I taki już będzie do samych Gliwic. Momentami jednak wychodzi słońce i jest całkiem przyjemnie.
Po przerwie na zakupy w Strumieniu, kolejna przerwa dopiero w Rudziczce. Tam gdzie w roku ubiegłym. Tym razem cudem nam się udaje coś zjeść, bo w lokalu są dwie komunie... Na szczęście jest pizza.
Oczekiwanie to na przemian gorące słońce i zimny wiatr... Oby nikt się nie rozchorował. Pełni sił ruszamy w dalszą drogę. Łatwo zauważamy, że jest coraz bliżej domu - są nasze "góry"