Wpisy archiwalne w kategorii

Biesy i Czady

Dystans całkowity:1060.74 km (w terenie 266.59 km; 25.13%)
Czas w ruchu:95:03
Średnia prędkość:11.16 km/h
Maksymalna prędkość:64.15 km/h
Suma podjazdów:7218 m
Maks. tętno maksymalne:188 (92 %)
Maks. tętno średnie:167 (82 %)
Suma kalorii:15643 kcal
Liczba aktywności:20
Średnio na aktywność:53.04 km i 4h 45m
Więcej statystyk

Bieszczadzkie zaległości

Niedziela, 25 maja 2008 · Komentarze(22)
Bieszczadzkie zaległości

W końcu udało mi się odrobić zadanie domowe i wprowadzić opis naszej bieszczadzkiej wyprawy.

dzień 0 – Prolog
dzień 1 – Początki są trudne
dzień 2 – Słowackie klimaty
dzień 3 – Nieporozumienie
dzień 4 – Jak pech to pech
dzień 5 – Zmiana planów
dzień 6 – Sentymentalnie
dzień 7 – Ciężki
dzień 8 – Powrót
dzień 9 – Epilog

I co teraz? Zacząłem jeździć z myślą o tej wyprawie. Wszystkie te nocne i zimowe jazdy były po to, aby w ciągu kilku miesięcy pojeździć na tyle dużo, aby... dać radę... A po co teraz jeździć?

Spoko, już mam mały plan... odległy, ale może się uda...

A ten wypad w Bieszczady będę wspominał długo...

Ponad 800km w 8 dni
Zjazdy i podjazdy
Fantastyczna pogoda
...
i mnóstwo innych rzeczy...

Bieszczady - dzień 9 – Epilog

Niedziela, 18 maja 2008 · Komentarze(8)
Bieszczady - dzień 9 – Epilog



4:10 wysiadam z pociągu. To już koniec przygody. Jeszcze tylko 10km do domu i trzeba się rozpakować i odłożyć na półkę wspomnień ostatnie 8 dni. Fantastyczne 8 dni. Ciężkie 8 dni. Ponad 800km w 8 dni w górach, z sakwami ważącymi ponad 17kg. I to wszystko zaledwie po 5 miesiącach przygody z rowerem.

Powinienem być zadowolony i… chyba jestem. Chyba bo… dopiero co wczoraj tuż przed odjazdem rozmawialiśmy o tym, że wszystko prawie zobaczyliśmy, zjechaliśmy, a ja już myślę, o tym, czego zobaczyć, zjeździć się nie udało. O tym, ile trudniejszych tras zostało nietkniętych… o tej słowackiej stronie, o ukraińskiej… o tym, że mimo tylu godzin spędzonych samotnie (Damian jednak jest szybszy i często uciekał mi gdzieś do przodu), mimo tego czasu sam na sam z sobą i górami… zabrakło mi go… Zabrakło na przemyślenia tego wszystkiego co powinienem był przemyśleć, zabrakło na położenie się na trawie i leżenie (ale i tak było jeszcze za zimno), zabrakło czasu na bliższe poznanie ludzi tam żyjących, zabrakło czasu na… wiele rzeczy…

Mimo to było świetnie.

Dzięki braciszku za pomysł, za planowanie, za towarzystwo, za… cały ten wyjazd.

Dzięki żonom za to, że nas puściły i dzieciom, że dzielnie znosiły moją nieobecność.

Pewnie teraz będzie chciało się czegoś więcej, kolejnej takiej wycieczki i pewnie nie będzie łatwo… się wyrwać. Chodzi mi po głowie kolejne marzenie o wyprawie, ale to pewnie nie wcześniej niż za dwa lata… w międzyczasie pewnie będzie wiele innych, zapewne mniejszych ale nie znaczy to, że gorszych.

Bieszczady 2008 jednak pozostaną już zawsze tą pierwszą, niezapomnianą wyprawą.

<==Dzień poprzedni

Dzień 8 – Powrót

Sobota, 17 maja 2008 · Komentarze(4)
Dzień 8 – Powrót
Po śniadaniu żegnamy gospodarzy i ruszamy po oponę. Damian pierwszy (jak mówi pojedzie „powoli”), ja jeszcze chwilę marudzę i zaczynam go gonić. Mimo wystającego balona tak się rozpędził, że kiedy ja docieram do Ustrzyk, on już zmienia oponę w sklepie dyskutując ze sprzedawcą o KSU. Okazuje się, że w sklepie pracuje człowiek, który czasem z chłopakami grywa na koncertach.

Ostatnie zakupy pamiątek i ruszamy do Przemyśla. Oczywiście w miarę możliwości bocznymi drogami.

Po drodze Arłamów – długi podjazd. Dawny rządowy ośrodek wypoczynkowy, miejsce internowania m.in. Lecha Wałęsy. Sam ośrodek fajny, choć nie tak go sobie wyobrażałem (zbyt luksusowy jak na miejsce internowania?). Za to fantastyczny zjazd i podjazd pod samym ośrodkiem – trudno by go było z tej strony szturmować. Nowy rekord prędkości – bez pedałowania – 64,15km/h



Dalej Posada Rybotycka i „najstarsza zachowana cerkiew w Polsce, a zarazem jedyna obronna” – w rzeczywistości okazuje się być do bólu nieciekawa.



Chwila przerwy i dlaej w drogę.



Dalej trochę terenu (znów mi się podobało szaleństwo na zjeździe) i wylatujemy na DK28. Spokojnym tempem dojeżdżamy do Przemyśla.



Obiadek i... chyba opadamy z sił. Miasto piękne, zupełnie inaczej je sobie wyobrażałem, ale już chyba brakuje nam sił. Nie chce nam się zwiedzać. To chyba bliskość domu wywołuje w nas chęć odpoczynku.

Zostajemy na piwie. Nadchodzi czas odjazdu pociągu. Doprowadzamy rowery do dworca (po piwie nie jeździmy). Pakujemy się do przedziału, na szczęście jest rowerowy i… to już prawie koniec.

Mimo, że dzisiejszy dzień był już właściwie drogą powrotną, wcale nie był mniej fajny niż wszystkie poprzednie. Ale chyba już chcemy być w domu, choć na chwilę… ;)

<==Dzień poprzedni Dzień następny ==>

Profil trasy, mapa i alternatywny opis dnia na blogu Damiana

Bieszczady - dzień 7 – ciężki

Piątek, 16 maja 2008 · Komentarze(10)
Bieszczady - dzień 7 – ciężki
Otwieramy oczy i pada. Czy to źle? Czy musimy gdzieś jechać? Patrzymy po sobie chyba z nadzieją, że któryś powie „Otwieramy piwo i dziś przerwa”. Na szczęście nikt nie wymiękł (choć chyba było blisko) i mimo deszczu ruszamy w drogę. W planie Dolina Sanu. Stuposiany, za miejscem biwakowym ruszamy leśną drogą aby okrążyć Czeresznię i Czereszenkę. Fantastyczna jazda. Taki teren lubię. Podjazdy, zjazdy, kamienie, błotko, deszcz ale… wszystko umiarkowane.



Miejscami może być niebezpiecznie.



Po ok. 9-10 km przestaje padać. Dobrze, że pojechaliśmy. Wpadamy na „główną” drogę wiodącą do Mucznego, ale po chwili znów z niej uciekamy w stronę Łokcia. Jedziemy magiczną drogą wzdłuż ukraińskiej granicy.



Magicznej, bo na sporym odcinku są to płyty betonowe, a ściślej mówiąc to raczej żelbet. Niestety nadgryziony zębem czasu więc trzeba bardzo uważać, po co chwilę wystają z niego pręty. Chwila nieuwagi i można sobie zrobić krzywdę.



Nagle niespodzianka. Przejazd przez bród. O nie, dziś za zimno na moczenie nóg. Cofamy się i ukrytą w trawie i krzakach ścieżką trafiamy na mostek.



Mijamy Tarnawę Niżną i po kilku kolejnych km skręcamy w drogę donikąd. Sokoliki… wieś, której nie ma (po polskiej stronie), miejsce gdzie nawet droga się kończy, ale… musieliśmy tu przyjechać. Ten punkt wycieczki nie budził żadnych wątpliwości, bo… „świat się kończy w Sokolikach…” Tak śpiewa nasz ulubiony zespół i… trzeba to było zobaczyć na własne oczy.

Po stronie ukraińskiej zniszczona cerkiew



Bukowiec i zaskoczenie… tego domku na drodze kiedyś nie było, a tym bardziej nie było go… na moście.



Po chwili udaje się go przepchnąć przez most i ruszamy do cmentarza w Beniowej.





Tu niespodzianka. Dalej szlak prowadzi przez łąkę… niby tylko kilkaset metrów ale mokra trawa daje się we znaki. Do tego momentu było świetnie. Stąd jedzie mi się coraz ciężej. Dużo ciężej. Czuję, że słabnę. Nie pomagają kanapki, batoniki, IzoPlus.



Ledwo docieram do Wilczej Jamy. Odpoczynek, niezłe jedzenie i… wciąż nie mam siły. Odpuszczam dodatkową rundkę i jadę prosto na kwaterę. Damian jeszcze jedzie do Wołosatego (ponoć położyli nowy asfalt).

Wykąpany, z piwkiem, przy kominku witam Damiana, który oprócz piwa donosi, że rozwalił oponę. Niedobrze. Mamy dętki, ale opony zapasowej brak. Po krótkiej dyskusji i sprawdzeniu pociągów, decydujemy się na zmianę planów. Odpuszczamy jutrzejszy Otryt - Damian i tak nie dałby rady - i jedziemy przed południem do Ustrzyk po oponę. Jako, że będziemy na wylocie z Bieszczad, nie ma sensu wracać, pojedziemy stamtąd prosto do Przemyśla i nocnym pociągiem wrócimy do domu.
Skrócimy o jeden dzień wycieczkę, ale to chyba najlepsze wyjście.


<==Dzień poprzedni Dzień następny ==>

Profil trasy, mapa i alternatywny opis dnia na blogu Damiana

Bieszczady - dzień 6 – Sentymentalnie

Czwartek, 15 maja 2008 · Komentarze(7)
Bieszczady - dzień 6 – Sentymentalnie
Rankiem ruszamy w stronę Pszczelin. Oczywiście nie najkrótszą drogą. Przez Równię, gdzie oczywiście obowiązkowy postój obok jednej z najpiękniejszych (o ile nie najpiękniejszej) bieszczadzkich cerkwi.





Dalej Żłobek, Rabe i Czarna.



Potem odbijamy, aż pod ukraińską granicę. Michniowiec i Bystre. Nie wiem, czemu tak pasjonuje mnie ten kawałek Bieszczad. Dwie wioski zupełnie na uboczu, tuż przy granicy, wioski gdzie uwielbiam przyjeżdżać, choć to już faktycznie koniec świata. Może to ten spokój, może droga prowadząca do tego miejsca, znaczona przydrożnymi krzyżami. Nie wiem co to, ale coś w tym jest. Bystre – fantastyczna cerkiew, niestety koszmarnie zniszczona i zaniedbana.



Przykro na to patrzeć. Historia cerkwi to zresztą kolejna smutna historia tych ziem. Po wielu nie ma już śladu, większość została splądrowana, okradziona. Dziś wiele z nich pełni rolę kościołów katolickich. Najbardziej przerażające dla mnie było to, że na wiele lat nasze władze zmieniły ich przeznaczenie. Większość służyła jako… magazyny, spichlerze… straszne…

W drodze powrotnej zaskakuje nas deszcz (który to już raz grzmi w oddali). Przebieramy się, ale znów tylko trochę popadało. A właściwie tak nam się wydaje. Lipie i… zaczyna się ulewa. Zmoknięci docieramy do Lutowisk i zatrzymujemy się w pierwszym barze. Przerwa. Deszcz, wiatr, niedobrze to wygląda. Na szczęście, po kawie i małej przekąsce znów jest ładniej na zewnątrz.

Kolejna przerwa i kolejna śliczna cerkiew w Smolniku.



Stąd już tylko parę km do naszej kwatery w Pszczelinach. Dziwnie zmęczeni (a przynajmniej ja) zrzucamy sakwy i… Damian proponuje małą, wieczorną rundkę, po doskonale nam znanych terenach. Nie wiem czemu, ale mimo zmęczenia zgadzam się.

Pierwsza niespodzianka po chwili, kiedy okazuje się, że ruszyliśmy bez picia, tzn. wsypaliśmy IzoPlus do bidonów, ale… sklep z wodą był czynny tylko do 16. No cóż będzie śmiesznie. Tu niestety sklepy i knajpy rządzą się swoimi prawami. Czynne tylko sezonowo, tylko w dziwnych godzinach, z dziwnym zaopatrzeniem i czasem dziwnymi cenami. Trudno się dziwić, że takim powodzeniem cieszy się sklep objazdowy, który mijaliśmy po drodze.

Na szczęście w Dwerniczku jakaś budka-widmo. Nie wiadomo skąd i czemu tutaj, a na dokładkę otwarte. Kupujemy wodę i jedziemy dalej.

Cerkiew w Chmielu (i moja ulubiona drabina).



Cudem ocalała, po tym jak chciano ją spalić na potrzeby filmu „Pan Wołodyjowski”. Po prostu ręce opadają jak się o tym pomyśli, co ludziom do głowy przychodziło…

Wracamy, Dwernik, Nasiczne (to tu wiele lat temu narodziła się nasza miłość do Bieszczad).



Brzegi Górne i droga Ustrzyk Górnych. Długi podjazd (ale pokazujemy spotkanej młodzieży „kto tu rządzi”) i fantastyczny zjazd (wciąż się boję).



Ten znak mi się nie podobał.



Ustrzyki puste, czynny jeden sklep/knajpa. Zakupów tu specjalnie się nie da zrobić więc tylko coś szybkiego na ząb, piwo do kieszeni i do domu.



Wieczorek przy kominku (dziękujemy właścicielowi za uzupełnienie naszych skromnych chmielowych zapasów). Jak się okazuje zwiedzanie dobrze znanych miejsc też może być przyjemne. Kolejny fantastyczny dzień.


<== Dzień poprzedni Dzień następny ==>

Profil trasy, mapa i alternatywny opis dnia na blogu Damiana

Bieszczady - dzień 5 – Zmiana planów

Środa, 14 maja 2008 · Komentarze(6)
Bieszczady - dzień 5 – Zmiana planów
Dziś wyjeżdżamy z Cisnej. Dzień zaplanowany, kiedy nagle, przy śniadaniu, telefon. Okazuje się, że znaleziono dokumenty Damiana i są do odbioru w Zagórzu. Zupełnie nie po drodze, tym bardziej, że wczoraj jechaliśmy już w tamtym kierunku, ale… jedziemy. Tym bardziej, że oprócz dokumentów jest… cała kasa! Szok.

Przez Jabłonki do Baligrodu. Tam krótka przerwa, zwiedzanie odnawianego kirkutu.

To miasto (niegdyś, bo już nie ma praw miejskich) też sporo przeszło. Wystarczy wspomnieć, że hitlerowcy nagrobkami z żydowskiego cmentarza wybrukowali rynek… Wystarczy zerknąć na walącą się kopułę cerkwi… Ech życie…

Jedziemy do Leska. Po drodze wizyta w najstarszym drewnianym kościele w Bieszczadach, w Średniej Wsi. Dalej Lesko. Zaraz za Sanem ostry podjazd do góry do Zamku (?). Zupełne rozczarowanie. Jakiś hotel, pensjonat… jedziemy dalej. Niestety główna droga z Leska do Zagórza to porażka dla rowerzystów. Niesamowity ruch, kierowcy prawie ocierający się o nas, musi to być niezły Sajgon w sezonie. Odradzam podróżowanie tą trasą.

Zagórz.

rzeka, osława, zagórz © djk71


Spotykamy się z uczciwymi znalazcami (wielkie dzięki Panowie raz jeszcze) i po krótkiej przerwie na pizzę ruszamy dalej. Decydujemy się, że dzisiejszą noc spędzimy w Ustrzykach Dolnych. Chcąc uniknąć zatłoczonej drogi do Leska jedziemy w kierunku Tarnawy.

Zaraz za miastem Damian zaskakuje mnie kierując się w stronę jakiś ruin. Jakiś… aż mi wstyd, że wcześniej o nich nie czytałem. Zespół Klasztorny Karmelitów Bosych. Po prostu szok. Fantastyczne miejsce, aż dziw bierze, że aż tyle się zachowało po 180 latach niszczenia…









Nawet butelka po winie zdawała się pasować do klimatu klasztoru.



Jedziemy dalej, Tarnawa, Lesko.



Znów przez chwilę ruchliwa droga, Uherce Mineralne i uciekamy z głównej drogi w stronę Soliny. Myczkowce i fantastyczne widoki.



Dalej zapora na Solinie. Nie udało nam się jej zwiedzić od wewnątrz, ale jesteśmy w szoku na górze. Cisza, spokój, jak nie tutaj, prawie zero ludzi.





Koniec leniuchowania, do Ustrzyk jeszcze parę km, a wieczór zbliża się wielkimi krokami. Dojeżdżamy na miejsce, budząc podziw gospodarza, który widząc, że po chwili wybieramy się „na miasto” (a do rynku będzie z 1,5 – 2km) przebiera się i podwozi nas samochodem do najbliższej knajpy (nomen omen Niedźwiadek) , bo przecież zmęczeni jesteśmy… :-)

W sumie, mimo radości ze znalezionych dokumentów, wyjeżdżaliśmy rano trochę niezadowoleni, powodu zmiany planów. Niespodziewane widoki zrekompensowały nam to dość szybko. Wyszedł bardzo fajny dzień.

<==Dzień poprzedni Dzień następny ==>

Profil trasy, mapa i alternatywny opis dnia na blogu Damiana

Bieszczady - dzień 4 – Jak pech to pech

Wtorek, 13 maja 2008 · Komentarze(5)
Bieszczady - dzień 4 – Jak pech to pech
Mimo wczorajszych zapowiedzi, że nigdzie nie jadę, Damian nie musi mnie namawiać. Jedziemy z Cisnej do Jabłonek, stromy podjazd asfaltem. Za to potem szaleńczy zjazd mógłby być gdybym miał więcej odwagi. Niestety drobne kamyczki na drodze skutecznie studzą moje zapały. Boję się, mimo to zjazd jest fajny. Krótko przerwa obok pomnika zamordowanego tu generała Świerczewskiego.



Dalej zamiast prostą drogą na Baligród ruszamy w lewo na Roztoki Górne. Droga to mocno zniszczony asfalt ale jedzie się fajnie. Po drodze, jak wszędzie tutaj, punkty wypalania węgla drzewnego.



Zastanawiamy się ile Ci ludzie na tym zarabiają, bo widać, że biznes się kręci, ciężarówki krążą jak szalone. W trakcie jednego ze zjazdów do kolejnego punktu wypalania, na powitanie wybiegają nam trzy psy. Hamulce zadziałały. Stoimy w bezpiecznej odległości i mimo zapewnień właścicielek psów nie ruszamy z miejsca dopóki psy nie zostają odprowadzone.

Dalej kamieniołomy i kolejne ciężarówki, ruch jak na autostradzie, a to leśne drogi. Zaczyna padać. Zakładamy kurtki i lekko modyfikujemy trasę bo droga, na której stoimy od razu staje się nieprzejezdna.

Dojeżdżamy do Baligrodu, Damian przechodzi jakoś kryzys, to chyba problemy z SPD zaczynają tak na niego działać. Krótki posiłek na rynku i mały serwis pedałów.



Mój lewy pedał też coraz ciężej się wypina, ale jeszcze go nie ruszam, sprawdzę to przy następnej okazji.

Ruszamy w stronę Stężnicy. Nawierzchnia drogi w fatalnym stanie, odpowiedni znak informuje wcześniej, że na drodze występuje „Przejazd przez bród – 3 szt.” :-) Przerabialiśmy już to więc spoko. Prawie spoko, bo… zatrzymuję się przed brodem i… pedał się nie wypiął, ląduję lekko podrapany na ziemi.



Dwie krople smaru działają cuda. SPD-ki działają jak nowe. Oczywiście mądry Polak po szkodzie. Jakbym nie mógł tego zrobić godzinę wcześniej.

Jedziemy w stronę Polańczyka. Damian jak zwykle uciekł mi na jakimś podjeździe więc samotnie podziwiam widoki. Mijam miasteczko i dzwoni Damian. Okazuje się, że albo taki zafascynowany byłem jeziorem, albo tak zmęczony, bo… minąłem go po drodze nie zauważając tego (on też tego nie zauważył) i jestem kilka km przed nim.



Po chwili znów razem. Wołkowyja, sklep i… szok. Damian nie ma portfela. Najprawdopodobniej w trakcie przebierania się w trakcie deszczu nie zapiął kieszeni w sakwie. Dowód, karta i ładnych kilkaset złotych poszło się kochać… :( Trzynastego…

Nie mamy dziś szczęścia. Damian zastrzega kartę i jedziemy przez Buk i Dołżycę do Cisnej. Po drodze planuję posiłek w „Cieniu PRL-u”. Niestety, i tu nas pech nie opuszcza, jak za PRL-u – zamknięte.



Damian proponuje dokręcić „do setki” ale ja odpuszczam i idę się wykąpać. Brat jest twardy i jedzie. Tak twardy, że tuż pod pensjonatem wydziela „z byka” w wiszącą doniczkę… Trzynastego…
Kolacja i piwko w Siekierezadzie… już jesteśmy znani we wsi… :-)



<== Dzień poprzedni Dzień następny ==>

Profil trasy, mapa i alternatywny opis dnia na blogu Damiana

Bieszczady - dzień 3 – Nieporozumienie

Poniedziałek, 12 maja 2008 · Komentarze(22)
Bieszczady - dzień 3 – Nieporozumienie
W przewodniku rowerowym wyczytaliśmy, że fajną choć trudną wycieczką jest wyprawa na Chryszczatą. Nawet bardzo trudną („wjazd może okazać się zbyt trudny do pokonania (kondycyjnie) dla wielu rowerzystów”). Ale co? My nie damy rady? Jedziemy.

Zostawiając w sakwach tylko to co najważniejsze ruszamy w drogę. Ciepło. W Majdanie szybka zmiana garderoby. Dziwne pojazdy tu jeżdżą po torach.





Po drodze zahaczamy o małą kapliczkę w Balnicy. Dalej wąską dróżką przez Smolnik nad Osławą jedziemy i podziwiamy widoki.



W pewnym momencie widzę jak Damian się nad czymś zastanawia…



Ale co tam, ściągamy buty i do przodu.







Szybko okaże się, że tą sama operację będziemy musieli powtórzyć dziś jeszcze kilkukrotnie. Przejazd przez bród to coś normalnego tutaj.

Chwilę później zaczyna, a właściwie kończy się zabawa. Błoto praktycznie uniemożliwia jazdę.



Jak się dalej okaże to jeszcze nie było najgorsze. Jedziemy w stronę jeziorek duszatyńskich, W górę, po koszmarnych ścieżkach pełnych korzeni i kamieni. Jedziemy to mocno powiedziane… coraz częściej trzeba rower pchać i to nie chodzi o wspomnianą wcześniej kondycję, a o brak możliwości przejazdu. Dla mnie w każdym razie było to niemożliwe. Docieramy to pierwszego, mniejszego jeziorka. Ładne.





Drugie już nie ma takiego klimatu, a może ma ale o innej porze dnia, roku… dziś mnie nie zachwyciło.

Coraz mniej rzeczy mnie zachwyca. Mam dość pchania roweru. Ale jak to przejechać?




[…]

Tu powinienem skopiować fragment z bodajże „Kropki nad ypsilonem" Edwarda Stachury – tam Sted na kilku stronach prezentuje pokaźną dawkę wyzwisk. Tam było wszystko co myślałem, mówiłem o tej drodze, o autorze przewodnika, o wszystkim. Nie po to pojechałem na rower, żeby teraz go prowadzić. Już nawet nie próbuję jechać. Po co? Żeby po 20-30m zsiadać i go przenosić/przepychać/przeciągać (niepotrzebne skreślić)? Jestem zdołowany, a na Chryszczatą NIE DA się wjechać!!! Nie da się z tej strony. Ja przynajmniej tego nie potrafię i jeszcze długo potrafił nie będę… i chyba nie będę chciał potrafić. NIE CIERPIĘ tego miejsca.

Zdegustowany, zmęczony, prawie bez picia docieram do góry. I po co? Nic tu nie ma, nic nie widać, trzeba zjechać, a raczej zejść w dół. Próbuję jechać, ale to nie ma sensu. Albo się nie da, albo nie mam tyle odwagi. Mam to gdzieś. Idę. Damian decyduje się jechać dalszą drogę i… zostawia mnie. Padniętego, bez picia, z burzą w tle… Jutro nigdzie nie jadę! Dziś idę do baru, a jutro leżę do góry brzuchem.

W końcu docieram na Przełęcz Żebrak i… jazda w dół. Nareszcie, to nic, że trzeba uważana dziury, to nic, że trzeba uciekać przed jakimś Burkiem… to już jest droga, byle jaka ale droga. Czekam na Damiana w Woli Michniowej. Już wiem czego nie lubię… takie podjazdy/podejścia i zjazdy nie są dla mnie, nie lubię ryzykować zdrowiem i życiem.

Wieczór w Siekierezadzie. Przedziwne towarzystwo ale klimat sympatyczny. W ciągu kilkudziesięciu minut między zdaniami, żartami przewijają się poważniejsze tematy. Wciąż słychać echa akcji Wisła, wciąż się pamięta kto jest Łemkiem, lub pół-Łemkiem, wciąż krążą tematy śmierci generała Świerczewskiego… Ta ziemia wiele przeszła, Ci ludzie też. Pewnie nie wszyscy wiedzą, że część tych ziem stała się znów polska dopiero po korekcie granic w 1951 roku. To co się działo z ludnością, z wioskami w tym okresie to długa historia…

Mimo wszystko, dzięki świetnej atmosferze w Siekierezadzie, wracam na kwaterę uśmiechnięty.

<== Dzień poprzedni Dzień następny ==>

Profil trasy, mapa i alternatywny opis dnia na blogu Damiana

Bieszczady - dzień 2 – Słowackie klimaty

Niedziela, 11 maja 2008 · Komentarze(9)
Bieszczady - dzień 2 – Słowackie klimaty
Poranek wita nas siąpiącym deszczem. Jechać, nie jechać? Oczywiście jechać. Gospodyni próbuje nas zatrzymać na kolejną noc, my jednak decydujemy się jechać na Słowację. Zimno. To przez ten deszcz, żałuję, że nie wziąłem rękawic z całymi palcami. Krótki postój kolo cerkwi w Radoszycach.

I ruszamy do góry. Serpentynami, asfaltem mocno do góry. Po paru kilometrach docieramy do słowackiej granicy. Nasz debiut poza granicami Polski :-)



Nagrodą za męczący podjazd jest niesamowity zjazd. Wkrótce okaże się, że to stanie się standardem. Prędkość sprawia, że nic nie słychać, trzeba bardzo uważać na mogące pojawić się za plecami samochody.

Lądujemy w Vydraniu, przedmieściach Medzilaborców, gdzie jak podaje przewodnik nie trudno zauważyć, że duża część społeczeństwa jest narodowości romskiej. Rzeczywiście nie trudno to zauważyć. Już przy pierwszych zdjęciach malutki chłopczyk tej nacji nie odstępuje nas na krok wyciągając co chwilę rękę wołając „daj, daj…”

Większość tutejszych cerkwi ma nieco inny wygląd niż te spotykane po naszej stronie. „Srebrne” dachy to chyba standard tutaj.



Same Madzilaborce, nie różnią się wiele od naszych niektórych miasteczek, częściowo mocno zaniedbane, próbują powoli odżywać. Ujęły mnie tabliczki z nazwami ulic, w pierwszej chwili myślałem, że to drogowskazy do atrakcyjnych miejsc. Okazuje się, że można zwykłą rzecz zrobić inaczej.



Wizyta w Muzeum Sztuki Nowoczesnej im. Andy Warhola (ponoć jego rodzice stąd pochodzili), on sam jakoś wydaje się tu czuć obco.


Oczywiście przed muzeum nie mogło zabraknąć puszek z zupkami Campbella… ;-)



Obok fantastyczna cerkiew.



We wszystkich prawie wioskach na słupach charakterystyczne „szczekaczki”, ponoć do dziś niektóre działają, choć nie mieliśmy okazji tego usłyszeć.



Jedziemy dalej. Niesamowity spokój, cisza i spokój. Inaczej niż po naszej stronie. Czas tutaj jakby płynął wolniej. Życie jakby stanęło w miejscu. Łykamy kolejne kilometry podziwiając piękno tej strony gór. Czasem wydają się być nawet piękniejsze niż nasze, choć nie widać tu połonin.



Intrygują mnie krzyże. Inne niż u nas. Tu nie ma rzeźbionych figur, tu nie ma samych krzyży, na wszystkich jest postać Jezusa… malowana ( i przyklejana). Czemu tak?



Padający wcześniej co chwilę deszczyk chyba w końcu dał nam spokój. Chce nam się coraz bardziej pić, a zapasy się kończą. Wjeżdżamy do Sniny. Tu również trafiamy na duże skupisko Romów. Właściwie cała dzielnica z tej strony miasta jest chyba tylko przez nich zamieszkana.
Stacja benzynowa, chwila przerwy na coś do zjedzenia i uzupełnienie zapasu płynów. Następny postój planujemy nad jeziorkiem. Żeby tam dotrzeć trzeba udać się w stronę Stakcina, a następnie odbić na Jalovą i ostrym podjazdem piąć się w stronę Ruskego Sedla. Po krótkiej, ale intensywnej wspinaczce… szlaban, warczące psy i „zakaz vstupu”. Na szczęście okazuje się, że nie dotyczy to rowerzystów. Zbiornik wodny okazuje się być prawdopodobnie ujęciem wody pitnej i mimo, że cały czas jedziemy wzdłuż jego brzegów, zasłonięty jest pasmem drzew i tabliczkami nie pozwalającymi się do niego zbliżać. Dopiero na dole udaje się zrobić kilka zdjęć.



Przy końcu zbiornika okazuje się, że do granicy mamy już tylko kilkanaście km… ostrego podjazdu. Oj, nie jest dobrze. Damian mi już dawno uciekł (jak zresztą na wszystkich podjazdach), a ja walczę z podjazdem po leśnej dróżce, z sakwami, z prawie setką kilometrów a sobą, z przerzutkami, które nie chcą do końca pracować tak jak powinny, z… całym światem.

W końcu dojeżdżam do brata i… mogę tam zostać… mam dość. Jakiś koszmar. Niestety zbliża się zmierzch i trzeba jechać dalej. Po drodze w szczerym lesie mijamy pomnik (bodaj wdzięczności dla Armii Radzieckiej) – kto go tu wymyślił? Nie mam siły na zdjęcia.

Nagle w środku lasu, gór pojawia się kapliczka. Skąd i po co tu? Nie mam pojęcia.





Co jakiś czas pojawiają się dziwne baraki, budki… czyżby tam ktoś mieszkał?

W końcu docieramy do granicy i szaleńczy zjazd w dół. Niestety po kilku km droga się psuje i trzeba zwolnić. Zmęczeni docieramy do Cisnej. Tym razem nasze rowery lądują… w salonie – też pięknie. Decydujemy się tu pozostać 2-3 noce żeby móc jeździć z mniejszym obciążeniem.

Dzień był męczący ale wart był tego.

<== Dzień poprzedni Dzień następny ==>

Profil trasy, mapa i alternatywny opis dnia na blogu Damiana

Bieszczady - dzień 1 – Początki są trudne

Sobota, 10 maja 2008 · Komentarze(12)
Bieszczady - dzień 1 – Początki są trudne
Tuż po wschodzie słońca spotykam się z bratem, który już od kilkudziesięciu minut, w oczekiwaniu na mój przyjazd, zwiedza Rzeszów. Okazuje się, że misternie zaplanowana trasa jakimś cudem zniknęła z GPS-a. Niezły początek, trudno, będziemy improwizować. Nie jest to jednak takie proste, bo strasznie kłócimy się z GPS-em ustalając dzisiejszą trasę z Rzeszowa do Komańczy. On uporczywie nas chce prowadzić drogami krajowymi, których my za wszelką cenę chcemy uniknąć. W końcu kupujemy mapę Rzeszowa i zdajemy się mieć zarys drogi, którą chcemy dotrzeć na południe.

Rzeszowski rynek jest zupełnie pusty tak rano w sobotę.





Szybko się okazuje, że już na wyjeździe z Rzeszowa witają nas… dość strome podjazdy, a wiodące przez wioski drogi z asfaltem jeszcze się nie widziały. Na pierwszym długim zjeździe po usłanej kamieniami drodze mam wrażenie, że starłem hamulce. Zaczynam się bać tego co będzie dalej. Jestem już gotów jechać do Sanoka po zapas klocków. Hamulce to jednak fałszywy alarm. Reszta niestety nie – teraz już tak będzie cały czas, zjazd – podjazd. Czy ja na pewno tego chciałem?

Drogi miejscami coraz gorsze i bardziej strome ale jest wesoło… albo ludzie się dziwią, że chcemy tamtędy jechać, albo jacyś frustraci w audi nie mogą przeżyć, że na zjazdach nie mogą nas zgubić…
Przerwa na posiłek (i chwilę drzemki na krześle w pizzerii w Brzozowie).



Coraz częściej spotykamy wioski, gdzie rządzi drewniana zabudowa. Ma to swój niepowtarzalny urok.



Po 90 km zaczynam być zmęczony. Nawet pasące się owce zdają się pytać, czy my jesteśmy normalni?



Mimo zmęczenia zbaczamy jednak z drogi żeby oglądać okoliczne cerkwie, których tu nie brakuje. Dziwne i straszne są ich historie… jak zresztą historia całego tego terenu.

Takich krzyży będzie tu coraz więcej…



W końcu docieramy do celu. Kwatera nie jest może pięciogwiazdkowym hotelem, jednak nam wystarcza, do tego rowery możemy zamknąć w szopie w towarzystwie przeuroczej kosiarki.
Nieprzespana noc, długa i męcząca droga sprawia, że zasypiam na siedząco. Damian też pada :-)

<== Dzień poprzedni Dzień następny ==>

Profil trasy, mapa i alternatywny opis dnia na blogu Damiana.