Po wczorajszym bieganiu czuję lekko niektóre mięśnie, ale w sumie bałem się, że będzie gorzej. Miałem nadzieję, że rano przed wizytą u klienta też się uda pobiegać, ale kilka e-maili sprawiło, że musiałem trochę postukać na klawiaturze. Potem śniadanko, wizyta u klienta, 500 km za kółkiem i raptem 40 minut na trening. Na rower nie ma sensu więc powtórnie bieganie.
Wymyśliłem sobie las, ale zapomniałem, że to oznacza z górki albo pod górkę. Na początku wydaje mi się, że jest lepiej niż wczoraj. Że więcej biegam niż maszeruję, ale szybko się to zmienia. Kilkadziesiąt sekund biegu wystarcza, aby tętno skoczyło ze 140 na 185. I to wcale nie szybkiego biegu. Ledwie truchtu. Masakra. I tak co chwilę.
Łatwo nie będzie, ale powalczymy....
Tak jeszcze a propos wczoraj: Biegałem wzdłuż szlaku oznaczonego dziwnym symbolem. Wie ktoś co to?
Kolejna ostatnio delegacja. Rower w domu. Za to wrzuciłem do torby buty do biegania. Co prawda niewiele więcej (brak pulsometru, koszulkę - wziąłem syna, czyli za małą), ale była szansa na bieganie. I udało się. Prawie.
Po wizycie u klienta, kumpel zgadza się zaczekać z pójściem na obiad, aż wrócę z biegania. Nie ma wyboru, trzeba iść :-(
Ruszam i szybko tracę oddech. Niestety nie potrafię wrócić do normalnego. Znów biegnę i po niecałych dwóch minutach znów nie potrafię oddychać. Nic nie daje marsz. I tak w kółko. Nie jest dobrze. I pomyśleć, że trochę ponad rok temu potrafiłem biec non stop przez 60 minut, a dziś nie potrafię przez 2 minuty ;-( Porażka.
Weekendowe wyjazdy dały mi chyba nieźle w kość. Dziś rano ciężko mi się było zebrać. Kiedy już wstałem to najpierw obowiązki, czyli PIT :) Mimo, że szybko się z tym uporałem jakoś nie mogłem się zebrać do jazdy. Zapowiadał się dzień lenia. W końcu jednak zdecydowałem się wyjść choć na godzinkę.
Szybko okazało się, że organizm sam wiedział co robi chcąc zatrzymać mnie w domu. Byłem zmęczony. Na podjazdach, gdzie zwykle puls skacze do ponad 180, dziś mimo zadyszki ledwie 160. I tak przez całą trasę. Pokrążyłem trochę po leśnych pagórkach i wróciłem do domu. Raz, że minęła prawie godzinka, dwa że chłodno się zrobiło, a ja na krótko. Zobaczymy może do jutra trochę odpocznę.
Miało być 1,5 godziny, wyszło 2h. Tylko asfaltem, trochę podjazdów, trochę zjazdów. Ogólnie intensywnie. O dziwo nie brakowało oddechu. Przynajmniej przez pierwsze 30 km :-) Na dworze ładnie, choć chłodniej niż wczoraj.
To co? Robimy karty rowerowe? Ciekawe, czy znów trzeba będzie jeździć slalomem. Dla niektórych to może być najłatwiejsza część egzaminu - mają to we krwi ;-)
Wczoraj odpoczynek, dziś mało czasu więc trochę mocniej. Po terenie więc szału w wynikach nie ma, ale dałem sobie w kość. Potrzebowałem tego. Wyżyć się, zmęczyć... Oj trzeba tak częściej :-)
A jutro kolejna próba znalezienia haka. Na razie bez powodzenia. Tzn. udało się znaleźć w sieci, ale za stówę? Chyba trochę za dużo... No ale jak trzeba będzie...
Wyspany, ale zmęczony wracam w towarzystwie Turysty do domu. Jacek towarzyszy mi tylko do Gliwic, stamtąd rusza w dalszą drogę pociągiem. Mimo, że wydawało mi się, że się wyspałem to do południa zaliczam dwie drzemki. Organizm mówi odpocznij, ale pogoda zaprasza na dwór.
Po raz pierwszy w tym roku w krótkich spodenkach :-) Ciepło. Rundka po lesie miechowickim, potem DSD i chwila odpoczynku na Red Rocku.
Dalej Repty i treningowa trasa. Dziś nie na czas, ot po prostu żeby przejechać. Udaje się z jedną podpórką. Za to na końcu zbyt ostro składam się na zakręcie i... zatrzymuję się na drzewie. Na szczęście tylko lekkie otarcia na kolanie i przedramieniu. Choć w pierwszej chwili ręka bolała jakby stało się coś poważnego. Szczęśliwie szybko przechodzi. Czas wracać do domu i odpocząć, szczególnie, że puls na trasie przez cały czas pokazywał zmęczenie po wczorajszej imprezie.
Miał być wypad na górki w DSD. Nie dojechałem. okazało się, że kilka ścieżek w lesie jest nieco rozjeżdżonych i była walka z nierównościami. Czasu mało więc musiałem skończyć na walce z okolicznymi przeciwnościami :-)
Plany na święta były wielkie, a wyszło jak to często wychodzi. Zero. Tzn. tyle miało być, ale po obiedzie urwałem się z rodzinnej imprezy i ruszyłem w teren.
Trochę krążenia po miechowickim lesie, dalej Brandka i pomysł... Chechło. Jadę przez Tarnogórski Labirynt Skalny i Doły Piekarskie. Pierwszy raz wjeżdżam od tej strony.
Przed wjazdem stojaki na rowery. Przechodzi mi przez myśl, że zrobili zakaz wjazdu dla rowerów, ale nic takiego nie widzę. Za to jest walor edukacyjny.
Po wczorajszej awarii przełajówki, dziś trzeba się było przeprosić z góralem. Chwilę zajmuje doprowadzenie go do stanu używalności (smarowanie, pompowanie, zmiana lampek) i jadę. Niby chcę do lasu, ale jadę po asfalcie. Bez planu. Zupełnie inaczej się jednak jedzie takim rowerem, jednak amortyzacja pomaga. Do tego pozycja inna.
Szybko się ściemnia, dobrze, że niedługo zmiana czasu.
Na Osiedlu Młodego Górnika wjeżdżam do lasu. Choć sił brak, to jest jednak to co lubię... Teren... Mimo, że przejażdżka krótka to wracam zmęczony. I zadowolony, że znów się udało pokręcić.
Kiedy wracam z pracy jest jeszcze jasno. Trzeba to wykorzystać. Zamiast obiadu szybki rowerek.
Trasa jakoś tak się układa, że zaliczam same okoliczne podjazdy. Zasapany, ale myślałem, że będzie gorzej. Ostatni podjazd tradycyjnie obok Akademii, przepraszam obok Uniwersytetu Medycznego.
Podjeżdżam i... słyszę i czuję jak coś strzela i zgrzyta w tylnym kole. Mam nadzieję, że to jakaś gałąź. Niestety nie.