Wieczorny trening na bieżni. Najpierw chwila z synem, podglądnąłem jego rozgrzewkę, a potem już bieżnia. postanowiłem coś pooglądać, ale nie bardzo wiedziałem co więc... sentymentalnie Die Toten Hosen. O dziwo trafiło się kilka teledysków, albo wersji piosenek, których wcześniej nie słyszałem.
Dziś interwały na bieżni. Dostałem w kość, ale podobało mi się. Fajne było też programowanie - chyba pierwszy raz tak intuicyjne. Do tego Youtube - było ok.
Co prawda nie wiem, czy łysy koleś biegający przy Booze & Glory nie kojarzył się jednoznacznie... ale póki co mnie nie wyrzucili :-)
Jeśli nie liczyć ostatniej wizyty na siłowni gdzie po 11 minutach na bieżni zrezygnowałem i poszedłem do domu to za mną najdłuższa przerwa w jakichkolwiek ćwiczeniach od marca 2018.
Wczoraj udało się pobiegać chwilę na powietrzu. Potem powrót do domu, kąpiel, obiad i pojechaliśmy z żoną do Spodka na koncert Kultu. Powinienem napisać jak było, jak grali... ale nie bardzo wiem co miałbym napisać. To po prostu był Kult!!! Jak zawsze uczciwy koncert (moja żona doliczyła się 48 utworów). Fantastyczne jak zawsze wizualizacje. I ta publiczność. Może nie najmłodsza, ale wiedząca po co, albo dla kogo przyszła. Było fantastycznie. I ten moment kiedy grają Polskę, a wszyscy śpiewają to na stojąco, nawet Ci, którzy jeszcze chwilę wcześniej siedzieli gdzieś tam wysoko na krzesełkach...
Dziś do końca nie wiedziałem jak się dzień ułoży. Miało być w weekend dłuższe wybieganie, niestety dziś też udało się znaleźć tylko godzinkę. Na bieżni. W kinie. I przy zupełnie innych klimatach muzycznych. Dziś była "8 Mila", czyli film bazujący na biografii rapera Eminema. Po ostatnich sesjach edukacyjnych z tego tematu całkiem fajnie się to oglądało. Biegało również :-)
Dziś popołudniu zaplanowane wyjście ze znajomymi, znajduję tylko chwilę między pracą i spotkaniem i wpadam do najbliższej siłowni. Tym razem też SmartGym, ale w Gliwicach, w miejscu dawnego Fitness24. Nie byłem tu już wieki. Mimo, że szatnie i natryski przeniesiono na piętro to lokal wydaje się być mały. Kiedyś wydawał się większy.
Zakładam słuchawki i ruszam na bieżnię. W uszach brzmi Kult. Kiedy słyszę "Wolność, po co Wam Wolność?" łapię się na tym, że o mało co nie zacząłem śpiewać na głos. Muszę się pilnować. :)
Szybka dycha za mną. Szkoda, że bieżnia nie miała wentylatora. :-(
Dziś dzień pod hasłem MOC. Najpierw 45 minut biegania na bieżni. Na zupełnym luzie, z przyjemnością... myśląc o tym co dalej... Jest moc więc trzeba ją wykorzystać...
A potem inna MOC!
Młynarski, Okudżawa, COHEN czyli MOC słowa i muzyki!
Pod takim hasłem zaliczyliśmy dziś z żoną koncert w miejscu, w którym dawno nie byłem, w Old Timers Garage.
Dojrzałość widzów objawiała się nie tylko wiekiem, ale tym w jaki sposób reagowali na muzykę, wiersze, słowa...
A mnie ten kameralny w gruncie rzeczy koncert, przypomniał jak w
drugiej połowie lat osiemdziesiątych oprócz włóczenia się po koncertach
punkowych, po Jarocinie, czy innych tego typu imprezach, odkrywałem inne
oblicze muzyki. Jak poznawałem takie nazwiska jak Kaczmarski,
Wysocki, Okudżawa, Kleyff, Gintrowski, Kelus i inni. Przypomniało mi się
jak kopiowaliśmy cudem zdobyte nagrania, często beznadziejnej jakości
nagrywane kaseciakiem. Trudno było zrozumieć słowa, muzyka przeplatała
się z szumem, ale słuchaliśmy tego prawie jak nabożeństwa.
I
dziś, mimo, że koncert nie miał charakteru politycznego, to jednak z
jakiegoś powodu czułem się jak na jakiejś zakazanej, nielegalnej
imprezie. I myślałem tylko o tym żeby to było tylko złudzenie i... żeby
znów nie trzeba było kopiować ukradkiem koncertów i słuchać po cichu
niektórych utworów... Oby...
Ciepło, deszcz, zmęczenie - każde wytłumaczenie jest dobre... Ostatecznie dziś idę zrobić interwały na siłowni. To nie to samo, ale spróbuję. Wybieram Cinema więc bieżnie bez wentylatorów... :-(
Trzy serie z siedmiu i odpadam. Nie wiem czy psychicznie, czy fizycznie. Znów dałem d... :(
W zeszłym roku wpis z Półmaratonu Wrocławskiego zacząłem tak: Od weekendu w Zakopanem minął już tydzień więc czas na kolejny wysiłek
;-) Tak naprawdę na ten półmaraton, podobnie jak ponad 11 tys. osób
zapisałem się chyba w styczniu (może i wcześniej). Wypada jechać choć...
ostatnio taki dystans przebiegłem prawie trzy miesiące temu na
Półmaratonie Warszawskim. Nie liczę tu duathlonu w Czempiniu
miesiąc temu, bo tam, ten dystans był podzielony na dwa i przedzielony
rowerem, do tego w połowie go przemaszerowałem. Innych treningów w
międzyczasie dosłownie sześć i to samych piątek. Porażka. Rozsądek
mówił: zostań w domu. Nikt jednak nie mówił, że jestem rozsądny... :-)
W tym roku mogę powtórzyć to samo z niewielkimi tylko zmianami.
Od weekendu w Morsku minął już tydzień więc czas na kolejny wysiłek
;-) Tak naprawdę na ten półmaraton, podobnie jak ponad 11 tys. osób
zapisałem się chyba w styczniu (może i wcześniej). Wypada jechać choć...
ostatnio taki dystans przebiegłem prawie trzy miesiące temu na
Półmaratonie Warszawskim. Nie liczę tu duathlonu w Czempiniu
miesiąc temu, bo tam, ten dystans był podzielony na dwa i przedzielony
rowerem. Rozsądek
mówił: zostań w domu. Nikt jednak nie mówił, że jestem rozsądny... :-)
Do tego temperatura też nie zachęcała. Nawet w nocy miało być ok. 25 stopni. Co zrobić, powiedziało się A, trzeba było powiedzieć B. Kilka dni temu koleżanka zagadała, czy biegniemy razem w spokojnym tempie. Namówiła. :-)
Do Wrocławia wraz z żoną docieramy po godzinie 18-tej. Kiedy wychodzimy z auta nie ma czym oddychać, powietrze stoi. Co ja tu robię? Idziemy do biura zawodów. Rejestruję się i odbieram całkiem bogaty pakiet startowy (kabanosy sugerują, że z głodu nie umrę).
O dziwo po wyjściu z budynku powietrze się zmieniło. Czuć wiatr, jest lepiej.
Przed startem szukaliśmy jakiegoś miejsca żeby coś zjeść, ale szczerze mówiąc sam do końca nie wiedziałem na co mam ochotę, a i wybór był niewielki. Skończyło się na wizycie w sklepie: 7Daysie, bananie i coli. Po powrocie do auta przebieram się i uskuteczniam kilkuminutową drzemkę. Szczególnie, że na zewnątrz ulewa.
Start o 22-giej, ale w sektorach trzeba być wcześniej, poza tym chcę spotkać się ze znajomymi. Niemal jednocześnie kontaktują się ze mną Magda i Krzysiek. Magda szkoli mnie z dzwonienia przez Messengera, używania pinezek... :-) Dzięki temu szybko się odnajdujemy. Uciekam na chwilę zamienić kilka słów i przybić piątkę z Krzyśkiem i po chwili wracam do naszej ekipy.
Odsyłamy swoich kibiców na trybuny Stadionu Olimpijskiego, a my przygotowujemy się do startu. Z doświadczeń ubiegłorocznych wiem, że to chwilę potrwa, bo sektory starują kolejno z kilkuminutowym opóźnieniem. Magda ustawiona jest w ostatnim sektorze, mnie przydzielili przedostatni. Ponieważ chcemy biec razem zostałem w sektorze Magdy.
Myślę, że w tę stronę nikomu to nie będzie przeszkadzało. Nasza grupa wystartowała ok. 22:25 kiedy czołówka pewnie zbliżała się już do 10 km :-) Kiedy startujemy towarzyszą nam dymy, iskry, światła i płonący (jak dobrze zrozumiałem pierwszy raz od dawna) znicz olimpijski :-)
I jak zawsze muzyka, tym razem klubowa, więc nie mój klimat, ale nie przeszkadza mi to :-)
Biegniemy spokojnym tempem, bo przecież inaczej nie umiem :-) Od początku pada deszcz. Nie specjalnie nam to jakoś pomaga. Cieszę się, że wybrałem czapkę z daszkiem zamiast buffa, jest szansa, że dłużej okulary będą czyste.
Staram się nie patrzeć na zegarek i biec w zależności od tego jak pozwala samopoczucie. Pierwszy kilometr wolny, ale to wina tłoku na starcie. Mimo, że nie patrzę na tempo bieżące, to co 1 km zegarek informuje mnie o tempie. Coś mam wrażenie, że trochę za szybko, szczególnie, że po drodze jeszcze sporo (jak na mnie) rozmawiamy. Oby to się nie zemściło.
Na 5 km jestem na 9452 miejscu. Wciąż biegnie mi się dobrze. To chyba przede wszystkim dzięki temperaturze, która spadła i deszczowi, który nie opuszcza nas ani na chwilę. W tym kontekście uśmiechamy się na widok kurtyn wodnych przy trasie :) Oczywiście gdyby nie naturalna kurtyna to pewnie byśmy z nich chętnie skorzystali.
W uchu słuchawka i... co by mogło być innego... po wczorajszym koncercie tylko: Cisza jak ta...
Muzyka, która wydawałoby się zupełnie nie pasuje to biegu, adrenaliny, zawodów, a jednak na mnie działa dziś cudownie uspokajająco... Kiedy w uszach brzmi Praga z tekstem:
I spłynęły deszczu strugami,
Wszystkie ulice Starego Mesta.
I spłynęły złotą pianą,
Wszystkie bary Malej Strany.
A Hradczanów mury tańczyły,
W księżyca świetle, w górze nad nami.
... a my biegniemy przez stare miasto w deszczu zaczynam się zastanawiać czy to jeszcze Wrocław, czy już Praga...
Mimo deszczu i późnej pory na trasie prawie ciągły doping. To bardzo pomaga zawodnikom. Nam do tego stopnia, że na 10 km jestem na 9026 miejscu. Wyprzedziliśmy ponad 400 osób.
Biegniemy dalej. Co prawda nasi kibice odgrażali się, że gdzieś tu się pojawią, ale nie uwzględnili chyba zakorkowanego miasta :-)
Za nami drugi bufet, drugi bardzo krótki, znacznie krótszy niż np. te w Warszawie, ale bez problemu łapię kubek wody. W ręce mam jeszcze izotonik, który kupiłem tuż przed startem i wziąłem na trasę. Idealnie uzupełnia chwile między bufetami.
Na 15 km jestem na miejscu 8663, co oznacza, że znów "połknęliśmy" prawie 400 osób. Mimo szybkiego jak na mnie tempa czuję się dobrze. Przeszkadza mi tylko koszulka, mam wrażenie, że mokra waży z 2-3 kg. Nie decyduję się jednak na jej ściągnięcie ;-)
W ubiegłym roku na 17-tym kilometrze miałem odcięcie, w tym roku biegnę nie zauważając go. W międzyczasie wśród kibiców pojawia się kilku gości w sutannach. To chyba miejscowi klerycy. Mam wrażenie, że w ubiegłym roku też byli. Fajny efekt ;-)
Kawałek dalej pojawia się mąż Magdy, postanowił wyjść nam naprzeciwko, chyba stęsknił się za żoną :-) Na jego widok moja towarzyszka zaczyna biec jeszcze szybciej. Przez chwilę zastanawiam się, czy chce tak szybko uciec, czy tylko pochwalić ile ma sił. Myślę jednak, że to drugie. Przez chwilę udaję mi się utrzymać jej tempo.
Na 20-tym kilometrze miejsce 8289, czyli kolejne prawie 400 pozycji do przodu. To chyba pierwszy bieg gdzie to ja wyprzedzam, a nie mnie wyprzedzają. To cieszy.
Magdy już nie widzę. Końcówkę biegnę sam, zadowolony, szczęśliwy, że dałem radę, że w równym tempie (a nawet każda kolejna piątka była coraz to szybsza).
Wbiegam na stadion i widzę Anetkę na trybunach. Jeszcze jej macham i po chwili przebiegam linię mety.
Na ostatnim kilometrze jeszcze przesuwam się o kolejne 44 pozycje. W sumie śmieszne, bo opisuję to jakbym walczył co najmniej o podium, ale co tam... dla mnie to satysfakcja, moja wygrana ze sobą. Zastanawiam się ile byłbym w stanie w takim tempie pobiec. Pewnie piątkę jeszcze tak, czy dychę to już nie wiem. I czy pobiegł bym tak gdyby nie Magda? Boję się, że chyba nie.
Dzięki Magda za super towarzystwo na trasie, za trzymanie dobrego tempa, za stworzenie super atmosfery.
Wielkie dzięki również dla mojej żony, która tu przyjechała ze mną, dopingowała i wspierała logistycznie :-) I oczywiście podziękowania dla wszystkich, którzy trzymali za nas kciuki.
Na mecie medal - tradycyjny krasnal (tym razem z krasnalową) - pewnie jak zwykle medal za wrześniowy maraton będzie... łączył się z tym za połówkę. Fajnie by kiedyś mieć komplet, ale w tym roku to nierealne. Chyba... :-)
Pobieramy picie, banany. Gdzieś przegapiliśmy folię NRC, ale to nasza wina, bo reszta jakoś je odebrała.
Żegnamy nasze towarzystwo, przebieram się i ruszamy do domu. Jeszcze postój w Macu - chyba nie wiedzieli o maratonie, bo od momentu złożenia zamówienia czekaliśmy na odbiór 25 minut w... lodowatych warunkach. Ktoś mocno przesadził z klimą. '
W domu jesteśmy ok. 4:30. W planach był wypad rowerowy z kolegami do Wielunia lub przejazd na Śląskie Święto Rowerzysty, ale kiedy po trzech godzinach obudziłem się to na pierwsze było już za późno, a na drugie jakoś nie miałem parcia. Trzeba chwilę odpocząć, czuję lekkie zmęczenie.
Zegarek coś kiepsko mierzył dystans, bo doliczył mi ładne kilkaset metrów... :-(
Nie pamiętam już kiedy, kilka lat temu zupełnym przypadkiem trafiłem w sieci na zespół Cisza Jak Ta. Dziwny, magiczny i choć słucham poezji od kilkudziesięciu lat
(Boże, jaki już stary jestem) to zupełnie mi nie znany. Jeden kawałek,
drugi, trzeci i... zespół na stałe zagościł na liście ulubionych. W
towarzystwie co najmniej ciekawym, bo między rockowymi kawałkami z lat
80-tych, punkowym no future, skinowskim Oi, metalowymi gitarami i całą
masą mniej lub bardziej dziwnych zespołów.
Kiedy kilka dni temu, po raz kolejny zespół umilał mi czas,
postanowiłem sprawdzić, czy nie grają gdzieś w okolicy, bo chętnie bym
ich zobaczył w końcu na żywo. I... okazało się, że to i owszem, całkiem
blisko, bo w Rudzie i to dziś. Szybka rezerwacja biletów i pojawiliśmy
się w oryginalnym miejscu, do którego chyba nikt nie trafia przypadkiem.
Violinowa Gospoda
- lokal ukryty między blokami, w budynku... no właśnie... ciekawe co tu
kiedyś było. Dom kultury? Świetlica? Nie wiem, ale miejscówka
intrygująca. W środku ok. stu osób. Dużo i mało - mniej więcej tyle ile
miejsc przy stołach.
Zaczyna się koncert i... nie ma mnie. Od
pierwszego utworu przeniosłem się wstecz. Do czasów kiedy takie koncerty
były na porządku dziennym, a czasem nocnym. Nie ważne kto grał, liczyła
się muzyka,a przede wszystkim słowa, teksty i klimat. To wszystko było
dziś tutaj. Fantastyczne dźwięki instrumentów przypominające mi klimaty z
ognisk, chatek studenckich, małych, kameralnych klubów, czy w końcu
przypominające mi dzień kiedy za pieniądze przeznaczone na spodnie
kupiłem sobie w tajemnicy przed rodzicami gitarę... Do tego teksty
zarówno te własne, jak i autorstwa największych polskich (i nie tylko)
poetów. Każdy kolejny utwór przywodził na myśl momenty z przeszłości, te
kiedy człowiek potrafił cieszyć się z wszystkiego, kiedy miał czas dla
innych, a oni mieli czas dla niego. Czasem trzeba było się zastanowić
nawet tym jak jest, albo... jak to się wszystko skończy... To było
niesamowite przeżycie... Szkoda tylko, że po dwóch godzinach się
skończyło. Myślę, że spokojnie mogło być trwać kolejne dwie, a i to
pewnie by było mało.
Szczerze mówiąc u mnie koncert trwa
dalej... W słuchawkach, ale zawsze to coś... Nie chcę tego przerywać...
Chcę tu pozostać... W tym klimacie... Z dala od obecnego świata... Już
na zawsze....