Wpisy archiwalne w miesiącu

Maj, 2008

Dystans całkowity:1223.51 km (w terenie 241.87 km; 19.77%)
Czas w ruchu:81:02
Średnia prędkość:15.10 km/h
Maksymalna prędkość:64.15 km/h
Liczba aktywności:19
Średnio na aktywność:64.40 km i 4h 15m
Więcej statystyk

Bieszczady - dzień 4 – Jak pech to pech

Wtorek, 13 maja 2008 · Komentarze(5)
Bieszczady - dzień 4 – Jak pech to pech
Mimo wczorajszych zapowiedzi, że nigdzie nie jadę, Damian nie musi mnie namawiać. Jedziemy z Cisnej do Jabłonek, stromy podjazd asfaltem. Za to potem szaleńczy zjazd mógłby być gdybym miał więcej odwagi. Niestety drobne kamyczki na drodze skutecznie studzą moje zapały. Boję się, mimo to zjazd jest fajny. Krótko przerwa obok pomnika zamordowanego tu generała Świerczewskiego.



Dalej zamiast prostą drogą na Baligród ruszamy w lewo na Roztoki Górne. Droga to mocno zniszczony asfalt ale jedzie się fajnie. Po drodze, jak wszędzie tutaj, punkty wypalania węgla drzewnego.



Zastanawiamy się ile Ci ludzie na tym zarabiają, bo widać, że biznes się kręci, ciężarówki krążą jak szalone. W trakcie jednego ze zjazdów do kolejnego punktu wypalania, na powitanie wybiegają nam trzy psy. Hamulce zadziałały. Stoimy w bezpiecznej odległości i mimo zapewnień właścicielek psów nie ruszamy z miejsca dopóki psy nie zostają odprowadzone.

Dalej kamieniołomy i kolejne ciężarówki, ruch jak na autostradzie, a to leśne drogi. Zaczyna padać. Zakładamy kurtki i lekko modyfikujemy trasę bo droga, na której stoimy od razu staje się nieprzejezdna.

Dojeżdżamy do Baligrodu, Damian przechodzi jakoś kryzys, to chyba problemy z SPD zaczynają tak na niego działać. Krótki posiłek na rynku i mały serwis pedałów.



Mój lewy pedał też coraz ciężej się wypina, ale jeszcze go nie ruszam, sprawdzę to przy następnej okazji.

Ruszamy w stronę Stężnicy. Nawierzchnia drogi w fatalnym stanie, odpowiedni znak informuje wcześniej, że na drodze występuje „Przejazd przez bród – 3 szt.” :-) Przerabialiśmy już to więc spoko. Prawie spoko, bo… zatrzymuję się przed brodem i… pedał się nie wypiął, ląduję lekko podrapany na ziemi.



Dwie krople smaru działają cuda. SPD-ki działają jak nowe. Oczywiście mądry Polak po szkodzie. Jakbym nie mógł tego zrobić godzinę wcześniej.

Jedziemy w stronę Polańczyka. Damian jak zwykle uciekł mi na jakimś podjeździe więc samotnie podziwiam widoki. Mijam miasteczko i dzwoni Damian. Okazuje się, że albo taki zafascynowany byłem jeziorem, albo tak zmęczony, bo… minąłem go po drodze nie zauważając tego (on też tego nie zauważył) i jestem kilka km przed nim.



Po chwili znów razem. Wołkowyja, sklep i… szok. Damian nie ma portfela. Najprawdopodobniej w trakcie przebierania się w trakcie deszczu nie zapiął kieszeni w sakwie. Dowód, karta i ładnych kilkaset złotych poszło się kochać… :( Trzynastego…

Nie mamy dziś szczęścia. Damian zastrzega kartę i jedziemy przez Buk i Dołżycę do Cisnej. Po drodze planuję posiłek w „Cieniu PRL-u”. Niestety, i tu nas pech nie opuszcza, jak za PRL-u – zamknięte.



Damian proponuje dokręcić „do setki” ale ja odpuszczam i idę się wykąpać. Brat jest twardy i jedzie. Tak twardy, że tuż pod pensjonatem wydziela „z byka” w wiszącą doniczkę… Trzynastego…
Kolacja i piwko w Siekierezadzie… już jesteśmy znani we wsi… :-)



<== Dzień poprzedni Dzień następny ==>

Profil trasy, mapa i alternatywny opis dnia na blogu Damiana

Bieszczady - dzień 3 – Nieporozumienie

Poniedziałek, 12 maja 2008 · Komentarze(22)
Bieszczady - dzień 3 – Nieporozumienie
W przewodniku rowerowym wyczytaliśmy, że fajną choć trudną wycieczką jest wyprawa na Chryszczatą. Nawet bardzo trudną („wjazd może okazać się zbyt trudny do pokonania (kondycyjnie) dla wielu rowerzystów”). Ale co? My nie damy rady? Jedziemy.

Zostawiając w sakwach tylko to co najważniejsze ruszamy w drogę. Ciepło. W Majdanie szybka zmiana garderoby. Dziwne pojazdy tu jeżdżą po torach.





Po drodze zahaczamy o małą kapliczkę w Balnicy. Dalej wąską dróżką przez Smolnik nad Osławą jedziemy i podziwiamy widoki.



W pewnym momencie widzę jak Damian się nad czymś zastanawia…



Ale co tam, ściągamy buty i do przodu.







Szybko okaże się, że tą sama operację będziemy musieli powtórzyć dziś jeszcze kilkukrotnie. Przejazd przez bród to coś normalnego tutaj.

Chwilę później zaczyna, a właściwie kończy się zabawa. Błoto praktycznie uniemożliwia jazdę.



Jak się dalej okaże to jeszcze nie było najgorsze. Jedziemy w stronę jeziorek duszatyńskich, W górę, po koszmarnych ścieżkach pełnych korzeni i kamieni. Jedziemy to mocno powiedziane… coraz częściej trzeba rower pchać i to nie chodzi o wspomnianą wcześniej kondycję, a o brak możliwości przejazdu. Dla mnie w każdym razie było to niemożliwe. Docieramy to pierwszego, mniejszego jeziorka. Ładne.





Drugie już nie ma takiego klimatu, a może ma ale o innej porze dnia, roku… dziś mnie nie zachwyciło.

Coraz mniej rzeczy mnie zachwyca. Mam dość pchania roweru. Ale jak to przejechać?




[…]

Tu powinienem skopiować fragment z bodajże „Kropki nad ypsilonem" Edwarda Stachury – tam Sted na kilku stronach prezentuje pokaźną dawkę wyzwisk. Tam było wszystko co myślałem, mówiłem o tej drodze, o autorze przewodnika, o wszystkim. Nie po to pojechałem na rower, żeby teraz go prowadzić. Już nawet nie próbuję jechać. Po co? Żeby po 20-30m zsiadać i go przenosić/przepychać/przeciągać (niepotrzebne skreślić)? Jestem zdołowany, a na Chryszczatą NIE DA się wjechać!!! Nie da się z tej strony. Ja przynajmniej tego nie potrafię i jeszcze długo potrafił nie będę… i chyba nie będę chciał potrafić. NIE CIERPIĘ tego miejsca.

Zdegustowany, zmęczony, prawie bez picia docieram do góry. I po co? Nic tu nie ma, nic nie widać, trzeba zjechać, a raczej zejść w dół. Próbuję jechać, ale to nie ma sensu. Albo się nie da, albo nie mam tyle odwagi. Mam to gdzieś. Idę. Damian decyduje się jechać dalszą drogę i… zostawia mnie. Padniętego, bez picia, z burzą w tle… Jutro nigdzie nie jadę! Dziś idę do baru, a jutro leżę do góry brzuchem.

W końcu docieram na Przełęcz Żebrak i… jazda w dół. Nareszcie, to nic, że trzeba uważana dziury, to nic, że trzeba uciekać przed jakimś Burkiem… to już jest droga, byle jaka ale droga. Czekam na Damiana w Woli Michniowej. Już wiem czego nie lubię… takie podjazdy/podejścia i zjazdy nie są dla mnie, nie lubię ryzykować zdrowiem i życiem.

Wieczór w Siekierezadzie. Przedziwne towarzystwo ale klimat sympatyczny. W ciągu kilkudziesięciu minut między zdaniami, żartami przewijają się poważniejsze tematy. Wciąż słychać echa akcji Wisła, wciąż się pamięta kto jest Łemkiem, lub pół-Łemkiem, wciąż krążą tematy śmierci generała Świerczewskiego… Ta ziemia wiele przeszła, Ci ludzie też. Pewnie nie wszyscy wiedzą, że część tych ziem stała się znów polska dopiero po korekcie granic w 1951 roku. To co się działo z ludnością, z wioskami w tym okresie to długa historia…

Mimo wszystko, dzięki świetnej atmosferze w Siekierezadzie, wracam na kwaterę uśmiechnięty.

<== Dzień poprzedni Dzień następny ==>

Profil trasy, mapa i alternatywny opis dnia na blogu Damiana

Bieszczady - dzień 2 – Słowackie klimaty

Niedziela, 11 maja 2008 · Komentarze(9)
Bieszczady - dzień 2 – Słowackie klimaty
Poranek wita nas siąpiącym deszczem. Jechać, nie jechać? Oczywiście jechać. Gospodyni próbuje nas zatrzymać na kolejną noc, my jednak decydujemy się jechać na Słowację. Zimno. To przez ten deszcz, żałuję, że nie wziąłem rękawic z całymi palcami. Krótki postój kolo cerkwi w Radoszycach.

I ruszamy do góry. Serpentynami, asfaltem mocno do góry. Po paru kilometrach docieramy do słowackiej granicy. Nasz debiut poza granicami Polski :-)



Nagrodą za męczący podjazd jest niesamowity zjazd. Wkrótce okaże się, że to stanie się standardem. Prędkość sprawia, że nic nie słychać, trzeba bardzo uważać na mogące pojawić się za plecami samochody.

Lądujemy w Vydraniu, przedmieściach Medzilaborców, gdzie jak podaje przewodnik nie trudno zauważyć, że duża część społeczeństwa jest narodowości romskiej. Rzeczywiście nie trudno to zauważyć. Już przy pierwszych zdjęciach malutki chłopczyk tej nacji nie odstępuje nas na krok wyciągając co chwilę rękę wołając „daj, daj…”

Większość tutejszych cerkwi ma nieco inny wygląd niż te spotykane po naszej stronie. „Srebrne” dachy to chyba standard tutaj.



Same Madzilaborce, nie różnią się wiele od naszych niektórych miasteczek, częściowo mocno zaniedbane, próbują powoli odżywać. Ujęły mnie tabliczki z nazwami ulic, w pierwszej chwili myślałem, że to drogowskazy do atrakcyjnych miejsc. Okazuje się, że można zwykłą rzecz zrobić inaczej.



Wizyta w Muzeum Sztuki Nowoczesnej im. Andy Warhola (ponoć jego rodzice stąd pochodzili), on sam jakoś wydaje się tu czuć obco.


Oczywiście przed muzeum nie mogło zabraknąć puszek z zupkami Campbella… ;-)



Obok fantastyczna cerkiew.



We wszystkich prawie wioskach na słupach charakterystyczne „szczekaczki”, ponoć do dziś niektóre działają, choć nie mieliśmy okazji tego usłyszeć.



Jedziemy dalej. Niesamowity spokój, cisza i spokój. Inaczej niż po naszej stronie. Czas tutaj jakby płynął wolniej. Życie jakby stanęło w miejscu. Łykamy kolejne kilometry podziwiając piękno tej strony gór. Czasem wydają się być nawet piękniejsze niż nasze, choć nie widać tu połonin.



Intrygują mnie krzyże. Inne niż u nas. Tu nie ma rzeźbionych figur, tu nie ma samych krzyży, na wszystkich jest postać Jezusa… malowana ( i przyklejana). Czemu tak?



Padający wcześniej co chwilę deszczyk chyba w końcu dał nam spokój. Chce nam się coraz bardziej pić, a zapasy się kończą. Wjeżdżamy do Sniny. Tu również trafiamy na duże skupisko Romów. Właściwie cała dzielnica z tej strony miasta jest chyba tylko przez nich zamieszkana.
Stacja benzynowa, chwila przerwy na coś do zjedzenia i uzupełnienie zapasu płynów. Następny postój planujemy nad jeziorkiem. Żeby tam dotrzeć trzeba udać się w stronę Stakcina, a następnie odbić na Jalovą i ostrym podjazdem piąć się w stronę Ruskego Sedla. Po krótkiej, ale intensywnej wspinaczce… szlaban, warczące psy i „zakaz vstupu”. Na szczęście okazuje się, że nie dotyczy to rowerzystów. Zbiornik wodny okazuje się być prawdopodobnie ujęciem wody pitnej i mimo, że cały czas jedziemy wzdłuż jego brzegów, zasłonięty jest pasmem drzew i tabliczkami nie pozwalającymi się do niego zbliżać. Dopiero na dole udaje się zrobić kilka zdjęć.



Przy końcu zbiornika okazuje się, że do granicy mamy już tylko kilkanaście km… ostrego podjazdu. Oj, nie jest dobrze. Damian mi już dawno uciekł (jak zresztą na wszystkich podjazdach), a ja walczę z podjazdem po leśnej dróżce, z sakwami, z prawie setką kilometrów a sobą, z przerzutkami, które nie chcą do końca pracować tak jak powinny, z… całym światem.

W końcu dojeżdżam do brata i… mogę tam zostać… mam dość. Jakiś koszmar. Niestety zbliża się zmierzch i trzeba jechać dalej. Po drodze w szczerym lesie mijamy pomnik (bodaj wdzięczności dla Armii Radzieckiej) – kto go tu wymyślił? Nie mam siły na zdjęcia.

Nagle w środku lasu, gór pojawia się kapliczka. Skąd i po co tu? Nie mam pojęcia.





Co jakiś czas pojawiają się dziwne baraki, budki… czyżby tam ktoś mieszkał?

W końcu docieramy do granicy i szaleńczy zjazd w dół. Niestety po kilku km droga się psuje i trzeba zwolnić. Zmęczeni docieramy do Cisnej. Tym razem nasze rowery lądują… w salonie – też pięknie. Decydujemy się tu pozostać 2-3 noce żeby móc jeździć z mniejszym obciążeniem.

Dzień był męczący ale wart był tego.

<== Dzień poprzedni Dzień następny ==>

Profil trasy, mapa i alternatywny opis dnia na blogu Damiana

Bieszczady - dzień 1 – Początki są trudne

Sobota, 10 maja 2008 · Komentarze(12)
Bieszczady - dzień 1 – Początki są trudne
Tuż po wschodzie słońca spotykam się z bratem, który już od kilkudziesięciu minut, w oczekiwaniu na mój przyjazd, zwiedza Rzeszów. Okazuje się, że misternie zaplanowana trasa jakimś cudem zniknęła z GPS-a. Niezły początek, trudno, będziemy improwizować. Nie jest to jednak takie proste, bo strasznie kłócimy się z GPS-em ustalając dzisiejszą trasę z Rzeszowa do Komańczy. On uporczywie nas chce prowadzić drogami krajowymi, których my za wszelką cenę chcemy uniknąć. W końcu kupujemy mapę Rzeszowa i zdajemy się mieć zarys drogi, którą chcemy dotrzeć na południe.

Rzeszowski rynek jest zupełnie pusty tak rano w sobotę.





Szybko się okazuje, że już na wyjeździe z Rzeszowa witają nas… dość strome podjazdy, a wiodące przez wioski drogi z asfaltem jeszcze się nie widziały. Na pierwszym długim zjeździe po usłanej kamieniami drodze mam wrażenie, że starłem hamulce. Zaczynam się bać tego co będzie dalej. Jestem już gotów jechać do Sanoka po zapas klocków. Hamulce to jednak fałszywy alarm. Reszta niestety nie – teraz już tak będzie cały czas, zjazd – podjazd. Czy ja na pewno tego chciałem?

Drogi miejscami coraz gorsze i bardziej strome ale jest wesoło… albo ludzie się dziwią, że chcemy tamtędy jechać, albo jacyś frustraci w audi nie mogą przeżyć, że na zjazdach nie mogą nas zgubić…
Przerwa na posiłek (i chwilę drzemki na krześle w pizzerii w Brzozowie).



Coraz częściej spotykamy wioski, gdzie rządzi drewniana zabudowa. Ma to swój niepowtarzalny urok.



Po 90 km zaczynam być zmęczony. Nawet pasące się owce zdają się pytać, czy my jesteśmy normalni?



Mimo zmęczenia zbaczamy jednak z drogi żeby oglądać okoliczne cerkwie, których tu nie brakuje. Dziwne i straszne są ich historie… jak zresztą historia całego tego terenu.

Takich krzyży będzie tu coraz więcej…



W końcu docieramy do celu. Kwatera nie jest może pięciogwiazdkowym hotelem, jednak nam wystarcza, do tego rowery możemy zamknąć w szopie w towarzystwie przeuroczej kosiarki.
Nieprzespana noc, długa i męcząca droga sprawia, że zasypiam na siedząco. Damian też pada :-)

<== Dzień poprzedni Dzień następny ==>

Profil trasy, mapa i alternatywny opis dnia na blogu Damiana.

Bieszczady - dzień 0 – Prolog

Piątek, 9 maja 2008 · Komentarze(8)
Bieszczady - dzień 0 – Prolog
Oczywiście pakowanie na ostatnią chwilę. Jak zwykle nie udało się wcześniej, tak samo jak nie udało się wyjść wcześniej z pracy żeby przed podróżą się choć chwilę zdrzemnąć.

Dużo tego wszystkiego. Za dużo. Niby listę rzeczy do zabrania przygotowaliśmy dużo wcześniej i podzieliliśmy co kto bierze, ale jeszcze żona próbuje mi dodać to i tamto…. Wiem, że ma rację, że może się przydać, ale w końcu to ja będę musiał to codziennie wozić. Swoją drogą to cudowne, że tak się troszczy o mnie, mimo że zostawiam ją z dziećmi samą na 9 dni.

W końcu udaje się część rzeczy odrzucić i z trudnością zapiąć sakwy. Z dużą trudnością. Żegnam się i pora ruszyć w drogę, już i tak jestem spóźniony. Ale, ale… nie tak prędko… nie jestem w stanie znieść roweru po schodach. Jest… za ciężki. Żona pomaga mi go znieść i… jestem przerażony. Co z tego, że rower na dole, ale jak ja będę z tym wszystkim jeździł?

Ruszam do Zabrza, po drodze zastanawiam się, czy w Rzeszowie nie pójdę na pocztę i nie wyślę części rzeczy do domu. Dziwnie szybko docieram do centrum i widząc ile mam jeszcze czasu – ruszam do Gliwic – nie chce mi się tyle czekać tutaj, a poza tym tam pociąg dłużej stoi i może łatwiej będzie mi się do niego zapakować.

Jest. Rower wisi w przedziale rowerowym, a ja - w związku z brakiem lepszych miejsc - siedzę na ziemi tuż pod nim. Do Krakowa towarzyszą mi turecka młodzież, a potem sympatyczna ekipa wybierająca się na wyprawę do Mołdawii. Do samego Rzeszowa nie zmrużam ani na chwilę oczu.

Dzień następny ==>

Taśma Młynarza

Środa, 7 maja 2008 · Komentarze(18)
Taśma Młynarza

Czy wszystkie dni tuż przed urlopami są zawsze tak szalone? Jakiś koszmar. Dziś od rana też wszystko inaczej niż zaplanowane. Na szczęście udało się wieczorne spotkanie z Katane i Młynarzem. Po włóczędze we dwoje udało im się w końcu trafić na Helenkę i odebrać mojego syna i mnie. Trudno wymyśleć trasę, bo Kasia już obwiozła Piotrka po najbliższej okolicy, a czasu nie ma zbyt dużo.

Ruszamy do Rept, po pierwszych km, na obrzeżach Helenki coś stuka w rowerze Wiktora. Krótka diagnoza i... odkręciła się tarcza hamulca. Wisi na jednej śrubce. Szok. Nie mamy śrubek, nie mamy też klucza żeby odkręcić koło i ściągnąć tarczę. Wiku musi wracać do domu pieszo.



Chyba, że... Młynarz sięgnie do swojej torby i wyciągnie taśmę klejącą.
Kilka minut zabawy i tarcza przyklejona. Na wszelki wypadek jeszcze dezaktywacja hamulca, żeby przypadkiem Wiku nie próbował go używać i... w drogę. Szok. Człowiek całe życie się uczy. Teraz wiem po co Damian chce brać taśmę w Bieszczady :-)



Kasia też patrzyła na to z niedowierzaniem...



Trochę zmęczony dzisiejszym dniem zastanawiam się czemu prowadzę ich tą drogą... bez sensu przecież można było inaczej... trudno... i tak nie wiedzą gdzie są... :-) Dojeżdżamy do Segietu, okazuje się, że slicki Piotrka dają radę w terenie, że z górki Wiktor potrafi zjeżdżać tylko na przednim hamulcu, że Kasia wciąż nie jest pewna gdzie jest, że w ciemnych okularach w lesie szybciej się zjeżdża z górek... bo nie widać przeszkód... Ogólnie jest fajnie.

Docieramy do parku w Reptach, chwila przerwy na batoniki (zapomniałem kokosowych - Młynarz zawiedziony), postój, koło Sztolni Czarnego Pstrąga i czas wracać. Niestety niektórzy mają dziś jeszcze pracę. Jedziemy przez DSD i dojeżdżamy do Stroszka. Tu telefon żony (niestety nie mogła dziś z nami jechać) sprawia, że wraz z Wiktorem musimy się rozstać z naszymi sympatycznymi towarzyszami podróży.

Krótki ale bardzo sympatyczny wyjazd (nie licząc kilku kierowców testujących klaksony... jakieś problemy życiowe chyba mieli).

Miło było poznać Katane (mam nadzieję, że teraz nasze ścieżki częściej się będą krzyżowały. Fajnie było znów zobaczyć Młynarza (i nauczyć się czegoś z zakresu naprawy roweru).
Fajnie było się przejechać w takim towarzystwie... Dzięki Wam za fajny klimat.

Na zamek po chleb...

Poniedziałek, 5 maja 2008 · Komentarze(14)
Na zamek po chleb...

Po weekendowych rodzinnych szaleństwach dziś tylko po chlebek do Miechowic.
Spokojnie przez las, podjazd pod piekarnię i... długa kolejka przed sklepem. O nie, nie będę stał. Jadę na zamek. Wstyd przyznać, ale mieszkając kilka kilometrów stąd nie wiedziałem, że był tu zamek. Dopiero rower sprawił, że zacząłem więcej czytać o okolicy.

Niestety zamek, podobnie jak wiele innych obiektów (patrz np. Mały Wersal w Świerklańcu) zakończył swój żywot pod koniec II Wojny Światowej spalony przez sowieckie wojska. Reszty dopełnili polscy saperzy w 1954 roku. I tego nie mogę przeboleć. To, że Ruscy palili co się dało to już trudno, ale to, że nasi nie starali się zadbać nawet o pozostałości to boli....

Więcej o zamku można znaleźć na przykład tutaj.





Za zamkiem stoi rozłożysty platan, pomnik przyrody im. Jana III Sobieskiego.

Podsumowanie weekendu

Niedziela, 4 maja 2008 · Komentarze(10)
Podsumowanie weekendu

Dziś deszcz nie pozwolił nam na wyjazd, ale nie mogłem sobie odpuścić podsumowania. Podsumowania fantastycznego weekendu. Pomijając sympatyczny pobyt u rodziny to:

- Udało się zorganizować trzy fajne wyjazdy (195.86 km (w terenie 49.40 km-25.22%)
- We wszystkich towarzyszyła mi dzielnie żona.
- Mój syn dał czadu przejeżdżając w dwóch wycieczkach ponad 135km.
- Kuzynka Agnieszka (równie dzielna jak moja małżonka) spędziła z nami trzy kolejne rowerowe dni "robiąc" również prawie 200 km. :-)

I w końcu najważniejsze - mój młodszy syn nauczył się w 10 min. jeździć na dwóch kółkach (a brat mu założył bloga z tej okazji ;) )

Dodatkowo przetestowaliśmy bagaźnik i... jest szansa, że będziemy go używali często :)



Fantastyczny weekend. Oby więcej takich.

Kontuzje?

Sobota, 3 maja 2008 · Komentarze(14)
Kontuzje?

Rankiem, gdy dzieci jeszcze śpią małżonka mówi... jedziemy.
Ok. Przed śniadaniem wsiadamy na rowery i w drogę. W ramach testów zamieniliśmy się siodełkami. Da się jechać, choć zdecydowanie wolę moje, mimo iż twardsze. Przebiega nam drogę sarenka, a za chwilę zając. Słonko świeci, ptaszki śpiewają, jest jak w bajce. Chcąc uniknąć głównej drogi jedziemy przez Emanuelinę (ciekawa nazwa).



Kościół w Czarnożyłach.



W Gromadzicach żona stwierdza, że czas wracać na śniadanie, do dzieci. Skracamy dystans. Jak się po chwili okazuje, będzie krócej, ale nie szybciej. Piaski jeszcze większe niż wczoraj. Wczoraj dało się jechać, dziś w niektórych miejscach ciężko jest nawet prowadzić rower. Kolejne zające i sarenki.

W końcu po porannej rozgrzewce docieramy do domu. Prawie 20km za nami.


Śniadanko i mały przegląd rowerów.
Zakładam rogi, które kupiłem wcześniej, ale nie zdążyłem założyć. Zmieniłem klocki hamulcowe, wciąż ustawienie hamulców stanowi dla mnie wyzwanie, wciąż mam wrażenie, że to co jest to nie jest ideał.

Po obiedzie ruszamy w czwartkowym składzie (Agnieszka, Anetka, Wiktor i ja). W planie zwiedzanie Wielunia.
Początek trasy podobny do porannego. W słońcu jest przyjemnie, choć kiedy chowa się za chmurami to chłodny wiatr daje mocno o sobie znać.

Jedziemy przez Łagiewniki, podoba mi się ten klimat bocznych dróg wiodących przez wioski, pola, lasy...

Kościół w Raczynie - chyba najbardziej oflagowanej wsi w Polsce.





Wjeżdżamy do Wielunia. Niestety szukając apteki. Anetce zaczyna doskwierać kolano. Po drodze mijamy resztki murów obronnych



Stojących w dość ciekawym sąsiedztwie... kto wydał zgodę na budowanie bloków w takim miejscu?



Kiedy Anetka udziela sobie pierwszej pomocy...



... my zapoznajemy się z historią tego 725-letniego miasta.
Miasta niestety mocno zniszczonego przez II Wojnę Światową. Wojnę, która rozpoczęła się 1 września 1939 roku o godz. 4:40... nalotem Luftwaffe na Wieluń.



Tu stał zupełnie zniszczony w trakcie nalotów kościół św. Michała Archanioła z przełomu XIII/XIV wieku, kolegiata wieluńska.



Przerwa na lody. Duże czy małe? Duże! Były duże ;-)



Kościół św. Józefa



Ratusz



Chwila włóczęgi po parku



Gdzie ja wjechałem?



I oczywiście okrężnie wracamy do domu. Po drodze Agnieszka chce nam pokazać byłą jednostkę wojskową. Okazuje się, że jest tam dziś Ośrodek Konferencyjny Aurora. Jak się bliżej wczytujemy to jest to Międzynarodowa Szkoła Złotego Różokrzyża.



Uwielbiam takie widoki jak ten w Turowie...



Przez Kurów, obok Kopydłowa (znanego z telewizyjnych ballad) docieramy na obrzeża Wielunia. Niestety Agnieszkę też dopada ból nogi. To chyba wina awarii sprzętu (problemy z korbą) - każdy obrót to lekkie odbicie, które przenosi się na kolano Agnieszki. Niestety z każdym km jest coraz gorzej.

Na szczęście w miarę sprawnie przez kolejne wioski docieramy do domu.
Dziewczyny szczęśliwe, że już dom, Wiktor szczęśliwy, że zaliczył kolejny poważny dystans, ja szczęśliwy, bo dopisała pogoda, bo był czas żeby się powłóczyć, bo... było świetnie.


Część pierwsza trasy: Skrzynno-Niemierzyn-Działy-Emanuelina-Czarnożyły-Gromadzice-Skrzynno

Część druga trasy: Skrzynno-Niemierzyn-Działy-Emanuelina-Czarnożyły-Łagiewniki-Raczyn-Wieluń-Turów-Kurów-Dąbrowa-Niedzielsko-Staw-Gromadzice-Niemierzyn-Skrzynno

Piaski...

Piątek, 2 maja 2008 · Komentarze(6)
Piaski...

Dziś celem jest Park Krajobrazowy Międzyrzecza Warty i Widawki. Późnym popołudniem ruszamy w drogę w okrojonym składzie (Anetka, Agnieszka i ja) - Wiktor pożycza rower cioci i zostaje w domu - przyda mu się odpoczynek po wczorajszym wyczynie.

Ze Skrzynna przez Rudlice w stronę Jackowskiego. I tu od razu na głeboką wodę, a właściwie na głęboki piasek. Złowrogie błyski w oczach małżonki ale jedziemy, a raczej brniemy, przez las, przez suche piaski. Trasa rowerowa EWI11 - tylko czemu przez piasek?



Docieramy do starego młyna w Jackowskiem. Chwila przerwy.







Rzut oka na Pyszną (tak nazywa się tutejsza rzeka)



Ruszamy dalej w stronę Wielgiego. Śliczna kapliczka przy drodze.



Po chwili przypomina się stare hasło: "Stolec był?"



Cztery razy :)
Kawałek dalej ślicznie odnowiony pałac.





Zajęty zdjęciami nie zauważam, że dziewczyny odjechały i... gubię drogę... Po szybkim telefonie jesteśmy znów razem. Bębnów, Walków... gdzie my jesteśmy?
Powinniśmy wracać, ale decydujemy się dojechać do Konopnicy. Trochę okrężnie bo przez Osjaków. Po drodze spotykamy trójkę Poznaniaków, którzy od źródeł Warty jadą do Poznania. Puszczamy ich przodem, jednak w Konopnicy pod sklepem znów się spotykamy. Rzut oka na fantastyczny kościółek i czas wracać.



Po drodze zabytkowy dworek przekształcony w ośrodek wypoczynkowy.



Warta.



I spokojnym tempem wracamy do domu. Agnieszce tak spodobało się jeżdżenie, że jak ruszyła z kopyta to... widzimy się dopiero po kilku kilometrach, w domu. Niezłe tempo miała... nic dziwnego, ktoś na nią czekał... ;-)

Mimo trudnej trasy w początkowym etapie i wizyty w parku krajobrazowym ograniczonej do Konopnicy wycieczka udała się znakomicie.


Trasa: Skrzynno-Rudlice-Jackowskie-Kuźnica-Wielgie-Borki Walkowskie-Bębnów-Walków-Osjaków-Strobin-Konopnica-Bębnów-Czernice-Huta Czernicka-Dębiec-Skrzynno