Wpisy archiwalne w kategorii

śląskie

Dystans całkowity:38153.24 km (w terenie 9220.57 km; 24.17%)
Czas w ruchu:2684:30
Średnia prędkość:15.15 km/h
Maksymalna prędkość:183.00 km/h
Suma podjazdów:68571 m
Maks. tętno maksymalne:210 (144 %)
Maks. tętno średnie:191 (100 %)
Suma kalorii:553057 kcal
Liczba aktywności:1921
Średnio na aktywność:22.79 km i 1h 23m
Więcej statystyk

Po lesie

Piątek, 7 sierpnia 2009 · Komentarze(0)
Po lesie
Dziś po pracy szybka rundka do Ojca na działkę w Miechowicach. Obiadek sprawił, że nie bardzo chciało mi się jechać gdzieś dalej. Mimo to powłóczyłem się trochę po leśnych ścieżkach, a na osiedlu odkryłem nowe rondo… interesujące… niestety padły mi baterie. Pstryknę następnym razem.

Nie ma, nie ma wody na pustyni...

Niedziela, 2 sierpnia 2009 · Komentarze(3)
Nie ma, nie ma wody na pustyni...
Dziś jedziemy całą rodzinką odwiedzić Kosmę. Jedziemy autem ale z rowerami. Spotykamy się z Moniką w Zielonej. Rowery rozpakowane, można pedałować. Z każdą chwilą coraz więcej opalających się, coraz więcej grillujących, coraz mniej mi się to podoba. W końcu robimy postój, ekipa chce się chwilę popluskać. Ich wola. Ustalamy, że mam godzinę czasu więc jadę pokręcić się po okolicy.

Monika sugerowała Pogorię IV i… to był dobry wybór. Prawie wcale nie ma ludzi, asfaltowa dróżka wokół…



Prawie wokół, bo w pewnym momencie się kończy. Mam do wyboru asfalt oddalający się od jeziora lub biegnącą w stronę jeziora drogę terenową. Wybieram oczywiście teren. Niestety po chwili droga się kończy i zaczyna się piach. Duży piach. O jeździe nie ma mowy, a i chodzenie sprawia trudność. Ale przecież nie będę się wracał. Idę do przodu pchając rower. Ciężko. Ciepło. Gorąco.



Idę. Coraz mniej mi się to podoba. W końcu jest droga. Niestety wciąż się nie da po niej jechać. Kiedy w końcu udaje się, zaczyna być o dziwo mokro. Prawie bagniście. Jakaś masakra, znów trzeba prowadzić rower.

Mijam mokradła i znów piach. Po chwili widzę ludzi i znów jezioro. Niestety żadnej drogi, a oni dojechali tu terenówkami i quadami. Masakra zaczynam mieć dosyć. Przecież to nie może być już Pustynia Błędowska. Ale takie mam wrażenie. Do tego zabrakło mi picia.

W końcu po ponad 3,5km błąkania się po piachach jest asfalt. Hurra!

Szlakiem "Dębowy świat" zmierzam w stronę "trójki", gdzie czeka na mnie reszta towarzystwa.



Co ciekawe na "Dębowym świecie" jechałem głównie po szyszkach…

Wspólnie ruszamy w okolice centrum żeby się trochę posilić. Pizza szybko zniknęła ze stołu. Jeszcze tylko po auto i żegnamy się z Kosmą dziękując za kolejny, fajny, wspólnie spędzony dzień.

BTW. Wiem już skąd tam tyle piasku było - to teren kopalni piasku :-)

Świerklaniec - odreagować

Piątek, 31 lipca 2009 · Komentarze(0)
Świerklaniec - odreagować
Muszę odreagować. Ciężki dzień, ciężki tydzień. Ciężko.

Po obiedzie siadam na rower i do przodu. Niby chcę się wyżyć, ale nie chce mi się walczyć z terenem. Asfalt, gdzieś do przodu. Świerklaniec - dawno tam nie byłem. Spokojnie przez Stroszek, Radzionków i dalej przez ulubiony zjazd Wiktora (tzn. Wiku bardziej woli podjazd ;-) ). Niestety tu też chyba walczą z kanalizacją i część drogi rozkopana. Na zjeździe trzeba uważać na auta jadące z przeciwka.

Zbiornik Kozłowa Góra i mknę sobie wałem. Nawet mi się zatrzymywać nie chce. No może na chwilę tylko. Do parku nie wjeżdżam.

Wyjeżdżam na asfalt między stojące w korku samochody. Roboty drogowe :-) Mój pas jest na szczęście wolny. Dopiero po chwili pojawia się za mną "L-ka" - oj, ta pani mnie nie wyprzedzi… Trudno wszyscy pojadą moim tempem. Na pierwszym zjeździe zwalniam drogę i uciekam w osiedle. Jakiś lokalny festyn, nie zatrzymuję się, po co… Powrót przez Orzech i dalej tą samą drogę co poprzednio.

Potrzeba mi tego było.

Księży Las po raz kolejny

Niedziela, 26 lipca 2009 · Komentarze(0)
Księży Las po raz kolejny

Po porannej wycieczce Wiku wyciąga mnie na przejażdżkę. Wczoraj nas deszcz przestraszył, ale dziś pogoda ok. Cel - Księży Las. Wiku tu jeszcze nie był.Fajnie się tak jedzie z synem ;-)



Na miejscu chwila odpoczynku i czas wracać. Trzeba będzie znów częściej razem pojeździć.

Ficinus

Niedziela, 26 lipca 2009 · Komentarze(0)
Ficinus
Budzę się przed czwartą rano. Wczoraj Kosma o tej porze sama od nas wracała. Dziś… postanawiam ją odwieźć do Katowic. Ubieram się i… zaczyna padać. Gdyby zaczęło 10 minut wcześniej pewnie bym zrezygnował. A tak… ubrany więc jadę.

Ruszamy obudzeniu do końca rześkim powietrzem i padającym deszczem. Kosma w krótkim rękawku. Wariatka. Mnie w kurtce nie jest zbyt ciepło. Mały ruch więc spokojnie głównymi drogami dojeżdżamy do fabryki Moniki ;)

Pamiątkowe zdjęcie w nowej koszulce ;-)



i… co tu robić z tak pięknie rozpoczętym dniem? Przecież nie będę wracał tą samą drogą… Chwila włóczęgi po Katowicach.



Szok na Mariackiej. Dawno tu nie byłem.



Pojadę przez Gliwicką, Chorzów, Świętochłowice do Rudy Śląskiej.

W Świętochłowicach kolejne odkrycie. Niby tylko brama...



ale...




W Rudzie jadę zobaczyć zabytkową Kolonie Ficinus. Robotnicze osiedle wybudowane około 1860 roku. Składa się z szesnastu domów dwukondygnacyjnych, czterorodzinnych z naturalnego piaskowca. Dość nietypowy materiał na Śląsku.

Co chwilę kropi deszcz. Gdy dojeżdżam też pada. A osiedle… odnowione wygląda ładnie ale… gdybym nie wiedział to nie powiedziałbym, że to zabytek. Kilka domów wciąż czeka na remont. Ogólnie jestem zawiedziony. Więcej tu się chyba nie pojawię.



Dalej do domu, przez Bielszowice, Pawłów, centrum. W centrum rzut oka na maszyny górnicze.


Fajnie tak, dopiero 8:00, a jestem już w domu i mam za sobą ponad 60km.

Dookoła Polski i niespodziewany rekord

Piątek, 17 lipca 2009 · Komentarze(24)
Dookoła Polski i niespodziewany rekord
Po fantastycznym pobycie w królestwie Młynarza - Jasieniu (opisy się tworzą) trzeba było wrócić do pracy. Nie na długo. Korzystając z okazji, że ekipa jadąca dookoła Polski jest relatywnie blisko Śląska, a jestem na miejscu biorę urlop i bez wcześniejszego ich uprzedzenia ruszam w ich stronę. Najpierw rowerkiem do Zabrza.



Stamtąd opóźnionym pociągiem do Kędzierzyna - fantastycznie olbrzymi wagon rowerowy.



Spoglądając przez otwarte okno na mijane lasy, pola, łąki przypomniały mi się podróże z lat młodzieńczych, takie donikąd, takie, żeby zobaczyć piękno wokół siebie, takie z twórczością Steda na plecach. Kto dziś go pamięta?



W Kędzierzynie udaje mi się zdążyć na opóźniony pociąg do Nysy. Opóźniony bo... czeka na pociąg z Nysy, z którego pospiesznie wysiada załoga i wskakuje do naszego mini składu, żeby go poprowadzić w miejsce skąd przed chwilą przybyli. Ot optymalizacja zarządzania zasobami ludzkimi.

Na miejscu chwila krążenia po mieście. Dziwna zabudowa, mnóstwo zabytków rozlokowanych między blokami.





Po chwili dowiaduję się od Kosmy, że ekipa dziś późno wyruszyła i mogę spokojnie wyjechać im na spotkanie. Jadę więc do Otmuchowa. Ruchliwa szosa, dodatkowo przed wjazdem do miasta wyprzedza mnie nie zachowując należytej odległości bus. Kiedy wydzieram się na klienta machając w jego stronę rękoma wyprzedza mnie policja. Pełen nadziei, że go zaraz zatrzymają obserwuję jak... policja była tak zapracowana, że niczego nie zauważyła i jedzie sobie w swoją stronę... :(



W Otmuchowie dowiaduję się, że Matys złapał kapcia i mogę kontynuować moją podróż w ich stronę. Gorąco. Koszmarnie gorąco. Mimo, że mam zapas napojów, w Paczkowie kupuję dodatkową wodę. Tam też po chwili dochodzi do naszego spotkania. Młynarz widzi, że ktoś, stojąc przy drodze, robi im zdjęcia, ale nie spodziewając się mojej osoby w tym miejscu, nie poznał kto to i byłby mnie ominął. Dobrze, że reszta była bardziej spostrzegawcza. ;-)



Powitanie i ruszamy nadrobić stracony przez nich rano czas.

W Paczkowie, krótki postój obok Muzeum Gazownictwa.



Przed Otmuchowem wymuszony moim kapciem kolejny postój. Po chwili dłuższa przerwa w samym Otmuchowie. Gorąco. Coraz bardziej. Kolejne zakupy wody w sklepie.

Dalej mkniemy do Nysy uciekając z głównej drogi pełnej idiotów w tirach.
Na stacji benzynowej dopompowujemy koła i widzę jak bardzo mnie słońce spaliło. Trzeba się było posmarować kremem. Teraz już za późno.

Przejeżdżając obok Jeziora Nyskiego chłopcy nie mogą sobie odmówić chwili kąpieli. Obserwujemy z Asicą i szaleństwo z wałów. Fajnie patrzeć jak bawią się jak dzieci ;)





Następnym celem Koperniki, gdzie mieszkają bardzo otwarci ludzie, obok historii ich życia dowiadujemy się również o ich stosunku do kleru itp...

Kawałek dalej nie jestem pewien, czy aż tak bardzo na wschód mieliśmy dziś dojechać...



Gorąco. Ale o tym już chyba pisałem. Żeby tego było mało Młynarz funduje nam niesamowity podjazd przed Guchołazami. Daliśmy radę ale... było ciężko. Z tym większym zdziwieniem ekipa patrzy na mnie gdy dowiaduje się, że przód mi znów nie przeskoczył i wjeżdżałem na "dwójce".

Jeszcze parę kilometrów i dowiadujemy się, gdzie urodził się Piotrek, gdzie był chrzczony, gdzie mieszkał i gdzie pracowała jego mama.



Czas coś zjeść. W międzyczasie dowiaduję się, że nie uda mi się tak jak planowałem uciec gdzieś po drodze na pociąg bo... wszystkie uciekły. No tak, mieliśmy tu być dużo wcześniej, ale pogoda i przygody na trasie nie pozwoliły na to. Teraz jedyna możliwość to jazda z drużyną do końca i łapanie pociągu w Kędzierzynie.

Pyszny obiadek, wcale nam się nie chce jechać, ale pora ruszać, bo robi się wieczór. Kilka kilometrów dalej meldujemy się u babci Piotrka. Mimo jej zachęceń i przygotowanej pościeli nie zostajemy. Wypijamy pyszną kawę i ruszamy dalej. Już jest ciemno.

Nie wiemy co było w tej kawie ale jedziemy jak nowo narodzeni. Skąd w nas taki power? Chyba potrzebowaliśmy tego odpoczynku... i TEJ kawy...

Mijamy Pokrzywną i jedziemy w stronę Prudnika, tu dołącza do nas Paweł. Pełen sił, na kolarce - teraz dopiero zaczyna się szybka jazda. Jakoś dajemy radę. W końcu Głogówek - miasto Golfów... ;-)

Dojeżdżamy na stację benzynową i mimo usilnych namawiań żebym pojechał z nimi na kwaterę... decyduję się jechać samotnie w nocy do Kędzierzyna. To tylko dwadzieścia parę kilometrów.



Rozstajemy się po stu fantastycznych kilometrach. Fajnie było z Wami znów pokręcić. Dość szybkim tempem docieram do Kędzierzyna. Niestety okazuje się, że do następnego pociągu mam ponad 2 godziny (o ile przyjedzie punktualnie). Mimo, że w nogach już mam ponad 175km (jeszcze nigdy tyle nie przejechałem) to czuję się świetnie. Decyduję się więc wrócić do domu rowerem. Lepsze to niż czekanie na dworcu pełnym bezdomnych i pijaków.

Szybki posiłek i jadę. Droga prawie pusta, zrobiło się chłodniej, jedzie się całkiem przyjemnie. Bez postojów aż do okolic Pławniowic. Tu okazuje się, że powoli kończy mi się picie i raczej nie będzie gdzie kupić. Niedobrze, tym bardziej, że jak policzyłem to w ciągu całego dnia wypiłem 9 litrów. Organizm przyzwyczaił się do stałej dostawy cieczy, a teraz... Do tego zaczyna mnie boleć siedzenie. Bardzo boleć.

Na liczniku już ponad 200km!!! Przed Pyskowicami zaczynam czuć zmęczenie, do tego nie potrafię już siedzieć. Ostatnie kilkanaście kilometrów to masakra. Słońce wschodzi, przy drodze biegają sarenki, kicają zające ale niewiele mi to pomaga. Co 2-3km postój. Koszmar. Ale dam radę. Ostatni odcinek decyduję się przejechać przez Stolarzowice, bo perspektywa górki w Rokitnicy mnie dziś przeraża. Kilka minut po 5-tej rano melduję się w domu.

Gdybym jechał pociągiem byłbym dokładnie o tej samej porze. Ale nie byłbym taki zmęczony i... taki szczęśliwy. Zupełnie przypadkowy rekord dystansu. 227km. Jak na mnie to... bardzo dużo. Dziękuję jeszcze raz całej ekipie za ten dzień.

Bladym świtem po wielką podróżniczkę...

Niedziela, 21 czerwca 2009 · Komentarze(24)
Bladym świtem po wielką podróżniczkę...

Pobudka przed czwartą i 4:05 wyjazd na zabrzański dworzec po wracającą ze swojej wielkiej wyprawy Kosmę.

W drodze z Rokitnicy do Mikulczyc testuję nową ścieżkę rowerową. Jeszcze nie jest dokończona ale już mi się nie podoba jak zrobili skrzyżowania z drogami, zupełnie niepotrzebne uskoki. Mnie to nie robi różnicy ale te 3 cm dla dzieci i ludzi jeżdżących na cienkich oponach są chyba niepotrzebne...

No ale najważniejsze, że będzie ścieżka na tym bardzo ruchliwym odcinku drogi.

Na dworzec przyjeżdżam tuż przed pociągiem.



Oczywiście czekam z drugiego końca peronu. Kiedy w końcu zauważam Monikę jest już wypakowana.



Spokojnym tempem jedziemy przez śpiące jeszcze Zabrze. Nawet policjantom nie chce się reagować na to, że jedziemy obok siebie i nie zatrzymujemy się na STOP-ie.

Pod domem próba jazdy z przyczepką i... bez hamulców. Ona jednak jest wariatka!
Dziwnie ale da się jechać. Okazuje się to łatwiejsze niż... wniesienie przyczepki na czwarte piętro.

Monika! Wielkie gratulacje! Fantastyczna wyprawa. Jeszcze wieksze gratulacje ze pokonanie całej tej trasy w samotności.

P.S. Dowiedziałem się, że duńskie (?) piwa mają nawet po... 17,5% alkoholu!!!

Nędza - powrót

Niedziela, 14 czerwca 2009 · Komentarze(4)
Nędza - powrót
Po fantastycznej zabawie do późnej nocy dziś zupełny brak sił. Do obiadu wielkie lenistwo, a potem… trzeba jeszcze wrócić. W trochę mniejszym składzie, bo Krzysiek wrócił wczoraj, a Darek decyduje się wrócić samochodem. Trudno, damy radę. Chyba. :-)

Przed obiadem odwiedza nas jeszcze jeden kolega na rowerze. Krótka rozmowa i Witek decyduje się wracać z nami. Fajnie.

Obiadek, szybkie pożegnania i jedziemy. Oczywiście inną drogą niż wczoraj. Widać, że obiad poprawił wszystkim samopoczucie, bo i humor dopisuje i są chęci do jazdy. Skręcamy w lewo? Tutaj? Tak, ok… i już jedziemy ścieżką, która nie wiadomo, gdzie wiedzie i czy za chwilę się niespodziewanie nie skończy. Czy to ma jakieś znaczenie? ;)

Docieramy jednak szczęśliwie na szlak i mkniemy leśnymi autostradami. Fantastyczne drogi. Oj, chyba będę tu częściej bywał, choć to jednak kawałek ode mnie.

Krótki postój na uzupełnienie płynów w barze będącym chyba jakąś mekką rowerzystów i jedziemy dalej.
Sporo rowerzystów ale nic dziwnego, tereny aż się proszą żeby po nich jeździć. Kolejny krótki postój i znów sporo jednośladów. Był pomysł na rybkę, ale ostatecznie decydujemy się na kultową ponoć pizzę u Rudika.



Pizza duża i całkiem spoko, ale najfajniejszy jest klimat tego miejsca. Jakaś kapela przygrywa do tańca, ludzie się bawią, dziwny ale fajny klimat.

Fajnie się siedzi ale pora w końcu dojechać do domku. Kolejne kilometry szybko mijają i dojeżdżamy do Gliwic. Żegnamy kolejno Tomka i Witka i docieramy we dwóch do mety.

Fajne dwa dni. Dobrze, że zdecydowaliśmy się na dojazd rowerami. Po drodze urodziły nam się jakieś pomysły z tym związane na przyszłość ale co z tego wyniknie… zobaczymy.

BTW: Tysiąc km. W zeszłym roku tysiąc miałem na koncie już w lutym. O tej porze miałem już 3,5 tys. Oj obijam się bardzo w tym roku. :(

Nędza - lampa

Sobota, 13 czerwca 2009 · Komentarze(4)
Nędza - lampa
Firmowe spotkanie integracyjne w Szymocicach w gminie Nędza. Od kilku tygodni był plan żeby dojechać tam rowerami. Oczywiście nie wszyscy, ale w kilka osób. W przeddzień wyjazdu już wiemy, że nawet z tych kilku robi się kilku mniej. Do tego prognoza pogody też nie jest najlepsza.

Rano… pada. Niezbyt mocno ale pada. Czyli już widzę jak pojechaliśmy. Szybkie telekonferencje i… okazuje się, że jedziemy… Jako, że decyzja zapadła już dość późno do Gliwic dojeżdżam samochodem. Kropi ale Andrzej zapewnia nas, że będzie "lampa". Dołącza do nas Darek i ruszamy. Po paru kilometrach dołącza do nas Tomek, a kawałek dalej Krzysiek. Jedziemy w piątkę.
Chłopcy dają ostro do przodu. Tempo może nie jest zabójcze ale w połączeniu z wiatrem w twarz daje nam momentami popalić.

Czyżby niektórzy ćwiczyli jazdę na orientację? W wersji ekstremalnej... nie widząc...? ;)



Fajna trasa, teren, wioski, praktycznie zero ruchliwych dróg. W Stodołach przerwa na pierożki i nie tylko :) Dzwonimy do kolegów, którzy już są na miejscu, że spóźnimy się nieco na rozgrywki siatkówki. Będą starali się opóźnić nasz mecz :-)

Fajnie się siedziało ale trzeba ruszać. Na zjeździe (a może już wcześniej) Tomek gubi lampkę. Nie udaje się jej odnaleźć. Dobrze, że jest jasno :-) Po drodze dyskutujemy z Tomkiem o urokach mieszkania na wsi .

W końcu docieramy do ośrodka. Nie mamy już czasu (siły) na przebranie się. Łyk picia i wskakujemy na boisko. Niestety, chyba jednak mieliśmy odpocząć. Przegrywamy ale najważniejsza jest zabawa.

Andrzej miał rację rozpogodziło się :-)

Czas na zabawę i wieczorny koncert Around The Blues.

Bike Orient - trening...

Czwartek, 11 czerwca 2009 · Komentarze(13)
Bike Orient - trening...

Po koszmarnych pod względem czasu ostatnich tygodniach dziś... wolne. Już kilka dni temu zaplanowaliśmy z Wiktorem jazdę na orientację po mieście, po Gliwicach. Najpierw jednak wyjazd całą rodzinką na krótką przejażdżkę.

Wcześniej jednak szybki serwis rowerów. Pompowanie, montaż torebki podsiodełkowej u Anetki i... najważniejsze... montaż licznika na rowerku Igorka.

W końcu ruszamy. W las. Na jednym z pierwszych skrzyżowań decydujemy jechać inną drogą. Anetka twierdzi, że tam często chodziła na spacery... 25 lat temu... Na kolejnym rozwidleniu wybieram niewłaściwą ścieżkę. Jak się okazuje bardzo niewłaściwą. Szybko ścieżka robi się coraz węższa, coraz bardziej zarośnięta, ale... jedziemy, a może raczej coraz częściej idziemy. Na azymut. Czyżby przedsmak Bike Orientu? To już niedługo więc trzeba ćwiczyć.



25 lat temu - dziś już nie ma tu ścieżek, nie ma też drutu kolczastego jaki był wówczas na płocie wokół Akademii Medycznej. Ale nam się zebrało na wspominki, czyżby to efekt tego, że przed wyjściem słuchaliśmy koncertu, który prowadził "Niedźwiedź" w 20 rocznicę wolnych wyborów? A koncert był piękny... i wzruszający...

W końcu już nie da się iść.



Przeprawiamy się przez mokradła i Anetka rusza do góry. Po chwili wraca. Szybko wraca. Miała bliskie spotkanie z dzikiem. Myśleliśmy, że już się wyniosły z naszej okolicy ale jednak nie. Co dalej?

Albo wracamy przez mokradła i krzaki, albo idziemy w stronę dzika albo... idziemy... przez inne krzaki...

Wygrały inne krzaki, pokrzywy... W końcu trafiamy na ścieżkę.



Trudno sobie wyobrazić naszą radość, gdy po prawie godzinie przedzierania się przez chaszcze i przebyciu 2km trafiamy na ścieżkę oddalaną jakieś 300m od startu.

I my mamy jechać na Bike Orient? Zapłaciliśmy więc pojedziemy... ;-) I jak zwykle będzie świetnie...

Jedziemy w stronę Rokitnicy gdzie dopada nas deszcz. To nic w porównaniu z tym co było przed chwilą. Jedziemy. przez błota docieramy do dziadka na działkę.

Żeby nie było, że nie padało:





Zasłużona przerwa i odpustowa uczta... ;-)



Chłopcy myją się trochę, a potem następuje czyszczenie rowerów. Igor w tym przoduje.



Tu przed tym jak chcemy wracać nad głowami pojawiają się granatowe chmury. Czyżbyśmy znów mieli zmoknąć? Nie. 5-minutowa wichura rozgania chmury i spokojnie wracamy do domu.

Jako, że Anetka nie chciała wracać żeby zrobić zdjęcie dzikowi to inna zwierzyna z naszego lasu:



Po drodze wpadamy na chwilę do znajomych na działkę i dom.

Po 8 godzinach mamy za sobą... około 16km.... niezły wynik ;-)
Nic nie wyszło z naszej jazdy po Gliwicach ale... było fajnie. Bardzo fajnie. Niby wiele nie pojeździliśmy, najedliśmy się trochę strachu, ubrudziliśmy się ale... było fajnie. Fajny rodzinno-rowerowy dzień.

BTW: Chyba uporałem się z przerzutkami. Przednia się poluzowała i zmieniła swoje położenie. Po poprawie i regulacji tył przestał szaleć.