Wpisy archiwalne w kategorii

W towarzystwie

Dystans całkowity:30093.27 km (w terenie 8553.43 km; 28.42%)
Czas w ruchu:2252:29
Średnia prędkość:13.97 km/h
Maksymalna prędkość:183.00 km/h
Suma podjazdów:63035 m
Maks. tętno maksymalne:208 (144 %)
Maks. tętno średnie:191 (100 %)
Suma kalorii:321253 kcal
Liczba aktywności:911
Średnio na aktywność:36.26 km i 2h 28m
Więcej statystyk

Mój pierwszy raz

Wtorek, 21 października 2008 · Komentarze(15)
Mój pierwszy raz
Po powrocie z pracy miła niespodzianka. Odwiedziła nas moja partnerka z Odysei.
Po 20-tej jest powód żeby wyjść na rower - odprowadzić (odwieźć) kawałek Monikę podążającą do Katowic do pracy.

Ruszamy i... jest chłodno. Na zjeździe do Rokitnicy czuję, że ubrałem się zbyt lekko. Trudno, najwyżej zgodnie z zapowiedzią pojadę tylko do Miechowic. W Miechowicach jakoś robi się cieplej więc jedziemy dalej. Bytom, Chorzów, cały czas główną drogą, da się jechać ale nie chciałbym tak jeździć codziennie. Na wysokości Tysiąclecia pozwalam Monice prowadzić i po chwili zaczynam się zastanawiać czy dobrze zrobiłem. Do tej pory jechaliśmy z prędkością 25-30 km/h i bałem się czy Kosma zbyt się nie męczy - teraz jedziemy 38!!! Szalona kobieta. Obok Wesołego Miasteczka zjeżdżamy na rowerówkę i ku memu zdziwieniu dojeżdżamy nią prawie do samego końca.

W centrum trafiam na plakat (chyba jakiegoś przedstawienia) "Mój pierwszy raz" - dla mnie to też pierwszy raz rowerem w Katowicach.

Po drodze Monika pokazuje mi miejsce pracy kilku urzędniczek - urzędują na kilku uliczkach, którymi przejeżdżamy ;)

Żegnamy się i samotny powrót do Zabrza. Tym razem rowerówką i częściowo chodnikiem docieram do samego Chorzowa. Zaczyna odzywać się pulsometr, znak że przekraczam maksymalne tętno. Zauważyłem, że oprócz niektórych podjazdów dzieje się tak wtedy gdy jadę bardzo szarpanym tempem.

W Miechowicach zaczynam słabnąć, jednocześnie pulsometr zaczyna piskać. Jednak coś w tym jest, widać to urządzonko działa.

Docieram do domu. Fajnie, że Monika mnie wyciągnęła inaczej pewnie bym siedział w domu.

Puls:
max: 187
avg: 154

Lepiej niż ostatnio.

Odyseja Świętokrzyska - dzień 2

Niedziela, 5 października 2008 · Komentarze(22)
Odyseja Świętokrzyska - dzień 2
Niedzielny poranek wita nas chłodem ale również brakiem deszczu. To duża odmiana w stosunku do dnia wczorajszego. Czujemy chyba zmęczenie i mimo, iż wstaliśmy wystarczająco wcześnie na start docieramy w ostatniej chwili. Na starcie znacznie mniej zespołów. Część nie została sklasyfikowana po wczorajszej trasie, część miała problem ze sprzętem - hamulce w wielu rowerach nie przetrwały wczorajszego dnia. Dziś trasa jest krótsza ale za to trzeba zaliczać punkty w określonej kolejności. Do tego punkty mają limity czasowe i po pewnym czasie są likwidowane.



Ruszamy i już na pierwszym punkcie mamy problemy ze zmieszczeniem się w limicie czasowym. Dobrze, że punkty 2 i 3 są zlikwidowane więc mamy trochę zapasu czasowego przed punktem czwartym. Jadę bez hamulców. Szaleństwo jakieś. Nauczeni wczorajszym doświadczeniem staramy się trzymać główniejszych dróg.

Dojazd na "czwórkę" choć nie wydaje się być trudny kosztuje nas trochę wysiłku. Jesteśmy słabsi niż wczoraj. Na "piątkę" droga prowadzi przez znienawidzoną przez nas naszą wczorajszą drogę powrotną (po kamieniach). Dajemy jednak radę obserwując przy okazji jak inni radzą sobie z trudami trasy. Mimo, iż regulamin mówi o jeździe i zaliczaniu punktów parami, niektórzy zostawiają swoich słabszych partnerów po drodze, a sami pokonują trudniejsze odcinki. Czujemy niesmak. Wydawało nam się, że ludzie pasjonujący się rowerami są… nieco inni, potrafią się tym cieszyć i bawić, ale jak widać… nie wszyscy :-(

My też jesteśmy zmęczeni ale w takiej sytuacji zjeżdża się po prostu do mety. I… taka jest nasza decyzja. Z analizy mapy wynika, że może to być nawet sensowne. Nie wiem tylko czy w dniu dzisiejszym również należy zaliczyć 50% punktów, czy to był tylko wymóg do kwalifikacji po pierwszym etapie. Jako, że i tak w drodze do kolejnego punktu przejeżdżamy obok mety, zatrzymujemy się żeby zasięgnąć języka u organizatorów. Okazuje się, że musimy zaliczyć jeszcze jeden punkt. Jedziemy na "szóstkę". Wspinamy się asfaltem. Krzyczę do Moniki jadącej za mną, że jeszcze zakręt i będzie długa prosta przez wieś Belno. Mijam zakręt i jest prosta. Prosta… jak w San Francisco… góra, dół, góra, dół, góra, dół… Fajnie to wygląda tylko… musimy prze to przejechać. Współczuję mieszkańcom wioski jak muszą się przemieszczać z jednego końca wsi na drugi….

Mijamy górki i po kolejnej kamienistej drodze docieramy do "szóstki". To już koniec na dziś. Wracamy. Niestety również przez San Francisco ;-)

Po drodze decydujemy się jeszcze zaliczyć "dziesiątkę". Chwila błądzenia po leśnych ścieżkach i zupełnym przypadkiem odnajdujemy lampion. Teraz już prosto do mety.

Szybkie mycie rowerów, kąpiel i ledwo zdążamy na ogłoszenie wyników, które odbywa się wcześniej niż zapowiadano, część osób jeszcze nie zdążyła zjechać z trasy. Nie będę tego komentował .

Bikestatsowicze



Zwycięzcy




A jednak będę…

Nie podobała mi się organizacja imprezy. I nie byłem w tym odczuciu chyba osamotniony.

- Mały cyrk z zakwaterowaniem, o czym już wspominałem,
- Mapy bez folii - współczuję tym, którzy nie mieli własnych
- Jeden bufet na trasie tylko z… wodą - wydaje się, że takie wpisowe można było coś więcej zaoferować
- Brak sędziów na punktach - co niektórzy szybko zaczęli wykorzystywać
- Pomyłki w punktacjach
- Rozdanie nagród - przed czasem i w żenującym stylu.
- …

Szkoda. Szkoda, że organizacja imprezy rzuciła tak wielki cień na samą imprezę, bo mimo tego wszystkiego, co powyżej BARDZO MI SIĘ PODOBAŁO.

Gratulacje dla zwycięzców i tych wszystkich, którzy mimo wszystko dzielnie walczyli na trasie.

No i najważniejsze:
31 miejsce na 85 startujących team'ów:)
5 miejsce w kategorii MIX

Mocno powyżej oczekiwań. Monika - wielkie dzięki :-)

Odyseja Świętokrzyska - dzień 1

Sobota, 4 października 2008 · Komentarze(12)
Odyseja Świętokrzyska - dzień 1
Wczoraj z Kosmą (moją partnerką na tej imprezie) oraz Andrzejem i Arkiem dotarliśmy do Zagnańska później niż planowaliśmy. Na miejscu okazało się, rezerwacja miejsca w internacie oznaczała rezerwację łóżka, a nie pokoju - czyli jako zespół możemy jedynie spać w oddzielnych pokojach dołączając do już częściowo zajętych pokojów - każde z nas do innego.

Pożyczamy łóżko z sąsiedniego pokoju i lądujemy w pokoju Młynarza i Czarka, a co więcej, zapraszamy jeszcze do naszej 3-osobowej (teraz już 4-osobowej) sypialni Andrzeja i Arka z karimatami. Z "trójki" robi się "szóstka" i… nikomu z nas to nie przeszkadza, wręcz przeciwnie… szybko znajdujemy wspólne tematy i … integrujemy się przez resztę wieczoru.

Przed snem Andrzej doprowadza do stanu używalności przednią przerzutkę w moim rowerze. Chwała mu za to.

Sobotni poranek wita nas deszczem i niezbyt wysoką temperaturą. Ruszamy na strat. Na miejscu pierwsza niespodzianka. Mapy nie są foliowane - na twarzach wielu osób maluje się niepokój/oburzenie - nic dziwnego leje jak z cebra. My mamy woreczki foliowe i mapnik ale jak się potem okaże to jeszcze za mało.



Po rozdaniu map część osób rusza biegiem po daszek i analizuje trasę. My jako laicy ustaliliśmy tylko, od którego punktu zaczynamy (dziś można zaliczać punkty w dowolnej kolejności). Ruszamy i już wiemy, nie powalczymy - nasze tempo różni się nieco od reszty. Nic to, przyjechaliśmy tu rekreacyjnie, choć trasę wybraliśmy klasyczną (dłuższą).

Już na pierwszym punkcie (12) widać, że ludzie docierają tu z różnych stron i w bardzo różnym tempie. Jest ok tylko okulary zaczynają mi przeszkadzać.

Jedziemy dalej. Na asfalcie wszyscy skręcają w prawo, a my wraz dwoma innymi zawodnikami jedziemy ścieżką prosto. Ignorujemy wczorajsze sugestie organizatorów, żeby unikać ścieżek, że mogą być nieprzejezdne, że mapy są nie zawsze aktualne. Spoko da się jechać. Do czasu. Nagle na malutkim ale błotnistym zjeździe zaliczam glebę. Ja lecę w jedną stronę, rower w drugą. Zbieram bidony i inne akcesoria i ruszam dalej by po chwili znów leżeć w błocie. Chyba od czasów dzieciństwa nie byłem tak wybrudzony. Jedziemy dalej do punktu nr 8. W międzyczasie dowiaduje się, że moja partnerka również zaliczyła glebę. Na szczęście jesteśmy cali tylko lekko czuję dłoń i kolano. Dojazd do punktu to masakra, co chwilę zejście z roweru - błoto w koleinach wydaje się być nie do przebycia. Zaczynają się pierwsze defekty. Na szczęście nie u nas.





Jedziemy na "dziewiątkę". Mimo deszczu i błota, fajna droga, po drodze widzimy kolejne osoby zmieniające dętki. Jeszcze sporo ludzi mijamy w obie strony, choć już widać, że część pojechała innymi trasami (albo tak daleko nam uciekli).

W drodze do "piątki" jest już zupełnie luźno, widzimy jak część osób zaczyna mieć problemy ze zlokalizowaniem dróg i punktów. Na miejscu spotykamy sympatyczną parkę z trasy rekreacyjnej.

Dalej na "jedynkę". Chwila oddechu, bo dość spory odcinek asfaltem. Bez problemów docieramy do punktu. Chwila odpoczynku, czas się posilić, schować okulary, bo bardziej przeszkadzają niż pomagają i w drogę.



Teraz jest ciężko, błotniście, przez las. Dociera do mnie, że z błotem nie można walczyć, trzeba je ignorować. Każda próba ucieczki, zwolnienia, objechania kończy się "tańcem na błocie". Nie zwalniając, jadąc na przełaj zwykle udaje się je spokojnie pokonać.

Okazuje się, że mapa (a właściwie to co z niej pozostało) nie do końca odpowiada temu co jest w terenie. W ostatniej chwili przed popełnieniem prawdopodobnie dużego błędu ratuje nas sugestia zespołu nr 52, który ponoć zwiedził w ciągu ostatniej godziny wszystkie okoliczne krzaki. Dzięki panowie!

Wyjeżdżamy z lasu i w drodze do "dwójki" drodze Monika brzydko zachowała się w sklepie używając wyrazów na "p…". Po wejściu, widząc, że na półkach królują jedynie chleb, mleko i tanie wino Monika pyta starszą panią: "Czy ma pani Powerade'a?" ;)

Do punktu nr 2 trzeba się trochę powspinać. Zaczyna wychodzić zmęczenie. Nic dziwnego, w końcu od kilku godzin przedzieramy się przez błota, w nieustającym deszczu. Nasza mapa już nie nadaje się do użytku. Dobrze, że mamy (jak wszyscy) drugą.

W planach punkt nr 3. Najpierw trzeba zjechać z góry. Nasze hamulce powoli przestają funkcjonować.
Trochę na azymut w końcu docieramy do asfaltu ale po chwili znów się nieco gubimy. Chyba jesteśmy już mocno zmęczeni, poza tym na tym co pozostało po mapach coraz mniej już widać.

W końcu udaje nam się dopchać rowery do "trójki". Już wiemy, że nie zaliczymy wszystkich punktów. Zbyt mało czasu. Za spóźnienie są punkty karne. Niedobrze. Teraz już wiemy, że taką kalkulację powinniśmy przeprowadzić na starcie. Co się opłaca zaliczać, a co można odpuścić.

Odpuszczamy "czwórkę" i jedziemy na "szóstkę". Po drodze posilamy się pod sklepem w Bliżynie. To był rewelacyjny pomysł bo dojazd do "szóstki" to prawdziwa masakra. Przy lampionie dowiadujemy się, że Młynarz z Czarkiem są już na mecie - oczywiście odpuścili kilka punktów. Przy okazji Piotrek sugeruje nam powrót tą samą drogą zamiast brnięcie dalej przez las.

Zgodnie z jego sugestią zjeżdżamy do asfaltu, patrzymy na zegarek i okazuje się, że straciliśmy tu tyle czasu, że trzeba wracać. Już nie zdążymy zaliczyć innych punktów.

Szybka analiza mapy i okazuje się, że za chwilę czeka nas kilka km prostej drogi przez las i będziemy prawie na mecie. Spoko, utrzymując w miarę normalne tempo powinniśmy bez problemów zdążyć na czas. Powinniśmy, ale… nie zdążyliśmy. Jesteśmy 10 minut po czasie. Prosta droga okazała się rzeczywiście prosta ale... pełna kamieni. Dostaliśmy na niej nieźle w d… .Dosłownie.
Przy końcu ochrzciliśmy ją nawet imieniem naszej drużyny - Bułgarskie Centrum…

Zmęczeni ale zadowoleni jesteśmy na mecie. Z trudem doprowadzamy się do porządku





Myjemy rowery (dobrze, że jest taka możliwość) i "olewając" grochówkę lądujemy w pobliskim barze. Wieczór kończymy w naszym małym pokoju, w towarzystwie Kasi i tomalosa oraz mavica i Piotra.

Po pierwszym etapie jesteśmy na 48 miejscu na 85 startujących drużyn. Wynik znacznie powyżej oczekiwań. Okazuje się, że Ci którzy zdecydowali się od razu zrezygnować z części odległych punktów zyskali na tym w klasyfikacji. Nie szkodzi, my przyjechaliśmy tu się dobrze bawić.

Ogólnie dzień był… zajefajny. Zobaczymy co będzie jutro...

Z dziećmi

Sobota, 27 września 2008 · Komentarze(4)
Z dziećmi
Dziś rodzinnie - z Anetką i Igorkiem (Wiktorek wciąż podbija niemieckie landy) oraz w końcu (!) z Państwem G - Olką, Grzesiem i Arkiem.

Arek śmiga na takiej samej maszynie jak Igorek więc wyglądali jak zespół :-) Nieźle dawali czadu w parku w Reptach.

Krótko ale nie brakło emocji, podjazdów, ostrych zjazdów. Szczególnie dla naszych pociech.

Mam nadzieję, że w tym towarzystwie uda nam się jeszcze pojechać w tym roku, a przyszły rok... będzie pod znakiem częstych wspólnych wyjazdów.

Industrial

Czwartek, 25 września 2008 · Komentarze(10)
Industrial
Po powrocie z pracy - niespodzianka. Oprócz zapowiadanych wcześniej gości: (Asicy, Kosmy i Młynarza) odwiedził nas również Hose. Szybki obiad i ktoś rzuca hasło "rower". Wieczór, zimno i zamiast siedzieć kulturalnie przy muzyce, chmielu itp to na rower? No dobra, jakoś się zbieram, zrobimy szybką rundkę i do domu.

Ruszamy w stronę Pałacu Wincklerów w Miechowicach. Dziwnie szybko się jedzie. Chwila odpoczynku, niektórzy szukali waypointa i szybka decyzja co dalej - wracamy czy jeszcze mała rundka.

Jedziemy dalej, Bobrek - dzielnica cudów, ale jednocześnie dość fajne przemysłowe klimaty Śląska, huta, dzielnica robotnicza...

Jakby mało nam było dziwnych klimatów wjeżdżamy do Biskupic (to też nie jest teren na wieczorne przejażdżki). Kolejna przerwa z widokiem na koksownię. Takie miejsca też mają swój urok.

I znów zamiast do domu ekipa chce jechać dalej. Kolejna przerwa przy młocie hutniczym na terenie byłej huty Zabrze. Przed młotem Hose zauroczony miastem mało nie rozwala swojego rumaka.

W sumie fajna pogoda się zrobiła, więc jeszcze krążymy chwilę po centrum, zatrzymujemy się przy kościele św. Józefa naprzeciwko stadionu Górnika Zabrze. Ten kościół robił zawsze wrażenie na tych, którzy widzą go po raz pierwszy.

Jeszcze postój obok szybu Macieja na śląskim Szlaku Zabytków Techniki i powrót do domu.

Ostatnie kilometry pod znakiem uchodzącego Hosemu powietrza. Szczęśliwie jednak przed 23-ią udaje się dojechać do domu.

Prześwietna nocna włóczęga w znakomitym towarzystwie. Mimo na pozór niezbyt ciekawej trasy, pory, pogody wyszedł bardzo udany wyjazd. Przede wszystkim chyba dzięki znakomitej atmosferze w grupie. Oby więcej takich spotkań i wyjazdów.

Ciepły wieczór

Wtorek, 2 września 2008 · Komentarze(5)
Ciepły wieczór
Wieczorem szybki wyjazd, dwa słowa do Łukasza (który już wcześniej zagadywał) i po chwili siedzimy na rowerkach. Łukasz debiutuje w SPD. Czasu nie ma zbyt wiele więc krótka narada i jedziemy do Tarnowskich Gór. Po drodze okazuje się, że kawałek szutrowej drogi, po której jechaliśmy (i kurzyliśmy się) jeszcze nie tak dawno z Młynarzem został wyasfaltowany. Fajnie.

W Tarnowskich Górach siadamy na rynku na... piwo... bezalkoholowe. Po ostatniej wizycie w Shimano miałem okazję pić bezalkoholowego Radegasta. Wbrew obawom był fantastyczny. Niestety Lech już taki nie był, ale dało się wypić.

Wracamy. Na skrzyżowaniu koło Lidla jakiś idiota ruszył na czerwonym, na szczęscie Łukaszowi nic się nie stało.

Fajny wyjazd w ciepły wieczór.

Ciężko nam się dziś zdecydować

Sobota, 16 sierpnia 2008 · Komentarze(9)
Ciężko nam się dziś zdecydować gdzie jechać. Za dużo możliwości. Damian optuje za lasem, Młynarzowi i mnie bardziej odpowiada szosa. Damian twierdzi, że wszędzie już tu był, my, że jeszcze większości nie widzieliśmy. Młynarz chce usilnie zaliczyć kilka waypointów korzystając, z okazji, że jest w okolicy gdzie jest ich tak wiele.

W końcu wytyczamy trasę i dość późno wraz z Wiktorkiem ruszamy w drogę. Na pierwszy ogień poszła Topola Lesznowska, potem Pass i punkt umieszczony w zgliszczach starej kotłowni. Bez sensu miejsce, nie dość, że nie jest atrakcyjne, to jeszcze może być niebezpieczne.

Dalej Błonie. Dziś, bo wczorajszym kryzysie nie ma śladu. Jedzie mi się świetnie. Zaliczamy strasznie zaniedbany, ukryty kirkut, bez GPS-a byśmy tu chyba nie trafili. Straszne są dzieje kirkutów w Polsce.



Chwila przerwy na bardzo ładnym błońskim rynku





Ruszamy w kierunku Rokitna. Po drodze widać skutki wczorajszej wichury. Na szczęście to tylko połamane gałęzie, a nie rozwalone domy, jak w innych częściach kraju.

W Rokitnie obok kościółka rozstawiono stare maszyny rolnicze. Ciekawy pomysł. Szkoda, że ktoś nie wpadł na pomysł, aby e opisać, myślę że wiele osób nie ma pojęcia do czego kiedyś służyły, niektóre pewnie jeszcze wciąż można spotkać na polach.

Kolejny waypoint jest w Instytucie Budownictwa Mechanizacji i Elektryfikacji Rolnictwa w Kłudzienku. Po drodze mój łańcuch zastępuje mi mp3-kę, niestety nie gra muzyki jaką lubię. Przed wjazdem do Instytutu nie wytrzymuję i zatrzymuję się żeby go nasmarować. Doganiam chłopaków i... jest mały problem. Waypoint jest umieszczony na zamkniętym terenie w grożącym zawaleniem budynku. Kolejny bezsens. Piotrek był co prawda skłonny go zaliczyć jednak napotkał sprzeciw jakiegoś tubylca. Niepotrzebna pyskówka i po chwili rezygnując z odnajdywania kodu ruszamy dalej.

W Izdebnie Kościelnym purchawka-gigant. Jako, że moje baterie w aparacie odmówiły współpracy muszę posiłkować się zdjęciem zrobionym przez Damiana.



Zaczyna padać. Źle. Zaczyna się ulewa. Po kilkunastu sekundach jesteśmy cali mokrzy, po kilku minutach w butach basen. Do domu jeszcze około 20km. Nie damy rady już zaliczyć filarów, na których najbardziej mi zależało. Trudno Ważniejsze jest zdrowie Wiktorka. W ciągle padającym deszczu jedziemy do domu. Po kilku kilometrach przestajemy zauważać deszcz.

Dojeżdżamy do domu. Dziwne bo... wszyscy są zadowoleni, uśmiechnięci. Taka jazda też ma swój urok o ile nie kończy się potem w łóżku. Mam nadzieję, że tak się nie skończy dla nikogo tym razem.

Ogólnie spędziliśmy fajne popołudnie, nie podobały mi się jednie dwa wspomniane waypointy. Niektórych takie umieszczenie punktów może dodatkowo podniecać, mnie nie. Z założenia będę je ignorował. To tylko zabawa, która dla mnie może być jedynie wskazówką/pretekstem do odwiedzenia interesujących punktów w okolicy. O ile na Śląsku też się gra rozwinie.