Kiedy kończymy grę przy stole tenisowym zerkam kontrolnie na rywalizację w Endo i... zamiast dźwigać ciężary idę do kina. Na ekranie stary film Syndneya Pollacka "Havana". Film stary, ale nie widziałem i biegając ogląda się całkiem fajnie. Niestety ze względu na porę nie mogę zobaczyć do końca. Ale biegło się całkiem przyjemnie.
Wczorajszy Kanclerz Półmaraton mnie prawie zabił. Obawiałem się, że dziś się nie ruszę. Ale nie było tak źle. Na wszelki wypadek spakowałem rano rzeczy na siłownię i pojechałem do pracy. Już w aucie żałowałem, że nie wyszedłem pobiegać lub pokręcić o świcie...
Po pracy nie wytrzymałem i wpadłem na chwilę na siłownię. Czterdzieści minut rozbiegania na bieżni wystarczyło żeby się spocić. W drodze do domu koleżanka z teamu rzuciła wariacki pomysł na kwiecień. Muszę się zastanowić. Tylko czasu mało. Do jutra do 20:00. Jest o czym myśleć. Brzmi nierozsądnie więc... kusi :-)
Godzinka z słuchawkami na uszach... słuchając wciąż o bieganiu :-) To już jakieś zboczenie... Mimo to było super. Chyba trochę za mocno, bo zegarek zasugerował mi ok. 60h odpoczynku :-)
Mimo kilku dni urlopu zero aktywności. Nie było czasu ani na rower, ani na bieganie. Czasem też tak bywa. Mimo to urlop był potrzebny żeby sobie poukładać trochę spraw. Szkoda tylko, że taki krótki. Potrzebowałbym jeszcze... z miesiąc? Może trochę dłużej...
W międzyczasie udało się spędzić kilka godzin na zupełnie nietypowej dla mnie imprezie - na Quefestivalu.
A to tylko dlatego, że w trakcie maratonu biegłem tak wolno, że czytałem co to powywieszali na ścianach i przeczytałem o koncercie Quebonafide :-) Musiałem iść. Syn też. To i żona poszła :-)