Wczoraj było pięknie ale i męcząco. :-) Ale to było piękne zmęczenie. Dziś różne pomysły. Ostatecznie wygląda Bukowe Berdo w wersji nietypowej dla nas, bo z powrotem tą samą drogą. Ale przecież czasem może być inaczej.
... i wyjechać w Bieszczady. Jak teraz, bez wcześniejszych planów, bez konkretnych celów. Ok, padły od razu jakieś pomysły tras, ale bez musu, z możliwością zmiany w dowolnym momencie.
Prosto z pracy ruszam do Lutowisk. Dopiero chyba po drodze dociera do mnie, że w ten weekend jest Maraton Bieszczadzki, stąd chyba problem z noclegami. Bardzo późnym wieczorem docieram na kwaterę. Chwilę później dojeżdża brat. Jak na mnie siedzimy dość długo, ale też nie ma planu aby wstawać wcześnie rano. Wyłączamy budziki, jak wstaniemy, to ruszymy.
Rano śniadanko i jedziemy do Ustrzyk. Zostawiamy samochód upewniając się, czy oprócz opłaty wjazdowej na parking nie ma przypadkiem jeszcze wyjazdowej :-) Ruszamy na Połoninę Caryńską. Z tej strony podejście pamiętam jeszcze z czasów podstawówki. Wtedy mnie zmęczyło. Teraz początek też męczy, bo brat narzucił niezłe tempo :-) Tym razem jednak wiem co czeka mnie u góry i nie męczy mnie to psychicznie.
Jeszcze nie zdążyłem odpocząć po ostatniej tygodniowej delegacji, a już kolejna. Dziś i jutro Mielec. Miasto, w którym jak informują nas miejscowi nie ma do zobaczenia nic.
Po pracy szyki trening. Dziś interwały. Na wałach, które są obok hotelu.
Wczoraj cały dzień w drodze i zero biegania. Do hotelu w Niemczech dotarliśmy przed północą i rano nie było zupełnie chęci ruszyć się z łóżka. Do domu dotarliśmy wieczorem. Bite siedem dni. Prawie pięć tysięcy km w samochodzie.
A dziś od rana w pracy. Dlatego bieg dopiero wieczorem.
Wczoraj był bieg na osiedlu, w którego organizację chyba nawet coś wniosłem, ale nie zdążyłem wrócić żeby wystartować lub choć pokibicować. Ponoć się udało - ponad 200 startujących i pozytywne opinie.
W hotelu około północy. Padamy. Rano szybkie bieganie. Nawet mi się nie chce kombinować z trasą. Po najbliższej, już znanej okolicy na obrzeżach Barcelony.
Wieczorem kolejny spacer, ale już nie rejestrowany, bo... nawet nie było czasu o tym myśleć. W drodze na mecz piłkarzy ręcznych w ramach Ligi Mistrzów - Barcelona - Łomża Kielce. Dobrze, że udało się wcisnąć burgera przed meczem, bo byśmy umarli z głodu.
Perpignan - zdaje się, że ładne miasteczko nad Morzem Śródziemnym. Zdaje się, bo lądujemy w hotelu w pobliżu autostrady, jakieś 15-20 km od morza. Dzielnica chyba mocno przemysłowa. Po długim dniu nawet nie mamy ochoty myśleć o zwiedzaniu. Chcemy tylko coś zjeść. Wcale nie jest to proste. Lądujemy... w Mc Donald's. Super :-(
Rano ciemno. Ale chociaż ciepło. Niestety już wczoraj zauważyliśmy, że latarnie w okolicy wygaszone.
Zaplanowana wcześniej trasa też prowadzi mnie w ciemne tereny. Muszę na bieżąco modyfikować. Średnio mi się to podobało. Nie ma czasu narzekać. Kąpiel, śniadanie i ruszamy na spotkanie z dostawcą.
Néris-les-Bains - niespełna trzytysięczne miasteczko gdzieś we Francji. Mnie skojarzyło się z Nałęczowem, Olkowi z Ciechocinkiem. W hotelu mówią w trzech językach - pod warunkiem, że jest to po francusku. W restauracjach też. W końcu udaje nam się coś zamówić przed zamknięciem.