Weekend był rowerowy, więc czas pobiegać. Temperatura nie zachęcała do biegania na dworze więc siłownia i bieżnia. Słuchawki w uszach, kolejna książka i jakoś dałem radę ;-)
Krótko na bieżni (22 minuty). Mimo dość wolnego tempa nieźle się ze mnie lało. Potem chwilę walki z ciężarami. Tu akurat odwrotnie, jakoś wyjątkowo łatwo i lekko.
Kiedyś był taki serial: Blisko, coraz bliżej... U mnie krótko, coraz krócej, czyli źle, coraz gorzej...
Dziesięć minut rozgrzewki, a potem... niecały kwadrans biegu w wolnym tempie... w sumie niecałe... 2 km... Już nawet włączyłem sobie jakiś film akcji żeby odegnać myśli... nie pomogło... nawet zły nie byłem kiedy zszedłem z bieżni... Po prostu wykąpałem się... pojechałem do sklepu, zjadłem obiad i... poszedłem spać... żeby potem wstać i męczyć się do północy, albo nawet dłużej...
Za chwilę miał być półmaraton, potem dwa biegi górskie, potem jeszcze maraton i jakieś dwie połówki... Tylko jak, kiedy nawet dwa kilometry stanowią problem...
W planach była godzina truchtania, a nie wyszło nawet pół. Za diabła nie potrafię się zmobilizować. Jakiś totalny brak chęci. Nie wiem jak to przełamać.
Po pracy krótka wizyta w siłowni i bieganie na bieżni. Najpierw myślałem, że pobiegam na dworze, ale jak zobaczyłem jak ciepło jest na dworze to od razu zrezygnowałem... Niestety na siłowni też nie lepiej. Nie dość, że nie działa klima, to jeszcze wszystkie bieżnie z nawiewami były zajęte. Ledwo wytrzymałem pół godziny.
Rozgrzewka była wyjątkowo mocno, skoro już po niej zegarek zaproponował mi kilka godzin odpoczynku :-) Na bieżni włączyłem muzyczkę w... łysych klimatach i... poleciałem. Widać bit był dobry, bo i tempo było niezłe :-) Może trzeba coś takiego sobie przygotować na najbliższe zawody?
Co prawda nie wszystkie kawałki były bardzo szybkie... Niektóre były wolniejsze, ale za to pasujące to dzisiejszego dnia...
Kolejny dzień bez sil. Poranna próba na bieżni od początku wolniej niż planowałem. Gdyby nie to, że chciałem dosłuchać książkę do końca to pewnie skończyłbym jeszcze wcześniej.
W poniedziałek po pracy poszedłem na siłownię. Wszedłem na bieżnię i... przeszedłem... 4 minuty... Nie miałem siły, ani chęci nic robić... Wróciłem do domu.
We wtorek... Po raz kolejny organizacyjnie się nie udało nic zrobić...
Środa, dziś... Udało się pójść na siłownię. Na bieżnię.... Dłuższe interwały udało się rozpocząć... Nie udało się skończyć... Znów złe myśli zabiły myśli o treningu. Nawet nie próbowałem walczyć...
Nie chciało mi się biegać, nie chce mi się pisać...
Wczorajszy trening nie wyszedł. Dziś musiał być. Pozostało tylko wahanie, czy na dworze, czy na siłowni. Wybór padł na siłownię. Słucham kolejnej książki, która mnie wciągnęła więc nie boję się nudy.
I rzeczywiście biegnie się spokojnie. Na ekranie brzeg morza, w uszach historia Jacka Reachera. Wszystko jest ok. Ludzie na bieżniach obok się zmieniają, a ja wciąż biegnę. O dziwo okazało się, że na bieżni daje się ustawić maksymalną długość treningu na 120 min. Dziś to nie problem, bo tyle planowałem.
Za mało picia sobie tylko zaplanowałem. Zamiast wziąć bidon 0,6 litra i w trakcie treningu go sobie uzupełnić, to postanowiłem wziąć butelkę 0,75. I to mimo wolnego truchtania było zbyt mało.
Czuję to do teraz. Trzeba uzupełniać płyny. Tym bardziej, że dziś wyjątkowo mecz przed tv, a napojów w sklepach coraz więcej.