W poniedziałek po pracy poszedłem na siłownię. Wszedłem na bieżnię i... przeszedłem... 4 minuty... Nie miałem siły, ani chęci nic robić... Wróciłem do domu.
We wtorek... Po raz kolejny organizacyjnie się nie udało nic zrobić...
Środa, dziś... Udało się pójść na siłownię. Na bieżnię.... Dłuższe interwały udało się rozpocząć... Nie udało się skończyć... Znów złe myśli zabiły myśli o treningu. Nawet nie próbowałem walczyć...
Nie chciało mi się biegać, nie chce mi się pisać...
Wczorajszy trening nie wyszedł. Dziś musiał być. Pozostało tylko wahanie, czy na dworze, czy na siłowni. Wybór padł na siłownię. Słucham kolejnej książki, która mnie wciągnęła więc nie boję się nudy.
I rzeczywiście biegnie się spokojnie. Na ekranie brzeg morza, w uszach historia Jacka Reachera. Wszystko jest ok. Ludzie na bieżniach obok się zmieniają, a ja wciąż biegnę. O dziwo okazało się, że na bieżni daje się ustawić maksymalną długość treningu na 120 min. Dziś to nie problem, bo tyle planowałem.
Za mało picia sobie tylko zaplanowałem. Zamiast wziąć bidon 0,6 litra i w trakcie treningu go sobie uzupełnić, to postanowiłem wziąć butelkę 0,75. I to mimo wolnego truchtania było zbyt mało.
Czuję to do teraz. Trzeba uzupełniać płyny. Tym bardziej, że dziś wyjątkowo mecz przed tv, a napojów w sklepach coraz więcej.
Dziś poranny bieg na bieżni z trochę większą prędkością niż zwykle. I co najważniejsze na dłuższym dystansie, bo ok. 9 km w tempie ok. 5:46. Oczywiście głowa kilkukrotnie sugerowała zmniejszenie tempa, ale dziś udało się jej nie słuchać. Póki nogi podawały i czas pozwalał to się nie poddawałem. Puls wysoki, ale przy takim tempie to już nic dziwnego, do maksimum jednak nawet się nie zbliżył :-)
Żal trochę przerwy spowodowanej styczniową kontuzją, ale na to się nie ma wpływu. Trudno, trzeba dalej robić swoje. Na siłowni pustka o świcie, w sumie może z dwadzieścia-trzydzieści osób się przewinęło. Cisza, spokój. Na ekranie koncert Analogsów z Przystanku Woodstock, a potem początek koncertu The Bill. Wciąż nie wiem, czy to czego słucham mam jakikolwiek wpływ na tempo biegania.
Dziś w planach dłuższe bieganie. Na siłowni, bo na dworze nie dość, że leje, to jeszcze wieje. A ja chyba ostatnio wygodny się zrobiłem. Na bieżni spokojne i równe tempo. W tle ukulele. Biegnie się dobrze, choć pocę się niemiłosiernie. Niestety piątkowy ból nogi wraca. Nie jest taki mocny jak ostatnio, ale nie chcę ryzykować. Schodzę po 11 km. Nie do końca jestem zadowolony, ale z drugiej strony coś zrobiłem, tętno też w ryzach udało się utrzymać. Mimo wszystko chciało by się więcej.
Wczoraj też był w planach basen albo siłownia, już nawet byłem w drodze, ale nie wyszło. Za to wieczorem wyszło kino z żoną. Wybór padł na nowy film Patryka Vegi: Bad Boy. Nie jestem specjalnym miłośnikiem twórczości Vegi, a już po Polityce to zupełnie się zraziłem, ale ten film chciałem zobaczyć. I... nie zawiodłem się. Oczywiście można się czepić niektórych scen, można było sobie odpuścić niektóre motywy, ale ogólnie zarówno żonie, jak i mnie się podobało. Nie nudziliśmy się.
Ciekawy jestem jak odbiorą ten film, Ci dla których tematyka jest zupełnie odległa...
Po wczorajszym bieganiu z pączkami w tle chyba byłem za ciężki, bo czułem lekki niepokój w nodze. Rano też jeszcze lekko to czułem, ale postanowiłem choć chwilę pobiegać przed pracą. Trzeba by w końcu wyjść na dwór, ale pogoda nie zachęca. Jakiś zimny deszcz... Wygoda wygrywa, więc bieżnia.
Niezbyt długo, ale z mocniejszym akcentem. Nie ma lekko trzeba się przełamać i przywyknąć, ze jak trening to musi się człowiek trochę zmęczyć, nie wystarczy lekko potruchtać. Może jakiś efekt tego będzie.
Wczoraj wszystko poukładało się nie tak jak miało i treningu nie było.
Oczywiście gdybym się postarał i bardzo chciał to pewnie bym go jeszcze dał radę zrobić... Ale znów coś poszło nie tak, znów głowa zastrajkowała, znów głupie myśli zaczęły krążyć. Znów trzeba zrobić czystkę i pewne rzeczy poukładać...
Wieczorem dostałem prezent na Walentynki... Tak, nieco spóźniony, ale doszedł :-)
Przeczytałem tylko wstęp, ale już okładka, tytuł, bohater... wystarczyły żebym rano się zebrał i poszedł na siłownię.
Wieczorem zrobiony rezonans. Zmęczenie dało znać o sobie. Usnąłem w trakcie :-)
Dziś trzeba w końcu wrócić do biegania. Kolejne zawody coraz bliżej, a ja miesiąc w plecy (dosłownie w plecy) :-( Ruszam na bieżnię mechaniczną. Dwie zmienne prędkości. Nawet spokojnie się biegło. W niedzielę zobaczymy, czy w takim tempie będę w stanie biec na zawodach.
W nocy i rano niestety znów lekki niepokój w plechach. I pytanie, czy to bieganie, czy powrót na stare miejsce do spania? Akurat jedno z drugim się nałożyło...
Dziś przerwa ze schodami :) Dziś w planie bieganie po bieżni. Podobnie jak wczoraj koncert KSU, tym razem z Ustrzyk. Spokojne tempo. Truchtam sobie, ale coś czuję jakiś niepokój w prawej stopie. Coś mnie ociera. Oczywiście zamiast zatrzymać się i sprawdzić to biegnę dalej. Prawie godzinkę. Prawie, bo boli coraz bardziej, a przecież za kilka dni zawody. Kończę chwilę wcześniej niż planowałem.
W szatni ściągam buta i wszystko jasne. Zakładałem białe skarpety, a ściągam w barwach narodowych. Pytanie co nie zadziałało: buty, czy skarpety? W tych akurat butach dawno nie biegałem, w sumie to ogólnie mało w nich biegałem. A może jednak podwinięta gdzieś skarpetka? Mam tylko nadzieję, że do soboty się zagoi.