Po czwartkowym omdleniu odpuściłem wczorajsze plany. Dziś były kolejne, ambitniejsze... Były... Tak jak urlop, który właśnie miał się zacząć... Na siłowni lekko, bo jeszcze się łudziłem, że coś wyjdzie potem... Nie wyszło... Czyli weekend jak zawsze :(
Przedwczoraj "robiłem nogi", wczoraj czułem się z tym całkiem dobrze, więc godzinkę pobiegałem dość szybko (jak na mnie). Na efekt nie trzeba było długo czekać. Dziś już nogi czułem... W związku z czym dziś tylko góra :-) W dodatku zupełnie samotnie.
Wieczorem w domu jeszcze syn skłonił mnie to kilku ćwiczeń z wykorzystaniem prezentu jaki od Niego dostałem :-)
I wszystko spoko, tylko potem... nagłe omdlenie, pierwszy raz od bardzo dawna. Zmęczenie, ciepło, duszność, czy nagłe wstanie? Nie wiem... Ale wystraszyłem się, Igor chyba też... Mam nadzieję, że to nic poważnego... jakaś jednorazowa akcja... hipotonia ortostatyczna?
Dziś siłownia... niby z synem ale jednak sam. Igor zajął się ciężarami z kolegą, a ja postanowiłem zmęczyć się sam. Nawet się udało. Uczciwy trening zakończony kilkoma "marriotami" ;-) Pod koniec coś pulsometr w zegarku wziął sobie wolne... Nijak puls ze schodów miał się do rzeczywistości.
Kiedyś czytałem gdzieś, że żeby trenować trzeba mieć czystą głowę. Czystą, uporządkowaną, pozbawioną problemów... I chyba coś w tym jest. O ile czasem wychodzę pobiegać, pokręcić żeby właśnie oczyścić myśli, przestać choć na chwilę myśleć to nie sprawdza się to w trakcie treningów.
Na treningu, przy pierwszej cięższej chwili, złe myśli powracają ze zdwojoną prędkością oraz siłą i skutecznie potrafią przerwać ćwiczenia. Tak było dziś przy próbie powrotu do interwałów. Nogi były na bieżni, a głowa gdzieś daleko. Spotkały się przy pierwszym zmęczeniu i powiedziały dość. A ja po raz kolejny dałem się przekonać do przerwania treningu.
Ledwo zdążyłem się wykąpać, a kolejna informacja dorzuciła swój kamyczek do nastroju.
Dobrze, że wieczorem udało się popracować chwilę przy tablicy wyników i poobserwować syna na boisku. Jest dobry :-)
Choć cały mecz wygrywali to spotkanie skończyło się remisem. Tak bywa. Na boisku, w biznesie, w życiu... Ten remis w starciu ze starszymi i bardziej doświadczonymi kolegami można uznać za sukces... Czasem remis to po prostu kompromis... A czasem nawet przegrana...
Weekend mało aktywny (w sensie sportowym). Waga w górę 1,5kg. Po powrocie z komunii najpierw spełnienie obowiązku obywatelskiego, a potem siłownia. Znów udaje się wygrać w tenisa stołowego z synem, chyba 7:2, ale pewien nie jestem. Potem trochę wyciskania, a na koniec dobicie na schodach. Ponad 100 pięter poszło w szybkim tempie.
Po powrocie na siłownię graliśmy z synem trzykrotnie w ping ponga. I trzy raz mnie ograł (4:5, 6:7 i ostatnio 10:12 w setach). Wcześniej zdarzało się to sporadycznie, a teraz... Czyli albo On jest coraz lepszy, albo ja coraz słabszy... :)
Dziś się odkułem - 14:2 :-) No chyba, że to był prezent na Dzień Ojca... :-) Chociaż w sumie chyba nie, bo prezent dostałem oddzielnie ;-)
Na więcej dziś nie starczyło czasu... Trzeba było wrócić do domu na transmisję meczu.
Dziś pogoda mnie w konia zrobiła. Zgodnie z planem padało. Padało, ale tylko do momentu kiedy wszedłem na siłownię. Potem przestało, ale ja już byłem przebrany. W efekcie zamiast biegania na powietrzu dusiłem się pod dachem.
I to dusiłem prawie dosłownie... Nie dość, że klima była wyłączona, to jeszcze bieżnia bez nawiewu. I choć biegło mi się całkiem fajnie to z każdym kolejnym kilometrem byłem coraz bardziej mokry.
W pewnym momencie koszulka była tak mokra i ciężka, że miałem wrażenie, że biegnę z plecakiem.
Biegłem wolno, ale i tak się zmęczyłem... W sumie skończyłem wcześniej niż planowałem. Trochę źle, ale ogólnie czułem, że było uczciwie.
Ciężki i mało aktywny tydzień za mną. Dziś wyjście z synem na siłownię. Na początek rozgrzewka przy stole tenisowym. Dobrze szło, ale Młody gra coraz lepiej. Ostatecznie przegrałem 6:7. Kosztowało mnie to 70 pompek... :-)