Odyseja 2009 - Kryzys
Po wczorajszym etapie szybko zasnąłem ale całą noc się budziłem. To zmęczenie.
Dziś rano nikomu się nie spieszyło. Chyba wszyscy czuli trudy dnia wczorajszego. Większość chyba też nie była zbyt zadowolona z wczorajszych wyników. Trzeba jednak jechać.
Rozdanie map i analiza trasy - dziś wszyscy wybierają podobny kierunek bo punkty są kolejno zamykane o określonych godzinach. Dziś start spod ośrodka więc na początek szybki zjazd z górki - u mnie licznik pokazuje 58,98 km/h. Nie jest to rekord ale i tak całkiem sporo.
Ruszamy w stronę punktu pierwszego. Po drodze mijamy zawodniczkę, która ma problemy z korbą. Po chwili, gdy zastanawiamy się, którą ścieżką jechać widzimy jak przebiega obok nas wraz z rowerem. Kilkadziesiąt metrów dalej gubi korbę. Ciekawe czy tak zamierza pokonać resztę dystansu...
Zaliczamy punkt i jedziemy dalej. Zmęczenie gdzieś minęło i pędzę tak, że najpierw mijam rozjazd, a potem punkt nr 2. Wracamy i po chwili mkniemy na drugą stronę DK52. "Trójkę" odnajdujemy dość szybko (niech żyje "trip up") i... pora na krótki odpoczynek.
Decydujemy się pominąć kilka kolejnych punktów i jedziemy od razu na "siódemkę". Zaskakujemy dyżurującego tam kolegę nadjeżdżając z zupełnie innej strony niż wszyscy. "To tam się da przejechać?" :-)
Jadąc dalej spotykamy myśliwych. Jakoś niezbyt pewnie się czuję, może dlatego nabieram dużej prędkości na zjeździe, który kończy się nagłym STOPem. Monice zjazd się chyba też podobał.
Przed kolejnym punktem dostajemy zadyszki, podjazd wyglądał niewinnie ale dał popalić. Zaliczony PK8 i kolejna przerwa. Zjazd po nieprzyjemnych kamykach i... zostawiliśmy kompas u góry. Kosma wraca. Po chwili zjeżdżamy co chwili wyprzedzani przez kolejne zespoły.
Na dziewiątym punkcie wita nas fotograf pstrykający wszystkim zdjęcia. Każdy zalicza punkt i jedzie dalej, gdy my tymczasem okupujemy mostek i po raz kolejny posilamy się i odpoczywamy. Fotograf jest chyba tym nieco zdziwiony. podobnie jak mavic, którego mijamy zjeżdżając z punktu - w jego oczach można wyczytać "Jak to możliwe, że oni są przede mną?".
Minimum mamy zaliczone, możemy wracać do bazy. Decydujemy się jednak zaliczyć ostatni punkt. Niestety po około 2-3km schodzi ze mnie powietrze i nie mam siły jechać. Nie mam siły stać. Nie mam siły.
Siadamy na przystanku patrząc jak mijają nas kolejne zespoły. Nie interesuje mnie to. Mam dość.
Odpoczywając, chcę pokazać Monice coś na kompasie i... kiedy celuję na jakieś okoliczne drzewo przejeżdżają kolejne zespoły. Zapewne długo zachodzili w głowę jak można się było zgubić na prostej drodze, na przystanku do tego stopnia żeby szukać drogi z kompasem... ;-)
W końcu się zbieramy i rezygnujemy z "dziesiątki". Chcę już być w bazie. Na 2-3km przed metą zaczyna mną rzucać. To już nie jest wiatr, który dziś momentami dawał się we znaki. Spoglądam na koło i już wiem, kapeć...
Zmiana dętki? Nie, spróbujemy dopompować i może uda się dojechać do końca. Nie udaje się po kilometrze znów zaczyna być mało. Nie szkodzi. I tak już nie mam siły wjeżdżać tym podjazdem. Prowadzę rower. Po chwili mija mnie jeszcze jeden kolega, który też na dole złapał gumę.
Docieram do góry. W końcu. Padnięty. Kąpiel, zupka i najchętniej poszedłbym spać. Jeszcze tylko ogłoszenie wyników (jak zwykle wcześniej niż było w planach) i... nie nie do domu. Jeszcze siedzimy trochę gawędząc, nie chce nam się rozstać. Mimo zmęczenia, mimo wyników wyjeżdżamy zadowoleni. Dopisała pogoda, przefajne tereny i co najważniejsze wspaniałe towarzystwo.