Bike Orient 2009
Przyjeżdżamy już w piątek wieczorem. Mimo moich obaw udało się zapakować cztery rowery, bagaże i cztery osoby do Swifta. Przyjechaliśmy całą rodzinką wierząc, że podobnie jak w zeszłym roku każdy z nas będzie się świetnie bawił.
Na miejscu jest już trochę osób, dojeżdżają inni. Krótkie powitania, rejestracja, rozpakowanie bagaży, rowery do stajni (tzn. do garażu) i… czas na krótką integrację. Z częścią osób widujemy się w miarę regularnie, niektórych widzę pierwszy raz po rocznej przerwie. No, może nie do końca, bo widuję ich czasem… na blogach :-)
Sobotni poranek. Wstajemy i już przebrani maszerujemy na śniadanie. Witamy się z tymi, którzy przyjechali dopiero rankiem. Humory wszystkim dopisują mimo, że… za oknem deszczyk.
Ostatnie informacje o zasadach, rozdanie map i start. Chyba jeszcze jesteśmy trochę zaspani.
Puszczamy przodem tych, którzy przyjechali się tu ścigać i walczyć o podium. My przyjechaliśmy tu rekreacyjnie. Fajnie, że ta impreza pozwala na świetną zabawę zarówno dla ścigaczy jak i dla całych rodzin…
Ruszam z moją rodzinką, dołącza do nas Kosma i niespodziewanie JPbike. Fajnie będzie nas więcej. Ustalamy, że do pierwszego punktu jedziemy razem, a potem Anetka z Igorkiem wracają, a my walczymy dalej. Chcemy żeby Igorek zaliczył choć jeden punkt. Dla niespełna sześciolatka to i tak będzie sukces.
Zaczynamy od PK1. Igorek zapodaje niezłe tempo :-) Szybko dojeżdżamy w pobliże pierwszego punktu, wjeżdżamy w leśną ścieżkę i… zaczyna się zabawa z komarami. Jest ich milion. Do tego pojawia się trawa i musimy prowadzić rowery. Chwilę wcześniej zatrzymując się wypinam prawą nogę i… spadam w lewą stronę.
Przechodzimy przez mostek i docieramy na punkt. Chłopcy perforują karty i wyjeżdżamy na drogę. Okazuje się, że można było przejechać przez gospodarstwo zamiast przebijać się przez krzaki i pokrzywy. No cóż, grunt, że daliśmy radę. Poza tym trzeba czytać opisy punktów.
Jako, że Igorek dał radę spokojnie dojechać decydujemy się go zabrać na jeszcze jeden punkt.
Chwila przerwy pod sklepem. Igor skarży się, że licznik mu nie działa na co… Jacek i inni wybuchają śmiechem. Składając wieczorem rower założyłem odwrotnie koło. Licznik nie miał prawa działać.
Jedziemy dalej. Jacek coś zauważa.
Co za okolica... nawet strachy tu piją...
Po błotnej przeprawie docieramy do PK4.
Mocno ukryty, bez możliwości zobaczenia z drogi i bez przedzierania się przez krzaki.
Mam mieszane uczucia co do tego czy tak powinien być umieszczony punkt na rowerowym maratonie. Pewnie Ci, którzy zaliczyli Grassora, Harpagana i inne powiedzą, że to była łatwizna ale w końcu wolno mi mieć własne zdanie.
Tym razem to już naprawdę ostatni punkt dla Igorka. Wracamy do skrzyżowania ścieżek (przebijając się przez piachy) i rozdzielamy się.
Anetka przejmuje nawigację w swoim zespole i rusza do bazy, a my w okrojonym składzie jedziemy dalej.
PK2 - szybki rzut oka na mapę i bez większych problemów odnajdujemy punkt na wydmie. Dalej na celowniku jest "szóstka" i przeprawa krypą.
Po drodze widać, że stutonowy rower Wiktorka daje mu w kość.W przyszłym sezonie trzeba będzie mu kupić w końcu "normalny" rower. W trakcie odpoczynku ucieka nam Jacek. I tak długo znosił nasze tempo.
Docieramy do PK6. Prawie. Dzieli nas od niego jeszcze Pilica. Miała być łódka, a tu ni widu, ni słychu.
Trudno, zostawiamy rowery po tej stronie rzeki i przeprawiamy się przez bród. Kosma daje przykład, za nią Wiku i ja.
Zdjęcie zapożyczone od Kosmy
Nieco mokrzy docieramy na drugi brzeg. Jak się wieczorem okaże niektórzy przeprawiali się przez rzekę pięciokrotnie więc nie mamy co narzekać. Łódka, a dokładniej mówiąc krypa, stoi przy brzegu.
PK6 to jednocześnie punkt żywieniowy. Niestety zostały już tylko pomarańcze, arbuz i woda. Lepsze to niż nic. Wiku wzbudza chyba współczucie u koleżanki obsługującej ten punkt i… już po chwili zajada się ogromnym kawałkiem babki z jej prywatnych zapasów.
Po chwili pojawia się właściciel krypy i na stole pojawia się swojska kaszanka. Chwila odpoczynku i wracamy na drugi brzeg… krypą… Fajne przeżycie…
Zdjęcie ze strony Piotra Rogalskiego
Cztery punkty zaliczone. Tylko i aż. Decydujemy się wracać do bazy, odpocząć, wziąć mapę i ruszyć na drugi etap.
W między czasie jeszcze jeden postój obok sklepu. Zaopatrzenie zerowe. Chyba żyją tylko ze sprzedaży piwa, które piją przed wejściem wszyscy miejscowi bez względu na to czy przyjechali tu rowerami, czy samochodami. Koszmar. Za chwilę przecież możemy ich spotkać na drodze ;-(
Baza. Okazuje się, że Anetka z Igorkiem w towarzystwie Tomalosa zdążyli już zaliczyć jeden punkt z drugiego etapu i wrócili do bazy kończąc imprezę.
Igorek chyba lekko zmęczony
Wiku chyba też...
Krótka przerwa i decydujemy się zaliczyć 3 punkty z nowej mapy. Ruszamy. Bez problemu docieramy do PK16 i… rezygnujemy. Nie ma sensu się zabijać, skoro nie jesteśmy w stanie pojechać wszyscy razem dalej, to wszyscy wracamy. I tak jest fajnie.
Meta. Mycie rowerów, kąpiel, bigos i oczekiwanie na wyniki.
W ostatniej chwili docierają Asica i Flash.
Odnalazł się też Jacek.
Dołącza do nas również Młynarz, który nie mógł przyjechać wcześniej i wystartować w zawodach.
Zakończenie trwa długo, bo… nagród był ogrom…
Z najważniejszych dla nas to:
Igor jako najmłodszy zawodnik - niespełna 6 lat i zaliczone 3 punkty.
oraz
Najliczniejszy zespół, czyli…. BIKESTATS :-)
Wieczorem jeszcze pieczenie kiełbasek przy ognisku i nocne biesiadowanie.
Podsumowując:
Fantastyczna impreza, świetny klimat, trasa trudniejsza niż rok temu, ale fajna, organizacja doskonała i... tak można by jeszcze długo... Naprawdę trudno chyba znaleźć inną tak dobrze zorganizowaną imprezę, gdzie wszyscy przez cały czas są uśmiechnięci i zadowoleni.
Nie, nie wspomnę tu u gospodarzach obiektu, bo... nie warci tego są... Szkoda, ale to już nie wina organizatorów.
Wynik - bez komentarza - ale z założenia jechaliśmy tu powłóczyć się rodzinnie, a nie ścigać się.
Wielkie dzięki organizatorom za wysiłek jaki włożyli w organizację imprezy. Czekamy na zapowiedź Bike Orientu 2010 :-)