Zbójnicka Śleboda
Sobota, 29 sierpnia 2020
· Komentarze(4)
Kategoria Bieganie, małopolskie, W górę, W towarzystwie, Z kamerą wśród..., Zawody
Jak pewnie Ci, którzy czytają mojego bloga regularnie zauważyli, od początku pandemii mam pod górkę z bieganiem. I nie chodzi tu o to, że trenuję w górach, a o to, że straciłem zapał do biegania. Plany na ten rok były ambitne, ale kolejne odwoływane lub przenoszone biegi skutecznie zniechęcały do regularnego trenowania. Już wyjazd na Rzeźniczka prawie trzy miesiące temu był wariactwem, ale udało się. Kolejne miesiące upłynęły praktycznie prawie bez treningów, nie licząc kilku krótkich biegów w Austrii.
Patrząc na to co się dzieje i, że w Niedzicy ogłoszono czerwoną strefę łudziłem się, że Ultra Janosik też zostanie odwołany. Niestety nie został. Co było robić, trzeba było przyjechać, ale wizja 35 km po górach, dodatkowo w upalnej pogodzie nie nastrajała mnie zbyt optymistycznie.
Na miejscu zameldowaliśmy się w piątkowe popołudnie. Odbiór pakietów startowych, obiadek i choć gdzieś po głowie chodziła nam jakaś aktywność to reszta wieczoru to po prostu chillout plus analizowanie map, wymogów związanych z wyposażeniem obowiązkowym itp.
Mimo, że spakowaliśmy się już w piątek to w sobotę na miejsce zbiórki przyjeżdżamy na styk. Do tego przy wejściu do autokaru, który wiezie nas na miejsce startu, okazuje się, że niektórzy jednak zapomnieli tego i owego :) - i to nie byłem ja :)
Ostatecznie jednak udaje się w komplecie dotrzeć na miejsce startu.
Mamy chwilę czasu jeszcze na ostatnie poprawki, toaleta, ustawienie nawigacji w zegarkach (jak się potem okaże niepotrzebne, bo trasa perfekcyjnie oznakowana) i ustawiamy się na starcie.
Ruszamy, pierwsze kilkaset metrów po asfalcie i mimo, że truchtem to... tętno... 190. Nie wróży to niczego dobrego.
Skręcamy w teren i przed nami długie podejście. Kijki idą w ruch. Tętno dalej wysokie, praktycznie cały czas 180+, ale idzie mi się dobrze. Wyprzedzam nawet Tereskę, choć zdaję sobie sprawę, że to kwestia kilku chwil, gdy znów ją zobaczę i... będzie to ostatni raz w tym biegu :). Jeszcze na górze spotykam Adama i Piotra, ale oni też popędzą do przodu.
Chwilę później zaskakuje mnie... Bufet. Mimo, że oglądałem mapę kilkukrotnie to... tego punktu nie zarejestrowałem. Miła niespodzianka.
Biegnę, nie jest źle, mimo wysokiej temperatury chmury zasłoniły słońce więc da się ruszać.
O dziwo pierwsze dziesięć, a nawet chyba trzynaście kilometrów udaje się pokonać w całkiem przyzwoitym jak na moją kondycję tempie.
Zaczynam w głowie liczyć, o której jestem w stanie dobiec do mety. Wszystko brzmi bardzo obiecująco. Z obliczeń wychodzi mi, czas może być zbliżony do Rzeźniczka, choć tam było o siedem kilometrów mniej do zaliczenia. Jeszcze nie wiem, jak bardzo niepoprawnym optymistą jestem.
W Trybszu spotykam drugiego Piotra, miło zobaczyć znajomą twarz. Cieszy też cola na punkcie i... ziemniak... :)
Siedem kilometrów później kolejny bufet w Dursztynie. Tu jest zupka, ale jakoś nie mam ochoty próbować, czuje od kilku kilometrów lekki niepokój w żołądku więc wolę nie ryzykować. Cola, woda, arbuz i biegnę dalej. Czas wciąż ok, za mną około 21 kilometrów.
Zaczyna się podbieg, kije znów idą w ruch, ale jeszcze nie wiem co mnie czeka. Choć pamiętam, że na mapie była ścianka to jakoś cały czas sobie wmawiałem, że to tylko tak wygląda na profilu wysokości...
O jak bardzo się myliłem... Ta prawie pionowa kreska na mapie nie kłamała. Nie wiem ile razy się zatrzymywałem - oczywiście żeby zrobić zdjęcia ;)
Nie tylko ja, prawie wszyscy... Odgłosy jakie można było usłyszeć brzmiały jak co najmniej z miejsca tortur. Choć w jednym przypadku nie do końca byłem pewien co słyszę... Wspinająca się dziewczyna wydawała takie głosy, że nie byłem pewien, czy to przedśmiertne charczenie (nigdy nie słyszałem, ale na pewno tak to brzmi), czy długi niekończący się orgazm. Myślałem czy nie pomóc jeśli to było to pierwsze, ale jeśli to był drugi przypadek to na wszelki wypadek postanowiłem nie przeszkadzać.
Kiedy zobaczyłem na trasie linę myślałem, że to jakoś żart, ale nie.. choć początkowo ją ignorowałem to ostatecznie też się na niej wciągałem. Niestety skończyła się przed szczytem i końcówkę trzeba było walczyć bez pomocy.
W końcu bez sił zameldowałem się na górze Żar.
24. kilometr pokonywałem... ponad 37 minut!
Zupełnie bez sił próbowałem ruszyć dalej. Mimo, że było momentami w dół to nie miałem już siły biec. Kilkaset metrów dalej usiadłem na drzewie i... myślałem, że tak zostanę. Brak sił, mdłości, gorąc... Gdyby dalo się tam zejść z trasy to nie wiem czy bym tak nie zrobił. Tylko... nie było jak zejść.
Ruszyłem dalej. Od tego momentu prawie całość to był już tylko marsz. Widziałem, że nawet idąc zmieszczę się w limicie czasu, co w żaden sposób nie dopingowało do podjęcia próby biegu.
Zapomniałem już o wszystkich optymistycznych obliczeniach sprzed kilku godzin. Teraz chciałem tylko dotrzeć do mety i spokojne umrzeć.
Jakieś trzy, cztery kilometry przed metą kończy mi się picie. Super, tego mi tylko było potrzeba.
Dwa kilometry przed końcem rzeźni spotykam Tereskę, która już dawno skończyła i wyszła mi naprzeciwko. Miło.
Bardzo miło. A przynajmniej dopóki nie słyszę: Biegnij, teraz już do końca! Dasz radę!
Ale jak? Próbuję szybciej ruszać nogami i o dziwo daję jeszcze radę. Fakt, że jest z górki, ale już wcześniej było i nawet nie próbowałem.
Dobiegam już do samej mety.
Dzięki Tereska :)
Przebiegam linię mety i mam dość, chyba nawet nie mam siły się cieszyć.
To był mój najtrudniejszy bieg. Najdłuższy w górach, w słońcu, którego nie znoszę, ale przede wszystkim... bez treningu. A to już tylko i wyłącznie moja wina. Nie mogę niczego, ani nikogo winić, tylko siebie. Wiedziałem na co się piszę i nie robiłem nic. Jak to było w Cholonku: "Z niczego nie ma nic". I taka jest prawda.
Dostałem niezłą lekcję. Czy jestem zadowolony? Zmieściłem się w limicie, pokonałem najdłuższy dystans, były super widoki na trasie, spotkałem się ze znajomymi, poznałem nowe pozytywnie zakręcone osoby... Więc tak, warto było, jestem zadowolony. Choć chyba z wszystkiego oprócz samego biegu, a może oprócz mojej głupoty.
Jak zawsze mam mocne postanowienie poprawy, wizję regularnych treningów, ale co z tego wyjdzie... Zobaczymy.
Pierwsze działania poczynione. Zmieniłem dystans na Silesii z maratonu na połówkę.
Mimo wszystko bieganie ma mi sprawiać przyjemność, a wiem, że za miesiąc to byłaby męczarnia.
Patrząc na to co się dzieje i, że w Niedzicy ogłoszono czerwoną strefę łudziłem się, że Ultra Janosik też zostanie odwołany. Niestety nie został. Co było robić, trzeba było przyjechać, ale wizja 35 km po górach, dodatkowo w upalnej pogodzie nie nastrajała mnie zbyt optymistycznie.
Jeszcze pełen optymizmu© djk71
Na miejscu zameldowaliśmy się w piątkowe popołudnie. Odbiór pakietów startowych, obiadek i choć gdzieś po głowie chodziła nam jakaś aktywność to reszta wieczoru to po prostu chillout plus analizowanie map, wymogów związanych z wyposażeniem obowiązkowym itp.
Zaraz ruszamy© djk71
Mimo, że spakowaliśmy się już w piątek to w sobotę na miejsce zbiórki przyjeżdżamy na styk. Do tego przy wejściu do autokaru, który wiezie nas na miejsce startu, okazuje się, że niektórzy jednak zapomnieli tego i owego :) - i to nie byłem ja :)
W drodze na start© djk71
Ostatecznie jednak udaje się w komplecie dotrzeć na miejsce startu.
ETISOFT Running Team© djk71
Mamy chwilę czasu jeszcze na ostatnie poprawki, toaleta, ustawienie nawigacji w zegarkach (jak się potem okaże niepotrzebne, bo trasa perfekcyjnie oznakowana) i ustawiamy się na starcie.
Przed startem© djk71
Ruszamy, pierwsze kilkaset metrów po asfalcie i mimo, że truchtem to... tętno... 190. Nie wróży to niczego dobrego.
Skręcamy w teren i przed nami długie podejście. Kijki idą w ruch. Tętno dalej wysokie, praktycznie cały czas 180+, ale idzie mi się dobrze. Wyprzedzam nawet Tereskę, choć zdaję sobie sprawę, że to kwestia kilku chwil, gdy znów ją zobaczę i... będzie to ostatni raz w tym biegu :). Jeszcze na górze spotykam Adama i Piotra, ale oni też popędzą do przodu.
Chwilę później zaskakuje mnie... Bufet. Mimo, że oglądałem mapę kilkukrotnie to... tego punktu nie zarejestrowałem. Miła niespodzianka.
Biegnę, nie jest źle, mimo wysokiej temperatury chmury zasłoniły słońce więc da się ruszać.
Chmurki cieszą© djk71
O dziwo pierwsze dziesięć, a nawet chyba trzynaście kilometrów udaje się pokonać w całkiem przyzwoitym jak na moją kondycję tempie.
Zmęczony na Janosiku© Walusza Fotografia
Zaczynam w głowie liczyć, o której jestem w stanie dobiec do mety. Wszystko brzmi bardzo obiecująco. Z obliczeń wychodzi mi, czas może być zbliżony do Rzeźniczka, choć tam było o siedem kilometrów mniej do zaliczenia. Jeszcze nie wiem, jak bardzo niepoprawnym optymistą jestem.
W Trybszu spotykam drugiego Piotra, miło zobaczyć znajomą twarz. Cieszy też cola na punkcie i... ziemniak... :)
Bufet na bogato© djk71
Siedem kilometrów później kolejny bufet w Dursztynie. Tu jest zupka, ale jakoś nie mam ochoty próbować, czuje od kilku kilometrów lekki niepokój w żołądku więc wolę nie ryzykować. Cola, woda, arbuz i biegnę dalej. Czas wciąż ok, za mną około 21 kilometrów.
Zaczyna się podbieg, kije znów idą w ruch, ale jeszcze nie wiem co mnie czeka. Choć pamiętam, że na mapie była ścianka to jakoś cały czas sobie wmawiałem, że to tylko tak wygląda na profilu wysokości...
O jak bardzo się myliłem... Ta prawie pionowa kreska na mapie nie kłamała. Nie wiem ile razy się zatrzymywałem - oczywiście żeby zrobić zdjęcia ;)
Biegamy© djk71
Nie tylko ja, prawie wszyscy... Odgłosy jakie można było usłyszeć brzmiały jak co najmniej z miejsca tortur. Choć w jednym przypadku nie do końca byłem pewien co słyszę... Wspinająca się dziewczyna wydawała takie głosy, że nie byłem pewien, czy to przedśmiertne charczenie (nigdy nie słyszałem, ale na pewno tak to brzmi), czy długi niekończący się orgazm. Myślałem czy nie pomóc jeśli to było to pierwsze, ale jeśli to był drugi przypadek to na wszelki wypadek postanowiłem nie przeszkadzać.
Nie tylko ja miałem dość© djk71
Kiedy zobaczyłem na trasie linę myślałem, że to jakoś żart, ale nie.. choć początkowo ją ignorowałem to ostatecznie też się na niej wciągałem. Niestety skończyła się przed szczytem i końcówkę trzeba było walczyć bez pomocy.
W końcu bez sił zameldowałem się na górze Żar.
Gdyby wzrok mógł zabić... po wejściu na Żar na UJ2020© Golden Goat Production
24. kilometr pokonywałem... ponad 37 minut!
Covid nie dał rady© djk71
Zupełnie bez sił próbowałem ruszyć dalej. Mimo, że było momentami w dół to nie miałem już siły biec. Kilkaset metrów dalej usiadłem na drzewie i... myślałem, że tak zostanę. Brak sił, mdłości, gorąc... Gdyby dalo się tam zejść z trasy to nie wiem czy bym tak nie zrobił. Tylko... nie było jak zejść.
Ruszyłem dalej. Od tego momentu prawie całość to był już tylko marsz. Widziałem, że nawet idąc zmieszczę się w limicie czasu, co w żaden sposób nie dopingowało do podjęcia próby biegu.
Chyba jednak byłem zmęczony© djk71
Zapomniałem już o wszystkich optymistycznych obliczeniach sprzed kilku godzin. Teraz chciałem tylko dotrzeć do mety i spokojne umrzeć.
Jakieś trzy, cztery kilometry przed metą kończy mi się picie. Super, tego mi tylko było potrzeba.
Dwa kilometry przed końcem rzeźni spotykam Tereskę, która już dawno skończyła i wyszła mi naprzeciwko. Miło.
Tereska w akcji© djk71
Bardzo miło. A przynajmniej dopóki nie słyszę: Biegnij, teraz już do końca! Dasz radę!
Pięknie tu© djk71
Ale jak? Próbuję szybciej ruszać nogami i o dziwo daję jeszcze radę. Fakt, że jest z górki, ale już wcześniej było i nawet nie próbowałem.
Już końcówka© djk71
Dobiegam już do samej mety.
Inni już dawno leżą, a ja wbiegam na metę© djk71
Dzięki Tereska :)
Mamy to!!!© djk71
Przebiegam linię mety i mam dość, chyba nawet nie mam siły się cieszyć.
Piękny medal© djk71
To był mój najtrudniejszy bieg. Najdłuższy w górach, w słońcu, którego nie znoszę, ale przede wszystkim... bez treningu. A to już tylko i wyłącznie moja wina. Nie mogę niczego, ani nikogo winić, tylko siebie. Wiedziałem na co się piszę i nie robiłem nic. Jak to było w Cholonku: "Z niczego nie ma nic". I taka jest prawda.
Dostałem niezłą lekcję. Czy jestem zadowolony? Zmieściłem się w limicie, pokonałem najdłuższy dystans, były super widoki na trasie, spotkałem się ze znajomymi, poznałem nowe pozytywnie zakręcone osoby... Więc tak, warto było, jestem zadowolony. Choć chyba z wszystkiego oprócz samego biegu, a może oprócz mojej głupoty.
Jak zawsze mam mocne postanowienie poprawy, wizję regularnych treningów, ale co z tego wyjdzie... Zobaczymy.
Pierwsze działania poczynione. Zmieniłem dystans na Silesii z maratonu na połówkę.
Mimo wszystko bieganie ma mi sprawiać przyjemność, a wiem, że za miesiąc to byłaby męczarnia.