Runek Run -pierwszy bieg górski. Żyję.
Niedziela, 8 września 2019
· Komentarze(0)
Kategoria małopolskie, Bieganie, Zawody, W górę, Z kamerą wśród...
Po wczorajszej Życiowej Dziesiątce czułem zmęczenie. Wieczorem pakowanie, szybka decyzja co na siebie założyć, szczególnie, że prognozy od kilku dni się zmieniają i deszcz ma raz być, a raz nie. W nocy lało więc może być wesoło na trasie. W końcu decyduję się biec na krótko, jedynie zakładam dodatkowo rękawki, które mogę w każdej chwili zdjąć. W plecaku ląduje jeszcze wiatrówka.
Kiedy jakiś tydzień temu (a może więcej) zerknąłem sobie na profil trasy nie wierzyłem. Narysowałem go sobie raz jeszcze samemu i... nic się nie zmieniło. Wyglądał jak dla mnie przerażająco. Nie do końca byłem przekonany, że start to dobry pomysł. Byłem raczej przekonany, że to zły pomysł. Tydzień minął na płakaniu i użalaniu się nad sobą. Gdy wczoraj koledzy z teamu przebiegli w górach po 64 km zrobiło mi się wstyd. Naprawdę wstyd. Oczywiście musiałem pozostać sobą i jeszcze trochę ponarzekać, ale w głowie miałem już tylko to co oni zrobili. I wiedziałem już, że ja też swoje zrobię.
Limit czasu 5 godzin na 22 km więc choćbym miał przejść całość to dam radę.
Wstajemy z Marcinem o 5-tej rano. Start o 7:20, ale wcześniej trzeba coś zjeść, napić się... Śpimy na drewnianych piętrowych łóżkach więc schodząc z góry skrzypieniem (łóżek, nie swoim) budzimy całą ekipę. Oni oczywiście leżąc w łóżkach mają świetny ubaw, a nam się coraz ciężej zebrać. W końcu idziemy na start. 1,5 km spacer sprawia, że na starcie jesteśmy już pełni energii.
Jeszcze selfie przed startem i ruszamy.
Marcin swoim tempem, nawet nie próbuję go gonić. Po kilometrze asfaltu skręcamy... pod naszą kwaterę.
Ekipa dopinguje nas z balkonu i z chodnika.
Ten odcinek to już ścianka, ale ja dzielnie truchtam choć wielu innych przeszło już do marszu.
Dopiero za zakrętem droga się zwęża i wszyscy już idą. Próbuję jeszcze chwilę wyprzedzać, ale to nie ma sensu.
Idziemy. Nie do końca mi się to podoba, w końcu to miał być bieg. Zdaję sobie jednak sprawę, że sam pewnie długo bym nie pobiegł, a jeśli to pewnie i tak w takim samym tempie, tylko męcząc się bardziej.
Ok, poddaje się i wyciągam krok. Maszeruję wyprzedzając innych. Część wspomaga się kijkami, ale wielu z nich i tak wyprzedzam. Zastanawiam się tylko na ile starczy mi sił na takie rumakowanie...
Docieramy do pierwszego szczytu, teraz zbieg w dół. Łatwo nie jest. Dla mnie to zupełna nowość. Nie szaleję, ale staram się też nie blokować trasy. Tu mi się podoba :-)
Kawałek asfaltu i początek podbiegu (podejścia) na Jaworzynkę. Tym razem będzie trudniej. Znów większość trasy to jednak marsz, choć jak tylko choć trochę robi się łagodniej to próbuję podbiegać. Widoki piękne.
W plecaku słuchawki, ale nawet przez chwilę nie myślę o tym by je zakładać. Jest zbyt pięknie. Las, góry, ptaki...
Ostatni odcinek przed szczytem bardzo stromy, ale daje radę.
Kawałek banana, żurawina i łyk wody.
Zawiązuję mocniej sznurówki i zaczyna się zbieg. Nie robiłem tego wcześniej więc eksperymentuję, raz tak, raz tak. Jakoś biegnę. Pojawiają się oczywiście jeszcze podbiegi. Przecież Runek dopiero przed nami. Ale już jest dobrze.
W głowie zaczynają się kalkulacje. Gdybym był o tej i o tej na tym i tym kilometrze to może udało by się zrobić całość w 3 godziny. Nie, wariactwo, bez szans. Poza tym jeszcze dwie godziny temu cel był żeby się zmieścić w limicie.
Wciąż kalkuluję. Na trasie pojawia się info, że do mety 5 km. Zegarek pokazuje mi nieco ponad 6. Przy pięciu jest szansa na trójkę, choć tak naprawdę nie wiem jeszcze jakie niespodzianki na trasie jeszcze mnie czekają. Tym bardziej, że miejscami jest ślisko. Raz mało nie skręcam nogi ustępując drogi komuś kto mnie wyprzedza. Kilka razy zahaczam o korzenie, ale ogólnie jest ok. Buty dają radę. Nie ślizgają się. Wciąż mam siły, choć mięśnie już czuć.
Do mety ostatni kilometr. Słyszę, że najgorszy. Nie wiem, czy dlatego, że ostatni, czy jakieś niespodzianki na trasie. Jest wąsko i ślisko, ale spokojnie wyprzedzam jeszcze kilka osób. Niosą mnie emocje.
Zmęczenie mnie dopada dopiero na kilkuset ostatnich metrach asfaltu. Nogi dostały jednak w kość. Tu jednak nie mam wyboru. Muszę dobiec tym bardziej, że czas poniżej 3h już jest pewny. Ostatecznie jest 2:56:27.
Marcin oczywiście był przede mną jakieś 20 minut, ale to nie było zaskoczeniem.
Jestem super zadowolony.
Dostajemy koszulki Finisher ;-)
Kiedy później idziemy coś zjeść, dumni z tego co zrobiliśmy, w koszulkach potwierdzających nasz "wyczyn", szybko zostajemy sprowadzeni na ziemię. Wokół mnóstwo osób w koszulkach finiszerów tylko zamiast naszego 22 u nich widnieje 35, 64, 100... km :-)
Żartuję. Nie szkodzi. To wszystko przed nami, bo... już wiem, że jeszcze wrócę w góry. Bałem się, że tak będzie ;-)
Tylko chciałbym więcej podbiegać, bo bieg to bieg. Może to jest jakiś cel treningowy...
Są wyniki. Jestem 382/610 (96/136 w M40), czyli znów wyprzedziłem prawie 40% zawodników :)
Dziękuję wszystkim (a w szczególności mojej żonie) za wsparcie i doping. Potrzebowałem tego :-)
Kiedy jakiś tydzień temu (a może więcej) zerknąłem sobie na profil trasy nie wierzyłem. Narysowałem go sobie raz jeszcze samemu i... nic się nie zmieniło. Wyglądał jak dla mnie przerażająco. Nie do końca byłem przekonany, że start to dobry pomysł. Byłem raczej przekonany, że to zły pomysł. Tydzień minął na płakaniu i użalaniu się nad sobą. Gdy wczoraj koledzy z teamu przebiegli w górach po 64 km zrobiło mi się wstyd. Naprawdę wstyd. Oczywiście musiałem pozostać sobą i jeszcze trochę ponarzekać, ale w głowie miałem już tylko to co oni zrobili. I wiedziałem już, że ja też swoje zrobię.
Limit czasu 5 godzin na 22 km więc choćbym miał przejść całość to dam radę.
Wstajemy z Marcinem o 5-tej rano. Start o 7:20, ale wcześniej trzeba coś zjeść, napić się... Śpimy na drewnianych piętrowych łóżkach więc schodząc z góry skrzypieniem (łóżek, nie swoim) budzimy całą ekipę. Oni oczywiście leżąc w łóżkach mają świetny ubaw, a nam się coraz ciężej zebrać. W końcu idziemy na start. 1,5 km spacer sprawia, że na starcie jesteśmy już pełni energii.
Jeszcze selfie przed startem i ruszamy.
Zaraz ruszamy© djk71
Marcin swoim tempem, nawet nie próbuję go gonić. Po kilometrze asfaltu skręcamy... pod naszą kwaterę.
Jeszcze biegnę© djk71
Ekipa dopinguje nas z balkonu i z chodnika.
Doping z balkonu© djk71
Ten odcinek to już ścianka, ale ja dzielnie truchtam choć wielu innych przeszło już do marszu.
Pierwszy podbieg© djk71
Dopiero za zakrętem droga się zwęża i wszyscy już idą. Próbuję jeszcze chwilę wyprzedzać, ale to nie ma sensu.
Idziemy. Nie do końca mi się to podoba, w końcu to miał być bieg. Zdaję sobie jednak sprawę, że sam pewnie długo bym nie pobiegł, a jeśli to pewnie i tak w takim samym tempie, tylko męcząc się bardziej.
Ok, poddaje się i wyciągam krok. Maszeruję wyprzedzając innych. Część wspomaga się kijkami, ale wielu z nich i tak wyprzedzam. Zastanawiam się tylko na ile starczy mi sił na takie rumakowanie...
Coś mi szkiełko zaparowała© djk71
Docieramy do pierwszego szczytu, teraz zbieg w dół. Łatwo nie jest. Dla mnie to zupełna nowość. Nie szaleję, ale staram się też nie blokować trasy. Tu mi się podoba :-)
Kawałek asfaltu i początek podbiegu (podejścia) na Jaworzynkę. Tym razem będzie trudniej. Znów większość trasy to jednak marsz, choć jak tylko choć trochę robi się łagodniej to próbuję podbiegać. Widoki piękne.
Tu jeszcze słono świeciło© djk71
W plecaku słuchawki, ale nawet przez chwilę nie myślę o tym by je zakładać. Jest zbyt pięknie. Las, góry, ptaki...
Ostatni odcinek przed szczytem bardzo stromy, ale daje radę.
Na szczycie pochmurno i mgliście© djk71
Kawałek banana, żurawina i łyk wody.
Zawiązuję mocniej sznurówki i zaczyna się zbieg. Nie robiłem tego wcześniej więc eksperymentuję, raz tak, raz tak. Jakoś biegnę. Pojawiają się oczywiście jeszcze podbiegi. Przecież Runek dopiero przed nami. Ale już jest dobrze.
W głowie zaczynają się kalkulacje. Gdybym był o tej i o tej na tym i tym kilometrze to może udało by się zrobić całość w 3 godziny. Nie, wariactwo, bez szans. Poza tym jeszcze dwie godziny temu cel był żeby się zmieścić w limicie.
Wciąż kalkuluję. Na trasie pojawia się info, że do mety 5 km. Zegarek pokazuje mi nieco ponad 6. Przy pięciu jest szansa na trójkę, choć tak naprawdę nie wiem jeszcze jakie niespodzianki na trasie jeszcze mnie czekają. Tym bardziej, że miejscami jest ślisko. Raz mało nie skręcam nogi ustępując drogi komuś kto mnie wyprzedza. Kilka razy zahaczam o korzenie, ale ogólnie jest ok. Buty dają radę. Nie ślizgają się. Wciąż mam siły, choć mięśnie już czuć.
Do mety ostatni kilometr. Słyszę, że najgorszy. Nie wiem, czy dlatego, że ostatni, czy jakieś niespodzianki na trasie. Jest wąsko i ślisko, ale spokojnie wyprzedzam jeszcze kilka osób. Niosą mnie emocje.
Zmęczenie mnie dopada dopiero na kilkuset ostatnich metrach asfaltu. Nogi dostały jednak w kość. Tu jednak nie mam wyboru. Muszę dobiec tym bardziej, że czas poniżej 3h już jest pewny. Ostatecznie jest 2:56:27.
Zrobiłem to© djk71
Trzeba zegarek zastopować :-)© djk71
Piątki ze znajomymi© djk71
Z medalem i nie tylko© djk71
Marcin oczywiście był przede mną jakieś 20 minut, ale to nie było zaskoczeniem.
Marcin kończy© djk71
Jestem super zadowolony.
Zrobiliśmy to© djk71
Można się rozebrać© djk71
Dostajemy koszulki Finisher ;-)
Finisherzy ;-)© djk71
Kiedy później idziemy coś zjeść, dumni z tego co zrobiliśmy, w koszulkach potwierdzających nasz "wyczyn", szybko zostajemy sprowadzeni na ziemię. Wokół mnóstwo osób w koszulkach finiszerów tylko zamiast naszego 22 u nich widnieje 35, 64, 100... km :-)
Żartuję. Nie szkodzi. To wszystko przed nami, bo... już wiem, że jeszcze wrócę w góry. Bałem się, że tak będzie ;-)
Tylko chciałbym więcej podbiegać, bo bieg to bieg. Może to jest jakiś cel treningowy...
Są wyniki. Jestem 382/610 (96/136 w M40), czyli znów wyprzedziłem prawie 40% zawodników :)
Dziękuję wszystkim (a w szczególności mojej żonie) za wsparcie i doping. Potrzebowałem tego :-)