Wpisy archiwalne w kategorii

Zawody

Dystans całkowity:11306.17 km (w terenie 4494.24 km; 39.75%)
Czas w ruchu:855:39
Średnia prędkość:13.60 km/h
Maksymalna prędkość:71.63 km/h
Suma podjazdów:23143 m
Maks. tętno maksymalne:204 (144 %)
Maks. tętno średnie:193 (100 %)
Suma kalorii:136454 kcal
Liczba aktywności:269
Średnio na aktywność:42.35 km i 3h 11m
Więcej statystyk

Odyseja Świętokrzyska - dzień 1

Sobota, 4 października 2008 · Komentarze(12)
Odyseja Świętokrzyska - dzień 1
Wczoraj z Kosmą (moją partnerką na tej imprezie) oraz Andrzejem i Arkiem dotarliśmy do Zagnańska później niż planowaliśmy. Na miejscu okazało się, rezerwacja miejsca w internacie oznaczała rezerwację łóżka, a nie pokoju - czyli jako zespół możemy jedynie spać w oddzielnych pokojach dołączając do już częściowo zajętych pokojów - każde z nas do innego.

Pożyczamy łóżko z sąsiedniego pokoju i lądujemy w pokoju Młynarza i Czarka, a co więcej, zapraszamy jeszcze do naszej 3-osobowej (teraz już 4-osobowej) sypialni Andrzeja i Arka z karimatami. Z "trójki" robi się "szóstka" i… nikomu z nas to nie przeszkadza, wręcz przeciwnie… szybko znajdujemy wspólne tematy i … integrujemy się przez resztę wieczoru.

Przed snem Andrzej doprowadza do stanu używalności przednią przerzutkę w moim rowerze. Chwała mu za to.

Sobotni poranek wita nas deszczem i niezbyt wysoką temperaturą. Ruszamy na strat. Na miejscu pierwsza niespodzianka. Mapy nie są foliowane - na twarzach wielu osób maluje się niepokój/oburzenie - nic dziwnego leje jak z cebra. My mamy woreczki foliowe i mapnik ale jak się potem okaże to jeszcze za mało.



Po rozdaniu map część osób rusza biegiem po daszek i analizuje trasę. My jako laicy ustaliliśmy tylko, od którego punktu zaczynamy (dziś można zaliczać punkty w dowolnej kolejności). Ruszamy i już wiemy, nie powalczymy - nasze tempo różni się nieco od reszty. Nic to, przyjechaliśmy tu rekreacyjnie, choć trasę wybraliśmy klasyczną (dłuższą).

Już na pierwszym punkcie (12) widać, że ludzie docierają tu z różnych stron i w bardzo różnym tempie. Jest ok tylko okulary zaczynają mi przeszkadzać.

Jedziemy dalej. Na asfalcie wszyscy skręcają w prawo, a my wraz dwoma innymi zawodnikami jedziemy ścieżką prosto. Ignorujemy wczorajsze sugestie organizatorów, żeby unikać ścieżek, że mogą być nieprzejezdne, że mapy są nie zawsze aktualne. Spoko da się jechać. Do czasu. Nagle na malutkim ale błotnistym zjeździe zaliczam glebę. Ja lecę w jedną stronę, rower w drugą. Zbieram bidony i inne akcesoria i ruszam dalej by po chwili znów leżeć w błocie. Chyba od czasów dzieciństwa nie byłem tak wybrudzony. Jedziemy dalej do punktu nr 8. W międzyczasie dowiaduje się, że moja partnerka również zaliczyła glebę. Na szczęście jesteśmy cali tylko lekko czuję dłoń i kolano. Dojazd do punktu to masakra, co chwilę zejście z roweru - błoto w koleinach wydaje się być nie do przebycia. Zaczynają się pierwsze defekty. Na szczęście nie u nas.





Jedziemy na "dziewiątkę". Mimo deszczu i błota, fajna droga, po drodze widzimy kolejne osoby zmieniające dętki. Jeszcze sporo ludzi mijamy w obie strony, choć już widać, że część pojechała innymi trasami (albo tak daleko nam uciekli).

W drodze do "piątki" jest już zupełnie luźno, widzimy jak część osób zaczyna mieć problemy ze zlokalizowaniem dróg i punktów. Na miejscu spotykamy sympatyczną parkę z trasy rekreacyjnej.

Dalej na "jedynkę". Chwila oddechu, bo dość spory odcinek asfaltem. Bez problemów docieramy do punktu. Chwila odpoczynku, czas się posilić, schować okulary, bo bardziej przeszkadzają niż pomagają i w drogę.



Teraz jest ciężko, błotniście, przez las. Dociera do mnie, że z błotem nie można walczyć, trzeba je ignorować. Każda próba ucieczki, zwolnienia, objechania kończy się "tańcem na błocie". Nie zwalniając, jadąc na przełaj zwykle udaje się je spokojnie pokonać.

Okazuje się, że mapa (a właściwie to co z niej pozostało) nie do końca odpowiada temu co jest w terenie. W ostatniej chwili przed popełnieniem prawdopodobnie dużego błędu ratuje nas sugestia zespołu nr 52, który ponoć zwiedził w ciągu ostatniej godziny wszystkie okoliczne krzaki. Dzięki panowie!

Wyjeżdżamy z lasu i w drodze do "dwójki" drodze Monika brzydko zachowała się w sklepie używając wyrazów na "p…". Po wejściu, widząc, że na półkach królują jedynie chleb, mleko i tanie wino Monika pyta starszą panią: "Czy ma pani Powerade'a?" ;)

Do punktu nr 2 trzeba się trochę powspinać. Zaczyna wychodzić zmęczenie. Nic dziwnego, w końcu od kilku godzin przedzieramy się przez błota, w nieustającym deszczu. Nasza mapa już nie nadaje się do użytku. Dobrze, że mamy (jak wszyscy) drugą.

W planach punkt nr 3. Najpierw trzeba zjechać z góry. Nasze hamulce powoli przestają funkcjonować.
Trochę na azymut w końcu docieramy do asfaltu ale po chwili znów się nieco gubimy. Chyba jesteśmy już mocno zmęczeni, poza tym na tym co pozostało po mapach coraz mniej już widać.

W końcu udaje nam się dopchać rowery do "trójki". Już wiemy, że nie zaliczymy wszystkich punktów. Zbyt mało czasu. Za spóźnienie są punkty karne. Niedobrze. Teraz już wiemy, że taką kalkulację powinniśmy przeprowadzić na starcie. Co się opłaca zaliczać, a co można odpuścić.

Odpuszczamy "czwórkę" i jedziemy na "szóstkę". Po drodze posilamy się pod sklepem w Bliżynie. To był rewelacyjny pomysł bo dojazd do "szóstki" to prawdziwa masakra. Przy lampionie dowiadujemy się, że Młynarz z Czarkiem są już na mecie - oczywiście odpuścili kilka punktów. Przy okazji Piotrek sugeruje nam powrót tą samą drogą zamiast brnięcie dalej przez las.

Zgodnie z jego sugestią zjeżdżamy do asfaltu, patrzymy na zegarek i okazuje się, że straciliśmy tu tyle czasu, że trzeba wracać. Już nie zdążymy zaliczyć innych punktów.

Szybka analiza mapy i okazuje się, że za chwilę czeka nas kilka km prostej drogi przez las i będziemy prawie na mecie. Spoko, utrzymując w miarę normalne tempo powinniśmy bez problemów zdążyć na czas. Powinniśmy, ale… nie zdążyliśmy. Jesteśmy 10 minut po czasie. Prosta droga okazała się rzeczywiście prosta ale... pełna kamieni. Dostaliśmy na niej nieźle w d… .Dosłownie.
Przy końcu ochrzciliśmy ją nawet imieniem naszej drużyny - Bułgarskie Centrum…

Zmęczeni ale zadowoleni jesteśmy na mecie. Z trudem doprowadzamy się do porządku





Myjemy rowery (dobrze, że jest taka możliwość) i "olewając" grochówkę lądujemy w pobliskim barze. Wieczór kończymy w naszym małym pokoju, w towarzystwie Kasi i tomalosa oraz mavica i Piotra.

Po pierwszym etapie jesteśmy na 48 miejscu na 85 startujących drużyn. Wynik znacznie powyżej oczekiwań. Okazuje się, że Ci którzy zdecydowali się od razu zrezygnować z części odległych punktów zyskali na tym w klasyfikacji. Nie szkodzi, my przyjechaliśmy tu się dobrze bawić.

Ogólnie dzień był… zajefajny. Zobaczymy co będzie jutro...

Bike Orient

Sobota, 21 czerwca 2008 · Komentarze(9)
Bike Orient
Wczoraj dotarliśmy do Wolborza mocno spóźnieni, jednak towarzystwo tak mocno się integrowało, że mimo późnej pory, większość osób zdążyliśmy poznać od razu w piątek. Fantastyczna atmosfera nam również się udzieliła i do jeszcze późniejszych godzin integrowaliśmy się już wspólnie.

Sobotni poranek. Towarzystwo na mocno zwolnionych obrotach, powoli konsumuje śniadanie, ubiera się, z coraz większymi obawami spoglądając na chmury za oknem. Mnie również udziela się ten spokój i... nagle spostrzegam, że nikogo już nie ma na kwaterze. Szybko na dół, a ekipa już robi sobie pamiątkowe zdjęcie. Udaje mi się też załapać.



Zdjęcie pożyczone od brata, ale w tym pośpiechu nie zdążyłem wziąć swojego aparatu. Niestety, bo na trasie będzie co focić.

Ruszamy wspólnie na punkt startowy. Prawie wspólnie, bo ja jeszcze w pośpiechu zapinam torbę z narzędziami i gonię ekipę. Wygląda na to, że mamy silną ekipę:
kosma, jahoo81, agenciara, dmk77, wrk97, kobra, flash, tomalos, hose, pyszard, pixon, kitaxc, silenoz,... pewnie kogoś pominąłem (sorry wielkie, wybaczcie mi )...
EDIT: Pominąłem: demvari
Do tego jeszcze trójka obecnych, ale nie startujących: cykorek, anetka i igor03. Dużo nas :-)

Pobieramy numerki startowe, mapy dostaniemy za chwilę na linii startu. Wiktora rower budzi respekt wśród tych, którzy próbowali go podnieść. Ciężki, jak dla 11-latka bardzo ciężki.

Ruszamy. Pod eskortą policji mijamy krajową "ósemkę" i... w drogę. Ekipa rozdziela się przyjmując różne warianty jazdy, w różnej kolejności, pojedynczo, grupkami... Do Wiktora i do mnie dołącza Kosma i Kobra. Decydujemy się jechać spokojnym tempem i zaliczyć choć kilka punktów (przed wyjazdem z domu w założeniu było: chociaż JEDEN). Ruszamy w stronę pkt 8 i już po chwili jedziemy prawie sami. Reszta peletonu się już rozjechała.

Ósemka okazuje się być na tyle blisko, że żałuję, że Anetka z Igorkiem nie pojechali, myślę, że daliby radę, a Igor jako niespełna 5-latek zebrałby nagrodę dla najmłodszego uczestnika.

Od ósemki do naszej małej grupy dołącza Maciek z Łodzi i w takim 5-osobowym teamie spędzimy cały dzisiejszy dzień.

Kolejnym punktem jest "dwójka", ukryta tuż nad brzegiem Zalewu (Jeziora) Sulejowskiego. Dotarcie do tego punktu kosztuje nas trochę wysiłku, bo... piasku tu ni brakuje, nie wszędzie da się jechać.

Docieramy tu z innej strony niż wszyscy, ale jak się okazuje dość szybko. Chwila przerwy na posiłek i ruszamy dalej.

Tym razem pkt 10. Mocno oddalony. Na tamie nad zalewem Monika decyduje się nas opuścić i odpocząć więc dalej ruszamy już w czwórkę, odbierzemy ją wracając. Tuż po tym jak zostawiliśmy naszą przewodniczkę lekko gubimy drogę, ale po chwili już jesteśmy na pięknej leśnej rowerówce.

Odnajdujemy pkt 10 i... szok. Punkt jest obok schronu... kolejowego. Schronu o długości ponad 350m. Niestety nie mamy sprzętu pozwalającego na zwiedzenie go. Jak się potem dowiadujemy koleżanki próbowały go spenetrować z użyciem rowerowych lampek ale szybko odpuściły. Niemniej jednak widzieliśmy śmiałka (idiotę), który wjechał tam bodaj Kangoorem.

Spożywamy słodko-owocowy poczęstunek. Mamy za sobą dobrze ponad 50km. Debatujemy co robić dalej. Kobra bardzo chce zaliczyć kolejne punkty, już nawet obmyślamy kolejność, ale w pewnym momencie rozsądek zwycięża i decyduję się wracać z Wiktorem. Muszę mieć jednak na względzie jego wiek. On oczywiście chciałby pojechać dalej, ale oznaczałoby to, że oddalimy się jeszcze bardziej od Wolborza. Wracamy. Reszta drużyny decyduje się wracać z nami, choć mówiłem żeby jechali sami. Ale okazało się, że drużyna to drużyna :-)

W drodze powrotnej mamy z Wiktorem małą przytulankę, czego efektem jest zdarte kolano mojego syna. Odbieramy Kosmę, po drodze mija nas pędzący jeleń, znaczy się Damian... tak jak myślałem, zdecydował się powalczyć...

Zaliczamy jeszcze mocno ukrytą w lesie piątkę i spokojny powrót na metę, gdzie czeka nas już pyszna kiełbaska, a potem zwiedzanie Muzeum Pożarnictwa.
Organizacja imprezy fantastyczna. Wszystko jest dopięte na ostatni guzik.

Gawędzimy w oczekiwaniu na wyniki. Mimo, że nie jesteśmy na podium to nastroje wyśmienite. Na pocieszenie zdobywamy nagrodę dla najliczniejszej drużyny.

Igor losuje nagrody pocieszenia i... wygrywamy z Wiktorem bidony.



Dość oryginalne bidony…



Wracamy. Ostatnie 4km do kwatery jedziemy z Igorkiem, więc średnia drastycznie nam spada, co 200-300m postój… Oj było tych postojów.

Wieczorem ciąg dalszy integracji, jednak dziś już krócej… widać zmęczenie…
Ogólnie… fantastyczny dzień, fantastyczni ludzie… Po prostu fantastycznie…


Podsumowanie, wyniki, wywiady i inne relacje na stronie imprezy

I nawet na wywiad się załapałem.... :-)

3 miejsce w Silesia Cup MTB 2008

Sobota, 31 maja 2008 · Komentarze(17)
3 miejsce w Silesia Cup MTB 2008

Niestety nie ja. Plany były inne, a wyszło jak zwykle. Ale tym razem wyszło... świetnie.

Nie udało mi się wystartować więc wcale mi się nie chciało przyjeżdżać. Wiku jednak bardzo nalegał, więc wziąłem chłopaków (i ich rowery) i pojechaliśmy do Chorzowa. Wiktor był zawiedziony, że z racji wieku nie może wystartować w normalnych zawodach ale w końcu skusił się na dziecięce (chociaż i tak wcześniej było: "Tata, co to jest 1km..."). Kiedy numer startowy zawisł na jego rowerze, Igor również poczuł chęć rywalizacji (czyt. posiadania numerka). Mimo, że jest młodszy niż regulamin przewidywał udało się go zapisać (jak się okazało było więcej takich maluchów).



I wtedy się zaczęło... prasa, radio, telewizja... :)



Po chwili start i jak burza poszedł Wiku.



I dawał tak, aż do końca...



Igor nie był gorszy, ledwie nadążyłem za nim biec wzdłuż trasy.



Były trudne chwile, ale jeżdżenie po trawie wbrew pozorom nie należy do łatwych...



Myślałem, że nie da rady, ale był dzielny i z uśmiechem na twarzy dotarł do mety.



W oczekiwaniu na wyniki zwiedziliśmy coś co dumnie nosiło nazwę targów.

Wiku w międzyczasie próbował sił w streetsurfingu i... dawał radę, nie wiem jak się można na tym utrzymać....





W końcowej klasyfikacji Wiku zajął 3 miejsce w swojej kategorii, Igu był poza podium, ale również dostał nagrodę ("tylko dwie").





Zmęczeni, upał był koszmarny, w końcu wrócilismy do domu.
"Duży" wyścig widzieliśmy tylko momentami, podobnie jak zawody BMX.


Wieczorkiem, po długiej przerwie (jak to spytał brat: brak czasu, czy celu - w sumie to sam nie wiem) wybrałem się na chwilkę na rower.
Tuż obok bloku spotkałem sąsiada i... zrobiliśmy wspólnie krótką rundkę po okolicznych lasach. Okazało się, że sąsiad tak często pedałuje po okolicy. Ale tak to jest jak się zna sąsiadów tak dobrze jak ja...

W sumie wyszedł sympatyczny dzionek, ale wciąż tęsknię za Bieszczadami...